sobota, 30 czerwca 2012

***

Słowa wypowiedziane kiedyś, wracają do nas. Jak bumerang. Jest w tym jakaś sprawiedliwość losu, tak jakbyśmy, raniąc innych słowami, choć raz w życiu musieli poczuć ten sam ból. Usłyszeć siebie. Zamienić się rolami.

W jednym odcinków SATC Carrie po kolejnym zerwaniu z Bigiem rozpoczyna terapię, w poczekalni spotyka faceta, z którym zaczyna się umawiać, a w końcu idzie z nim do łóżka. Rano rozmawiają ze sobą, co tak naprawdę kazało im poszukać pomocy terapeuty. Parafraza mogłaby być taka: On nie potrafi się zaangażować w związek z drugą osobą. Ona powtarza wciąż te same błędy. 

Móc wziąć na ramiona cały czyjś smutek. Gdybym tylko mogła. Tak, jedno ramię mam zupełnie wolne, w sam raz na smutek po obu stronach głowy.

„Dwa dni w Nowym Jorku”. Przy całym moim dotychczasowym uwielbieniu dla Julie Delpy, którą, od kiedy reżyseruje własne filmy, nazywa się ‘Allenem w spódnicy’ – wolę zdecydowanie tego w spodniach.

piątek, 29 czerwca 2012

NA SESYJNYM HAJU

Chyba nie ma dziewczyny, która nie miałaby w głowie wizji dnia swojego ślubu. Brak narzeczonego nie jest żadną przeszkodą dla wyobraźni, kiedyś w końcu Ten Jedyny się pojawi i pięknie dopełni marzenie. Można widzieć siebie w zwiewnej, bardzo dziewczęcej sukience, z bosymi stopami i kwiatami w rozpuszczonych włosach. Można w tych myślach posadzić gości w ogrodzie, przy długim stole pod drzewami, nakarmić ich najprostszymi smakami lata, tańczyć pod rozgwieżdżonym niebem do białego rana. Można. Ale – czego by nie mówić, jakkolwiek by się nie zapierać, że "nie, nie, wesele w tym najbardziej tradycyjnym wydaniu to nie dla mnie, żadne tam suknie ślubne i całe to wariactwo"... przy 16-stu kreacjach dla panny młodej prosto z Włoch, które w tamten piątek odebraliśmy z A. z poczty, mocno może się zachwiać radykalność przekonań. A jeżeli przyjeżdża za nimi kolejnych 30 i jeśli przez dwa dni od rana do wieczora jest się na sesji do katalogu ślubnego, w studiu, jak na jakiejś Ślubnej Planecie, zupełnie poza czasem i rzeczywistością – mimowolnie budzą się ukryte pragnienia, budzi się kobiecość. Nie zatrzymuję się przed wystawami salonów ślubnych, jeśli już spojrzę, rzadko cokolwiek mi się podoba, tym większy ubaw miał ze mnie A., kiedy podekscytowana wyciągałam z paczek kolejne sukienki. I chyba tylko zabobonność Babci, której krzyk zgrozy na widok mnie nastoletniej, ubranej w suknię ślubną kuzynki, pamiętać będę do końca życia uchroniła mnie przed przymierzeniem każdej jednej. Jest podobno taki przesąd, że przymierzanie czyjejś kreacji ślubnej, paradowanie w nieswojej sukni przed ślubem, sprowadzi na nieszczęśnicę pecha w miłości. W czwartek wieczorem stwierdziłam jednak, że skoro wyrok na mnie już zapadł, bardziej sobie nie zaszkodzę i dałam się namówić na prawdziwą ślubną sukienkę hippiski, w której A. kojarzyłam się raczej z damą dworu, niż z panną młodą. 
Przez ostatnie dwa dni dużo radości przyniosło mi bycie częścią zespołu. Praca na twórczym, sesyjnym, pełnym organizacyjnych wyzwań planie. Tak, nawet szorowanie desek podłogowych między zdjęciami może przynosić radość, taką samą, jak biała wstążka niespodziewanie podarowana przez panią w kwiaciarni, uwiecznianie backstage'u albo mój pomysł na wykorzystanie w jednej ze stylizacji krzesła, który niespodziewanie zachwycił wszystkich. I ta możliwość podglądania, uczestniczenia, właściwie od początku, od momentu pomysłu na sesję, aż do efektu końcowego w postaci zdjęć na ekranie komputera. Lubię patrzeć na A. przy pracy. Bardzo. I nie mogę się nadziwić tej jego kreatywności i zdolności zaplanowania wszystkiego. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wielu ludzi, poza oczywiście fotografem – wizażystów, stylistów, asystentów, grafików, jak dużo czasu i wysiłku stoi za każdym ze zdjęć oglądanych w kolorowych magazynach, katalogach czy na billboardach.
Teraz już wiem. I o tym, jak niełatwa jest praca modelki, też. W życiu nie wymyśliłabym tylu póz do jednego zdjęcia. Kamila i Karolina są tak różne, jak różne były kolekcje, w których pozowały. Pierwsza bardzo dziewczęca i zaskakująco minimalistyczna, delikatna, w otoczeniu białych balonów, pięknie jasne, czyste, doświetlone są te zdjęcia i wszystko jest tutaj takie lekkie, jak lekko przechodziła Kamila od uśmiechu do zamyślenia. Przed obiektywem
–  zmysłowa kobieta, o bardzo włoskiej urodzie. Po zdjęciach odwiozła nas do domu – mnie i Zoję, wizażystkę – już na zupełnym luzie, w dżinsach z dziurami na kolanach, opasce na włosach zwiniętych niedbale w kok, z dużym, różowym zegarkiem na nadgarstku. Na stacji benzynowej kupiła sobie trójkolorowego lizaka-loda, patrzyłam na nią kołyszącą się do muzyki z płyty, pokazującą Zojce dziecięce papierowe modelki z sukniami na każdy dzień dołączone do jakiejś gazety i myślałam dziewczyneczka... Tak duży był ten kontrast, to jest w modelingu najbardziej niesamowite, te metamorfozy. Karolina pozowała w sukniach dużo bardziej na włoską modłę, ale ze smakiem, nie był to na pewno klimat bezowy. Świetną scenerią dla tej linii były wymyślone przez A. i zrobione przez jego Tatę, ścianki z ozdobnymi stiukami, imitujące klasycystyczne wnętrze. Włosi zachwyceni Karoliny słowiańskim, bardzo pasującym do tych zdjęć, romantycznym typem urody i zupełnie nietypową dla modelek, jak im się wydawało dotychczas, otwartością. 
No właśnie, Włosi! Przesympatyczni sprawcy całego zamieszania, czyli kuzynka A. i jej włoski towarzysz życia, jego mamma i ich przyjaciółka. Nie mogę wyjść z podziwu zwłaszcza dla mammy, prasującej te tony jedwabiów, tiulów, falban i koronek bite dwa dni, niemal nieprzerwanie na nogach, to się nazywa oddanie rodzinnej firmie! I to właśnie spod jej ręki, przy wsparciu kuzynki A., wychodzą projekty sukien. Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy razem mecz, włoską żywiołową radość mieliśmy więc na żywo. 
I do tej pory słowa myślą się po włosku, melodyjnie, przyszła ze mną ta melodia do pracy. Do szarej, ściekowej rzeczywistości. Do kolejnego rozczarowania moją przezroczystością w tej firmie. Do planów zmiany siedziby na jakąś kompletną pustynię komunikacyjną, co będzie dla mnie chyba ostateczną przesłanką rzucenia tej roboty w cholerę. 
Pierwsze włoskie skojarzenie na dźwięk słowa "PR" to... bileter w dyskotece, śmialiśmy się z tego wczoraj do bólu brzucha, Fabio myślał bowiem, że tym właśnie się zajmuję. Cóż, jakoś nie mam teraz poczucia robienia czegoś dużo bardziej ambitnego.  
Ale pomyślę o tym jutro. Dziś ciągle jeszcze na sesyjnym haju. 

niedziela, 24 czerwca 2012

TO I OWO

Pewnie, gdybym nie była stałym bywalcem Mad Micka na Plebiscytowej, ostatnim obiadem w Mańanie byłabym zachwycona. W piątek z okazji "tygodnia burgera" zabraliśmy tam stęsknioną za dobrym jedzeniem Gosię, która właśnie wróciła ze Szkocji. Na miejscu spotkaliśmy, co niedługo stanie się już tradycją, Anię
i Tomka, z radością po- i przedurlopową wypisaną wielkimi literami na twarzach, Szczęściarze! Nasze wakacje wciąż niepewne. Za to tego  popołudnia pewne stało się jedno – moją burgerową ochotę satysfakcjonująco zaspokoić może tylko Mad Mick. 

Pewnie, gdyby mnie nie zaraziła hip-hopem moja pierwsza katowicka meta, nie wybralibyśmy się z A. na piątkowy koncert Kalibra 44 na Mariackiej. Koncert niezwykły, bo w towarzystwie orkiestry górniczej. Mariaż
z pozoru zupełnie nieprzystających do siebie stylistyk, okazał się być całkiem udanym i ciekawie zaaranżowanym eksperymentem – muzycy wystąpili na balkonach po obu stronach ulicy. Rozbujanemu tłumowi fanów zupełnie nie przeszkadzały nieustanne problemy z nagłośnieniem. Po którymś z kolei przerwaniu koncertu, zamiast gwizdów, gromkim echem poniosło się wzdłuż całej ulicy: "Nic się nie stało, Kaliber, nic się nie stało, nic się nie staaaaaaaaało..." Skądinąd, bardzo na czasie. Szkoda tylko, że koncert taki krótki, całkiem przyjemne było to rozbujanie. 


Pewnie, gdybym w zeszłym roku na boisku koło Uniwersytetu Śląskiego nie zobaczyła "Fausta" z repertuaru Teatru A PART, dzisiejsze przedstawienie odebrałabym zupełnie inaczej. Mocniej. Bez nieodpartego wrażenia, że to wszystko już się tutaj działo. Być może dałabym się wtedy zaskoczyć bogactwem obrazowania, czerpiącego z czterech żywiołów, niepokojąco pięknego w nocnej scenerii.
Nie, to nie tak, że "Femina" nie przemówiła do mnie. Przemówiła, tyle, że z lekkim niedosytem w tle. I w języku chyba kompletnie innym, niż ten zamierzony przez twórców spektaklu. Bo oto przez całą drogę powrotną do domu A. słuchał mojej interpretacji tego, co oboje zobaczyliśmy. Kobiecość, jak coś nie do końca oczywistego
i łatwego przede wszystkim, jak nieustanna walka, świetnie zresztą pokazana przez usiłującą wydostać się z foliowego kokonu, ekstatycznie wijącą się postać. Kobiecość szukająca oparcia w mężczyźnie i od mężczyzny uzależniona, stawiająca kroki w rytm jego melodii i podsuwanych jej  pod stopy w spektaklu odwróconych wiader. Kobiecość, w którą – obok radości – nieodłącznie wpisane jest cierpienie, symbolizowane przez wodę zabarwioną krwią. Kobiecość delikatna i niewinna, jak zdmuchiwany z dłoni puch, czy zwiewna, biała sukienka, a za chwilę niewolniczo spętana przez swoje lęki, żądze i namiętności. Wirująca z ukochanym mężczyzną
w miłosnym tańcu, początkowo tak pięknie harmonijnym, a w miarę upływającego czasu coraz mniej doskonałym, pełnym upadków, z których coraz trudniej się podnieść. Prowadzona ognistą drogą przez Arlekina na szczudłach, jak na ofiarę, w nowe, małżeńskie życie, które jednocześnie jest śmiercią jej dawnej.
To moja Femina, jak się okazuje, nie do końca taka, jak ta zobaczona przez innych, których recenzje miałam okazję przeczytać. Ale, to jest przecież istotą teatru bez słów – słowa, znaczenia dopowiadamy sobie sami. 

sobota, 23 czerwca 2012

WCZORAJ I DZIŚ

Porzeczki wędrujące do ust prosto z krzaka, komicznie wykrzywiają nam buzie. Trawa na podwórku sięga kolan, a na górnej rurce trzepaka można wisieć, nie dotykając stopami ziemi. Gramy w kolory na ganku, kolorowo kwitnie Babciny ogród. Nasz pierwszy pies, Cezar, z cudowną cierpliwością  pozwala się tarmosić za swoje spanielo-wyżłowate uszy i w nieskończoność podaje Babci łapę. Przez chwilę jeszcze jestem platynową blondynką, a Asia ma grzywkę od czubka głowy, na którą już nigdy potem nie uda się jej namówić. 
Oglądanie slajdów za każdym razem jest jak długo wyczekiwane święto. Rzutnik made in USRR Etude-2c, ekran z białego prześcieradła przypiętego do tapety szpilkami. Klisze płowieją, zacierają się twarze, szczegóły, za to wyostrzają wspomnienia.
I ten czas bez nas jeszcze, 18-letnia piękna dziewczyna o wielkich szarych oczach  i płomiennych włosach, na którą właśnie spadła miłość
od pierwszego spotkania, od pierwszego spojrzenia. Kiedyś powie mi, że chciałaby dla nas, że życzy nam takiej właśnie miłości, kiedy wystarczy kilka sekund, żeby wiedzieć, że to na całe życie. Tyle razy będziemy żartować potem, że takich mężczyzn, jak Tata, to ze świecą szukać, wymarli, nie ma. Ideał niedościgniony, co nam podniósł niechcący poprzeczkę za wysoko i ciągle nie może się doczekać zięciów. Kochany nasz. Babcia, mając prawie tyle lat, co on teraz, wybudowała dom, który żył razem z nią
i Dziadkiem przez kolejnych dwadzieścia lat. Wierzę w dom
marzenie naszego Taty, w nasz rodzinny dom, bardzo. I w łaskawość czasu, który pozwoli mi patrzeć na niego, na nich oboje w roli Dziadków.
Tymczasem wciąż jeszcze spacer. 3-letnia dziewczynka w żółtym płaszczyku maszerująca przez las z Maminą torebką, plączącą jej się pod nogami. Tak pięknie nic ją jeszcze nie boli. Mała z tęczowego wózka, w którym się wyjeździły pokolenia, kiedyś zrówna się z nią wzrostem, pokryją się ołówkowe kreski na framudze drzwi. Jeszcze nie wiedzą, że 28 lat później będą w zupełnie innym miejscu, niż ich Rodzice wtedy.  


piątek, 22 czerwca 2012

Z CAŁYM DOBRODZIEJSTWEM INWENTARZA

Lubię czytać rozmowy z Dorotą Sumińską – lekarką weterynarii, psychologiem od zwierząt, szczęśliwą posiadaczką, aktualnie, ośmiu psów, dwunastu kotów i dwóch jeży. Bliska mi jest jej miłość do przyrody, to jedna z takich osób, do której chciałoby się wprosić na herbatę, na dłuższą chwilę rozmowy. Tak, jak Agnieszka Kozak, której wywiad zamieściły ostatnie Wysokie Obcasy. 
"Ojciec znosił wszystko, co według niego potrzebowało pomocy, i leczył to w samym centrum Warszawy.
W miniaturowym mieszkaniu na Wspólnej. Moja babcia, do której należało mieszkanie, sypiała na polowym łóżku przy szafie, na której siedziały drapieżne ptaki i z góry łypały na nią okiem. Przykrywała się więc z głową, żeby się nie bać... Zwierząt było bardzo dużo. Część z nich zostawała na zawsze, bo nie były w stanie poradzić sobie na wolności. Poza nimi zawsze towarzyszyły nam psy i koty. Była też kura o imieniu Pani Warszawska, znakomicie karmiona i jej jajka miały w sobie to, co najlepsze. W lecie mieszkała na balkonie, a zimą w kuchni. To był koniec lat 50... "
– jakie to musiało być piękne dzieciństwo. 
Pytana, jak sobie radzi dzisiaj z całą tą zwierzęcą ferajną, Dorota Sumińska odpowiada: "To nie jest trudne. Do zaspokajania potrzeb emocjonalnych wystarczy miłość. Tej u nas w bród. (...) Jestem w to tak wdrożona, że nie mam kłopotu z czasem. Wystarcza mi go na robienie mnóstwa innych rzeczy. Jestem pewna, że czerpię mnóstwo energii z obcowania z moimi zwierzętami."
Myślę o tym, ile radości dawał nam nasz Pies. I o tym, że życie w domu, w którym mieszka zwierzę, dla mnie jest jakoś pełniejsze. I jeszcze o tym, jak mi brakuje mądrych psich oczu, futrzanych uszu, w które można było wyszeptać wszystko, z przekonaniem, że rozumie, jak nikt, merdania ogonem, w odpowiedzi na które nie sposób było się nie uśmiechnąć. Tak, nie można się nie uśmiechnąć do machającego ogonem psa. I ta historia o Drapku, który stracił swojego nieodłącznego przyjaciela Ciapka i który po latach wciąż pamięta i wciąż zagląda pod brzózkę, jakby pytał: jesteś tam? Zupełnie, jak nasz Kajtek, kiedy odwiedzałyśmy Olgę, z ożywieniem wyczekujący zza uchylonych drzwi Zosinego szczekania. 
Ale to wywiad nie tylko o zwierzętach. Dużo tu mądrych słów o życiu w ogóle. O współczesnym świecie, do którego Dorota Sumińska, jak mówi, nie pasuje: "Dla mnie to jest tak sztuczny świat, tak nienormalny, że nie bardzo umiem się w nim poruszać. Bardzo się cieszę, że mam 54 lata, a nie 24, bo bałabym się wychowywać dziecko we współczesnym świecie. Bałabym się startować, dostosowywać do wymogów instytucji, które dają pracę. Jestem ze świata, który umarł, ale mam nadzieję, że się odrodzi. Widzę, że jest potrzeba wracania do ludzkich spraw, ciepłych i normalnych, a nie do sztancy czy umundurowania."
A w pewien upalny lipiec trzy przyjaciółki siedziały na tarasie, mocząc nogi w miskach z zimną wodą
i opowiadały swoje historie. Z tych rozmów wzięła się książka "Jak wychować dziecko, psa, kota i faceta"
,
w kontekście której mówi Dorota Sumińska o miłości i to, co mówi, takie bardzo na teraz dla mnie:
"Można kochać i dziecko, i psa, i faceta. Miłość jest jedna, tylko sposoby jej wyrażania są różne. Problem jest w tym, że nikt nas nie uczy przeżywania emocji. Nie umiemy sobie radzić z nimi. Kochania też trzeba się nauczyć. Najlepiej od mamy, taty, cioci i babci. Jednak co zrobić, gdy i oni nie wiedzą lub wiedzą zbyt późno?
I koło się zamyka. Uciekamy do poradników, psychoanalityków, psychologów. Dobrze, jeśli są w zasięgu ręki. Dobrze, jeśli są fachowcami. Najczęściej wydaje się nam, że miłość to stan posiadania. Jak kochamy, to mamy. Przyklepany, przypluty, nasz i ma być taki, a nie inny. Nieważne
dziecko, pies, mąż, żona. A to nieprawda. Każdy ma być sobą. Jeśli akceptujemy naszego wybranka bez względu na gatunek i płeć, to musimy go wziąć ze wszystkim, z całym dobrodziejstwem inwentarza. 
Ze wszystkim wszystkim?  
Ze wszystkim wszystkim. Pod jednym warunkiem: że 'wszystko' nie czyni nikomu krzywdy."
A na koniec coś o tym, jak wielka jest siła myśli i marzeń o własnym miejscu na ziemi:
"Dom. Wybudowałam dla moich zwierząt! I dla mnie. Mimo że się urodziłam w mieście, nie jestem miejskim człowiekiem. Zawsze wiedziałam, że kiedyś będę miała swój kawałek trawy, a na nim będzie stała moja 'buda'. Miałam naprawdę niewiele pieniędzy, ale szukałam kawałeczka ziemi. W końcu kupiłam nagi ugorek. Dziś mam tu las, ale wtedy i tak mi się podobało. Wzięłam garść ziemi w woreczek, zawiozłam do mieszkania, wsypałam do miseczki i położyłam przy łóżku. Przed snem zaglądałam do miski. 'To jest moja ziemia!' jakieś skłonności obszarnicze się we mnie obudziły. Potem w ciągu dwóch lat udało mi się wybudować dom. I to był cud, do tej pory nie umiem w niego uwierzyć."

Cały artykuł Wysokie Obcasy, 16 czerwca 2012

czwartek, 21 czerwca 2012

CHWILOWO SIĘ ZEPSUŁAM

Ktoś opowiedział mi, jak to poniedziałkowym wczesnym rankiem na osiedlowym parkingu spotkał sąsiada, który z wyrazem twarzy nie pozostawiającym wątpliwości co do jego pomeczowych emocji, demontował flagę ze swojego samochodu. Poszarzało na ulicach. W mediach spektakl  gadających głów, jedna "mądrzejsza" od drugiej.

Środa. Z biurowej monotonii wyrywają mnie na chwilę Ewa z Frankiem. Patrzenie na śpiące Dziecko wyzwala jakąś bezbronność zupełną, na przemian z rozszczebiotanym zachwytem. Przez chwilę na pobliskiej ławce wsłuchują się w siebie wspierająco rozemocjonowana energia i uduchowiony spokój. W końcu obie dochodzimy do wniosku, że każdy następny z naszych życiowych momentów, lepszy jest od poprzedniego. Pokrzepiające.

Po pracy wyruszam na małe "łowy" ciuchowe. Taki przynajmniej jest zamysł. Dość mam już przy wejściu samym do sklepu. Fala znużenia zalewa mnie przy pierwszym wieszaku. Kolejny sklep – to samo. Od miesięcy to samo. Zaczynam się o siebie bać. Marzę o miejscu, w którym będzie czekać na mnie idealne wszystko – od stóp do głów bez szukania, przymiarek, rozczarowań modą i jakością tego, co nam wciskają sieciówki. Zepsułam się zakupowo. Naprawdę się zepsułam. Odpuszczam, żeby po pół godzinie wyjść z Matrasa z torbą cudnie skrojonych na moją miarę książek. 

Wykańczający upał. Rozpaczliwie potrzebuję zupy wiśniowej z makaronem, takiej, jak w domu, smakującej latem i wakacjami. Zupy na upały. Albo się spóźniłam, albo wiśni jeszcze nie ma. Nigdzie. Niech więc będzie cokolwiek, jakiś kompot sklepowy, chrzanić cukier i konserwanty. Życie ratuje mi cudem wygrzebany
w ostatnim markecie po drodze najprawdziwszy sok wiśniowo-jabłkowy. Koło mojego bloku rolki, rowerki, niespożyta dziecięca energia. Jak? Skąd? Ja nie mam siły na nic poza ugotowaniem makaronu, zabieleniem soku śmietaną i opadnięciem na fotel.  


Czwartek. Tendencja zniżkowa trwa. Z jogą dzisiaj znowu nie po drodze, nie potrafię wpaść na powrót w dawny rytm. Może od następnego poniedziałku. Tak, od poniedziałku na pewno.

środa, 20 czerwca 2012

A PART – COMPAGNIE CACAHUETE

Wracając z pracy, mimochodem usłyszałam fragment rozmowy dwóch dziewczyn, idących za mną:
„– Jak mnie to denerwuje, że wszędzie muszę chodzić naookoło, żeby dotrzeć gdziekolwiek.
– Jedna wielka załamka to miasto teraz...”
Uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie poniedziałkowego popołudnia. Ten nasz księżycowy krajobraz, poza tym, że irytuje, okazał się  być idealną scenerią dla pierwszego z przedstawień, które w tym roku znalazły się w programie Festiwalu Sztuk Performatywnych A PART. Lepszej aktorzy z Compagnie Cacahuete nie mogli sobie wymarzyć. Bo oto zjawili się w Katowicach – rodzinka rodem z Francji, ale temperamentem zdecydowanie bliżej Włoch – żeby gdzieś tutaj… pochować mamę. Elwira Moćka musiała być wyjątkową osobą, bowiem parę minut po 16-tej wokół jej trumny utworzył się kondukt pogrzebowy dość pokaźnych rozmiarów, zbierający po drodze ciągle nowych przechodniów – „kuzynów”  i „kuzynki” nieboszczki. Osobliwy to był orszak, nie tylko za sprawą prowodyrów całego zamieszania – istnej galerii oryginałów, ale i dlatego, że raczej nie spotyka się tak roześmianych  żałobników. Trudno było jednak, mimo całej wyjątkowości sytuacji, zachować powagę, choć niektórych ten spektakl mógł bardziej bulwersować, niż bawić.
Jeżeli zeszłoroczny Teatr Kamchatka przyjaźnie i łagodnie wybijał Katowiczan ze zwyczajnego rytmu, zarażając radością, spontanicznością dziecka i ciekawością świata wokół, to Compagnie Cacahuete wybuchnęli
w centrum miasta istną bombą. Ileż tam było skrajnych emocji, ileż prowokacji. Jacyż oni byli tak po ludzku prawdziwi,
w nosie mający jakiekolwiek ograniczenia i konwenanse, groteskowi momentami, momentami przerysowanie obrzydliwi, wyuzdani i obnażający najbardziej prymitywne instynkty, którym nie przeszkadzała ani powaga śmierci, ani obecność rozmodlonej zakonnicy, ani złoto połyskujący trumienny krzyż – ale przecież tak, taki również jest człowiek. Tacy jesteśmy, bywamy. Pięknie wystąpiły w roli kurchanów katowickie dziury
i usypiska, śmietniki co chwilę stawały się grobami, koparka – karawanem. I nawet ci najbardziej „oporni” na sztukę, musieli się w końcu uśmiechnąć – bo i kierowca niemogącego przejechać autobusu, którego posągowej twarzy i pełnego politowania spojrzenia, wydawało się, nic nie wzruszy; i pani kwiaciarka przerażona, jak jej bukietami „za 15 zł”, bezceremonialnie pożyczonymi, rozwrzeszczana ferajna okłada się po głowach. Tytułowy pogrzeb mamy, mimo prób usilnych, właściwie się nie odbył, tramwaj powiózł ten barwny korowód dalej –
w kolejny dzień, w inne, może bardziej godne, miejsce.
Nasze jest w końcu teraz „jedną wielką załamką”…  









wtorek, 19 czerwca 2012

***

Tyle słonecznych kształtów na trawiastych dywanach wokół biblioteki, że nie ma rady trzeba skrócić sobie drogę przez park. Przejść koło znajomej ławki. Pustej tym razem, tak, jak i pobliskie huśtawki. Minąć trzech policjantów, przeglądających swoje spisowe zapewne notatniki. Przypomnieć sobie. Przez krótką chwilę zatęsknić do pewnej jesiennej, chłodnej nocy. Zapragnąć wrócić na tamtą ławkę. I tak pięknie niczego jeszcze nie wiedzieć.  

poniedziałek, 18 czerwca 2012

BENEFICJENT KOT

Odpowiedź na pytanie, czym zajmuję się aktualnie, budzi różne reakcje niedowierzanie, rozbawienie, a nawet współczucie. Bywa również i tak choć są to przypadki bardzo odosobnione –  że intryguje i uruchamia pokłady wspierającej kreatywności, kiedy mówię, że moje pomysły na PR ścieków są już na wyczerpaniu. Czasem płyniemy z tematem dość mocno i bzdurnie, wymyślając, jak to wsadzimy dziennikarzy w pontony
i zorganizujemy im pełną wrażeń
"wizytę studyjną" w kanałach. Tymczasem za nami kolejna konferencyjna feta
w ramach naszego projektu. Ciągle mnie zastanawia, dlaczego żaden z lokalnych dziennikarzy nie podejmuje tematu jakże efekt(y/o)wnego wydatkowania pieniędzy unijnych, najwyraźniej kurczakowe ragoût
skutecznie zamyka im usta. Nieznośną powtarzalność tych samych wypowiedzi, prezentacji i punktów spotkania, urozmaicał mi dzisiaj gość specjalny, obserwujący to poruszenie z wyrazem głębokiej obojętności
w zmęczonych upałem złoto-zielonych oczach. Nie omieszkał jednak zainteresować się cateringiem, widać koty też wolą nieoficjalną część programu. I, ku mojej wielkiej uciesze, chętnie pozował do zdjęć.
      

niedziela, 17 czerwca 2012

DŁUCIKOWE LODY NA EURO-NIEDOSYT

Poranek zalał dom słońcem, ale kiedy do rozbudzonej świadomości przedarło się wspomnienie wczorajszego wieczoru, pochmurniało. Dziwny to był dzień powietrze zeszło, czuliśmy się, śmiem podejrzewać, nie tylko my, jakby to nas przeczołgali po boisku, energii starczyło zaledwie na tyle, żeby dogorywać w ogrodzie. I jeść. Cały weekend grillowaliśmy, jakbyśmy tym kompulsywnym już prawie objadaniem się mieli jakoś zrekompensować nasz Euro-niedosyt. 
Magda napisała, że wszystko to, od czego uciekła na ostatnie dwa dni, wróciło ze zdwojoną siłą i hałasem już w pociągu, pełnym "spoconych i śmierdzących chłopów w koszulkach biało-czerwonych albo bez."
Udało jej się wyrwać mnie na chwilę z pomeczowego odrętwienia i nawet roześmiać końcówką maila:
"Na meczu byłam, zdjęcia mi się średnio udały.. cóż, tak mniej więcej, jak naszej drużynie ten mecz... (...) jakiś hinduski dziennikarz wysępił ode mnie papierosa, coś bełkotał, że chce zrobić wywiad ze mną, tak więc mogłam zostać celebrytką, ale nie zostanę, bo się nie zgodziłam. Zostawił czarną wizytówkę, za pomocą której potem w domu czarnego robaka ukatrupiłam, z tego wniosek, że każda rzecz ma swoje przeznaczenie."
Przy mailu Ali i Marka, rechotałam już w głos:
"Wczoraj siedzieliśmy sobie i oglądaliśmy meczyk. Na koniec uraczono widza statystykami, jak przebiegali piłkarze. Jeden z nich potrafił jeszcze w 87 minucie meczu przebiec sprintem 70 metrów. Zachwyciliśmy się wpierw, bo wydawał nam się to nie lada wyczyn, ale po chwili stwierdziliśmy, że nie takie rzeczy człowiek na w-fie wyprawiał! Całą dyskusję zakończył Mały, układając się w pozycji uwydatniającej jego dwa podbródki:
'Ale i tak dobry jest! Mi chyba w życiu nie zdarzyło się biec sprintem... i chyba się nie zdarzy:) :D' ".
Kochani moi, zawsze, kiedy Ich czytam, uświadamiam sobie, jak czekam, aż wrócą, będą znowu blisko.
Pod wieczór byliśmy już nawet w stanie przypominać i śmiać się z co głupszych komentarzy Szpakowskiego, którego miałam wczoraj ochotę parę razy wyciszyć zupełnie, odkrycie dnia: "Warunki dla obu ekip trudne, ale jednakowe" albo: "Do końca Polacy!!! myśli, że może jeszcze jakimś cudem, choć ta wiara jest już żadna (!!!), kończy spotkanie Craig Thomson..." 
Cóż, zrobili nasi, co było w ich mocy. Widać więcej mocy z nimi nie było.
Żeby osłodzić sobie jakoś gorycz porażki, wieczorem wybraliśmy się na lody do Dłucika, rodzinnej cukierenki z tradycją, która mnie kupiła zupełnie wielkością gałek i smakiem śmietany kremówki, a nie mleka w proszku, z rozkoszą odnotowywanym za każdym razem przez moje zepsute podniebienie. Nie są to co prawda pistacjowe Consonni z chorzowskiej Mańany, mimo to naprawdę niezłe. I codziennie inne.

sobota, 16 czerwca 2012

WARSZTATY fotografiiPRO

Gdyby tylko oczy zechciały tej nocy nie zamykać się uparcie w okolicach "mojej godziny" gaszenia światła
i wyłączania umysłu. Co prawda zazwyczaj jest to pora, kiedy normalni śmiertelnicy zanurzeni w głębokim śnie od godzin co najmniej dwóch, zwykli obracać się na drugi bok, trudno więc mieć pretensje do strajkującego
w końcu mózgu, a jednak... W planach miałyśmy z Magdą rozmowy do rana, tymczasem, nie wiedzieć kiedy, odpłynęłyśmy, jedna po drugiej. Od czasów szpitala widziałyśmy się dłużej tylko raz, we Wrocławiu, tym bardziej cieszę się z tego spotkania. Miłe zwykłości przez chwilę dzielone razem
droga do mnie cała
w wieczornym słońcu, wobec którego chyba żaden fotograf nie pozostaje obojętny, 
pogawędki przy tarcie botwinkowej, co wyszła nam zaskakująco dobra, książki, gazety, miejsca, zdjęcia, jej bycie tam, moje bycie tu życie i cała reszta.
A poranek prawie bez czasu na drugą kawę, bo na Magdę czekał pociąg powrotny do miasta, które dzisiaj jest jedną wielką strefą kibica, a na mnie Chorzów i warsztaty pod szyldem FotografiiPRO.
Pięć kobiet i
  Maciej Stobierski, który z zadziwiającą łatwością poukładał wszystko w naszych do dzisiaj pełnych pytań głowach. A wyszedł od tego, co najważniejsze, żeby naprawdę poczuć fotografowanie, od naszych zainteresowań. Ile osób, tyle pomysłów na opowiadanie aparatem –  kulinaria, podróże, przyroda, portrety, sport... Teoria teorią, ale cały szkopuł w praktyce, codziennej, jak pisanie, jak nasze dzisiejsze ćwiczenia w plenerze. Tak zajmująco można mówić o "rysowaniu światłem" i o tym, jak nobilitująca może być fotografia dla tych, którzy znajdą się, czasem przez zupełny przypadek, w naszym kadrze. O fotografii spotkaniu. I tyle naprawdę wartościowych, podyktowanych wieloletnią praktyką, mądrych spostrzeżeń
i podpowiedzi
–  o tym na przykład, jak obrabiać w komputerze, który przecież jest dzisiaj tym, czym kiedyś ciemnia; o tym, jak budować statyw z siebie i o tym wreszcie, że najważniejszym przyciskiem w tych naszych coraz bardziej skomplikowanych aparatach niezmiennie powinien pozostawać kosz. A więc narzędzie okiełznane wreszcie. Coraz większa ochota, żeby wejść w to wszystko dużo, dużo głębiej. Świetne podsumowanie tego, co najistotniejsze, z podtytułem "Instrukcja dla Ciebie", przysłał mi ostatnio A.
Genialnie prosto.  

Autor: Miguel Yatco, www.livinginthestills.tumblr.com

























































































































































































































































































































































































czwartek, 14 czerwca 2012

CUDOWNA LEKKOŚĆ MALEŃKIEGO BYTU

U moich Przyjaciół zamieszkał Aniołeczek. I jeszcze więcej światła w tym Gwiezdnym Domostwie, niż dotąd, choć przecież zawsze karmię się światłem, kiedy tam zaglądam. 
Tak, to nieczęste. To rzadkość i wyjątkowość. Taka miłość się nie zdarza, mówi się. A jednak. Właściwiej byłoby powiedzieć nie zdarza się każdemu. 
Dziecko rozpromienia szczególnie. Inaczej. Aniołeczkowi spodobało się nie krzyczeć i nie płakać wniebogłosy, woli zdecydowanie zamyślenie.
Spojrzenie Mamy, spokój Taty. Cudowna lekkość Maleńkiego Bytu. I miłość zupełnie nowa.
  
Ta do dziecka. I ta ich. I tak zwyczajnie, po ludzku łapiąca chwile, ciesząca się na wspólny wieczór, który zabiera sen. Sen jedyne, czego teraz brakuje w tym wszystkim.

wtorek, 12 czerwca 2012

NASZE EURO

Podobno, gdyby wszyscy ludzie na Ziemi w tym samym czasie zaczęli intensywnie myśleć o tym, żeby zaczęła ona obracać się w kierunku przeciwnym do obecnego, rzeczywiście tak by się stało. Twierdzą tak ci, którzy snują teorie o sprawczej sile i nieprawdopodobnej wręcz energii naszych myśli, zdolnych kształtować rzeczywistość i dokonywać niemożliwego. 
Dziś rano w lokalnym radiu socjolog Krzysztof Łęcki, zapytany, jak typuje wynik wieczornego meczu Polska-Rosja, odpowiedział, że gdyby chciał wygrać pieniądze, obstawiłby 2:1 dla Rosji, ale jeśli ma powiedzieć coś optymistycznego, wybiera 2:1 dla Polski. W naszej firmowej grze jestem jedną z zaledwie dwóch osób, które opowiedziały się po stronie tego pozytywnego wariantu i postawiły na Polskę. Idealistycznie? Może, ale jeśli większość mówi o przegranej, to jak możemy oczekiwać, że stanie się inaczej? Może to nasz zbiorowy pesymizm czyni porażkę faktem, jeszcze zanim zaczął się mecz? Może wystarczyłoby, poza tą zewnętrzną fasadą obwieszonych flagami samochodów i okien, wierzyć w naszych naprawdę?

Po dzisiejszym wieczorze A. na dobre utwierdził się w przekonaniu, że każdy mecz, który ogląda, musi skończyć się wynikiem 1:1. A więc kolejny remis. Ale tym razem nastroje, jakbyśmy wygrali. Bo też tak trochę jest w istocie byliśmy dzisiaj naprawdę dobrzy, gdyby nie spalony, rezultat tego spotkania wpisałby się idealnie w optymistyczny typ doktora Łęckiego i mój. Tak niesamowicie emocjonujące są te mecze z udziałem naszej drużyny, wbijają w fotel, żeby za chwilę podrywać z niego pod sam sufit albo kazać okładać go pięściami bez litości, nie da się tego oglądać beznamiętnie. I ten stadionowy huk, doping z tysięcy gardeł, ta zupełnie niekontrolowana radość z goli, nieporównywalna z żadną inną radością.
Trwaj Polsko na tym Euro, trwaj jak najdłużej!

poniedziałek, 11 czerwca 2012

GRA O CZAS

Gdyby istniała gra liczbowa, w której stawką byłby zamiast pieniędzy czas. Miliony ekstra godzin, wygrana w kumulacji których pozwoliłaby wydłużać dobę nieskończenie, w zależności od swojego widzimisię. Przeczytać nieprzeczytane, napisać nienapisane, obejrzeć nieobejrzane, zrobić to wielkie Wszystko wiecznie przekładane z dnia na dzień, co nie pozwala kłaść się przed 1.00 w nocy, bo tak bardzo szkoda czasu na sen.
Gdyby istniała taka gra, przed każdym losowaniem byłabym pierwsza w kolejce do kolektur, bijąc rekordy
w ilości skreślanych zakładów, aż do skutku.


Moje uwieżo Upieczone Mamusie dzisiaj też w temacie czasu. Rośnie we mnie podziw, kiedy czytam: "Dziecko uczy zorganizowania, nie ma minuty do stracenia, więc w przerwach drzemkowych trza i obiad ugotować (...) i nogi ogolić i posprzątać i wszystkie inne 'i'..."
A u drugiej: "Uroki macierzyństwa wszystko, co piszą, mówią to nieprawda ja powiem Ci prawdę!!!! (...) Marcia to taka zmiana stylu życia, a ja usilnie walczę o to, by nie stać się mamuśką w poplamionej mlekiem bluzce (no, może tylko w domu :)),  więc robię makijaż czasem o 6 rano (wiem to absurd już coraz mniej mi zajmuje 4 minuty :)),  to dla mnie takie niezatracenie siebie...".
Podziw ogromny, jak walczą,  rzeczywiście walczą w tych nowych rolach, nie tylko o najzwyczajniejsze poukładanie wszystkiego, ale też o swoją kobiecość. I myśl, że im obu szóstka w grze o czas dużo bardziej potrzebna, niż mnie. 


Myśli krążą ciągle wokół Domu. Czasem chciałabym mieć na powrót 15 lat, żeby tylko oni mogli mieć znowu o tyle mniej. 

Przeczytać nieprzeczytane...

niedziela, 10 czerwca 2012

***

Nieprawdopodobne, jak terapeutycznie działają mielone i młode ziemniaki z koperkiem. Kompot z rabarbaru.
I lody owocowe.
Poobiednie rozmowy, opowieści snujące się do późnego wieczora. Albo opatulone Siostrzanym kocem drzemki. Hałaśliwe, jak to u nas, oglądanie Euro. Noce ze starymi odcinkami Chirurgów. 
Dom ma szczególną, kojącą moc. Gdyby jeszcze witał mnie, jak kiedyś, nasz Pies...

sobota, 9 czerwca 2012

GRANICE TEGO, CO MOŻLIWE

80-letnia Mama Franciszka Smudy jest podobno wielką fanką piłki nożnej. W wywiadzie dla Wyborczej
z 2 marca br. tak opowiada o niej, pracujący nad dokumentem o Euro, Marcin Koszałka: "(...) ma w domu setki kaset VHS, nagrywa mecze, szczególnie liga angielska ją interesuje. Po każdym rozegranym meczu do trenera polskiej kadry dzwoni matka i mówi np. tak: 'Franek, jakżeś ty ustawił tę obronę, to trzeba było zrobić inaczej, zła zmiana była....' "

Co usłyszał od niej trener polskiej reprezentacji po wczorajszym meczu z Grecją?

Grubo po 17.00 na ulicach są jeszcze chyba tylko ci, którzy: a) robią ostatnie piwno-chipsowo-grillowe zakupy, b) cali w barwach narodowych zmierzają na mecz do stref kibica pod Spodkiem czy w Parku Śląskim, do pubów, ogródków knajpianych, rodziny, znajomych, c) z różnych względów nie czują się uczestnikami tego wielkiego, narodowego Święta, ba! niektórzy chcieliby się pewnie na ten czas teleportować gdzieś daleko stąd. 
Bawi mnie ten ostentacyjny bojkot, te internetowe deklaracje: "Jesteśmy strefą wolną od Euro!" albo: "Macie
w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, te całe mistrzostwa? No to świetnie trafiliście, nie puścimy ani kawałka meczu!". Niestety albo raczej
na szczęście wczoraj brzmiały trochę, jak wołanie na puszczy. 
Nie należę do grona zagorzałych kibiców piłki nożnej. Ale tak, są momenty, kiedy potrafię i chcę wcielić się
w rolę kibica, chociażby dlatego, ze nie wyobrażam sobie nie być całym sercem z naszymi, chociażby dlatego, że to dla mnie wyraz patriotyzmu, zwłaszcza, kiedy to my jesteśmy gospodarzami Mistrzostw, po raz pierwszy w historii. Może również dlatego, że od dziecka socjalizowane byłyśmy z Asią w sportowym duchu,  w wakacje całą rodziną oglądało się u Dziadków olimpiady, jak rok długi towarzyszyły nam w domu znajome głosy komentatorów sportowych, czy to były mistrzostwa w lekkiej atletyce, w skokach narciarskich albo w piłce nożnej właśnie. I kiedy łopoczą mi przed oczami flagi na samochodach i te wywieszone w oknach i na balkonach, kiedy mijam ludzi w biało-czerwonych koszulkach, szalikach, czapkach, od tych najmłodszych, co jeszcze sami nie chodzą, do tych w wieku mamy Franciszka Smudy, kiedy odbieram mmsa od Asi
Tata w koszulce z orłem, Mam z szalikiem na ramionach, czekający, jak miliony Polaków przed telewizorem cieszę się  tej jednoczącej manifestacji polskości, wiary w cuda i radości, że na przekór wieszczącym klęskę malkontentom udało nam się to wszystko zorganizować. I na te emocje, które będą naszym udziałem przez kolejne tygodnie.

Wieczór taki ciepły, parny, siadamy na chwilę w ogrodzie i niemal natychmiast zaczyna padać deszcz.
Trochę dziurawa ta nasza brzoskwiniowa parasolka, ale tak nam się nie chce uciekać do domu. 


Do 18 minuty byłam skłonna myśleć, że mój typ 2:0 dla Polski w tradycyjnym już firmowym obstawianiu to nie tylko pobożne życzenie. Nie wiem, jak to się stało, że po naszym golu dramaturgię tego spotkania budowali już tylko Grecy i ścielące się gęsto żółte i czerwone kartki.
Bardzo wpisują się w podsumowanie tego wieczoru marcowe słowa Marcina Koszałki:
"A ja czuję, że wcale nie będzie tak źle. Zadziała duch narodowego stadionu, który powstał na gruzach starego, z bazarami. Jeżeli naszym uda się wyjść z grupy, ludzie zaczną wierzyć. Jest w tym coś hipnotycznego, magicznego działanie, które przenosi się na innych."
Co powiedziałby dzisiaj?
"Mamy wielu dobrych piłkarzy zaczynam ich właśnie poznawać. Jest trener Smuda, ciekawa postać, małomówny, ale charyzmatyczny. Zazdroszczę im sławy, ale z drugiej strony współczuję odpowiedzialności.
To właśnie jest najbardziej interesujące w kinie: człowiek niosący taki bagaż, człowiek w trudnej sytuacji,
w potrzasku, który wypróbowuje granice tego, co możliwe. Oni wiedzą, że jak przegrają tę grupę, zostaną rozszarpani. Patrzę na piłkarzy i myślę: oni będą walczyli o życie. I to mi się podoba."
Walczymy.