wtorek, 5 listopada 2013

grawitacja – siła obrazów, nieważkość słów


Zrobiliśmy to zdjęcie z okna na strychu, przed wyjściem do kina. Kiedy je obrócić, nabiera jakiejś nieziemskiej perspektywy. Więc tak zostało. 

Co bardziej wrażliwym podczas oglądania "Grawitacji" kręci się w głowie, może to choroba lokomocyjna, 
a może po prostu ogrom przeżyć. Nadwrażliwcy, jak ja, wychodzą z seansu nie tylko zachwyceni, ale i obolali, jakby właśnie stoczyli jakąś gwiezdną wojnę. 
Pierwszy raz byłam w IMAX-ie, ale równie dobrze mogłabym napisać, że pierwszy raz byłam w kosmosie. Dosłownie. Bo poczułam go każdym zmysłem, każdym napiętym mięśniem i każdym nerwem. Bo groza położenia dr Ryan Stone (Sandra Bullock) przez dziewięćdziesiąt minut była moją grozą, a jej walka o powrót na ziemię – moją walką. Jak nigdy, nie przeszkadzały mi dwie pary okularów na nosie, zapomniałam o nich od pierwszej sceny. 
Alfonso Cauron stworzył hipnotyzujące wizualne arcydzieło, z gatunku takich, w których treścią są obrazy 
i dźwięki. To w nich, nie w słowach, dialogach, nie w fabule, dość schematycznej zresztą, jest środek ciężkości. "Nieważkość słów" w tytule tego posta wzięła się i stąd, że co tu dużo pisać – ten film po prostu trzeba zobaczyć. I usłyszeć, bo samotna, kosmiczna cisza ma tu brzmienie porażające.

niedziela, 3 listopada 2013

***



Deszcz

mówiłem tobie już pięćdziesiąt kilka razy,
żebyś już poszła sobie, przecież pada deszcz,
to przecież śmieszne takie stać tak twarz przy twarzy,
to jest naprawdę niesłychanie śmieszna rzecz.

 
i tak się trudno rozstać,
tak się trudno rozstać,
no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada
i tak się trudno rozstać,
tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.

żeby tak w oczy patrzeć: kto to widział?
żeby pod deszczem taki niemy film bez słów,
żeby tak rękę w ręku trzymać: kto to słyszał?
a przecież jutro tutaj się spotkamy znów.

 
i tak się trudno rozstać,
tak się trudno rozstać,
no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada
i tak się trudno rozstać,
tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.

 
na Żoliborzu są ulice takie śliczne,
takie topole, a w tropach taki wiatr,
gdy przyjdzie wieczór, świecą światła elektryczne
i tak mi dobrze, jakbym miała osiem lat.

 
mówisz: "Kochana!"
ja ci mówię: "Mój Kochany!"
i tak chodzimy i na przełaj, i na skos,
a w tej ulicy, która idzie na Bielany,
jest tyle świateł, jakby Chopin nucił coś.

 
i tak się trudno rozstać,
tak się trudno rozstać,
no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada
i tak się trudno rozstać,
tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.

(Anna Maria Jopek, Marek Jackowski, tekst: Konstanty Ildefons Gałczyński)

środa, 30 października 2013

obywatel i małgorzata – morfina wspomnień dawnych

Poszliśmy do Grzegorza. Rubinkowo. Blok. Mieszkanie. Zdziwiło mnie, że jest takie ‘normalne’. Nie było tu sztuki, nie było atmosfery tworzenia, nie było płyt na podłodze, wszędzie, tak jak u mnie w Łodzi. Mój dom jest galerią, pełen obrazów, książek, albumów, kamer stojących na statywach, aparatów na półkach. Założyliśmy 
z Józkiem pierwszą prywatną Exchange Gallery – i tak żyjemy. Twórczość to nasza religia.
Ten dom zupełnie mi nie pasuje do Grzegorza. Dużo jednak mówi, jak normalnym życiem żył tutaj Grzegorz i z jakiego świata go wyrywam. Takie drobiazgi, jak kwiaty w doniczkach, jak obrus na stole. Nigdy tego nie było u mnie. To coś wzruszającego.

Te słowa Małgorzata Potocka zapisała w swoim Dzienniku 3 stycznia 1986 roku.
Na wiele lat przed tym, co miało się wydarzyć, w tych kilku zdaniach bezwiednie odpowiedziała sobie na pytanie: „dlaczego?”   


Książka „Obywatel i Małgorzata” zastała mnie w witrynie dworcowej księgarni, w pierwszy pourlopowy dzień. Kupując ją, całkowicie w nawias wzięłam swoją niechęć do jej autorki, to był odruch – przecież ja, zagorzała fanka, czytam wszystko, co dotyczy Ciechowskiego. No i dałam się nabrać, bo – jak można było się domyślić to nie Grzegorz jest bohaterem tej książki. We wstępie do rozmowy z Krystyną Pytlakowską mówi Potocka: Teraz, kiedy o tym rozmawiamy, wracam do życia, które przysypałam popiołem, zagrzebałam i uklepałam, mając nadzieję nigdy tego grobu nie rozkopać. Od razu rodzi się pytanie, które dalsza lektura książki tylko potwierdza – po co więc to zrobiła i czy takiego właśnie ocalania od zapomnienia, w takim stylu, Grzegorz potrzebował?   

Naprawdę spróbowałam poszukać pozytywów. Dobrych słów o swoim Idolu, jak te:  
Wszystko, co robił, było pełne autentyzmu i poezji.
Jego muzyka była bardzo intelektualna, miała dużo warstw. To była bardzo skomplikowana muzyka, zbuntowana. Tak bogata i w takim kolorycie, jakiego nie udało mi się znaleźć u żadnego innego twórcy.  
Miał ogromną siłę w sobie, osobowość, która narzucała innym szacunek dla niego, budziła nieśmiałość. Są tacy ludzie, przy których zawsze czujesz się mniejsza. 
Tyle, że to poczucie „mniejszości” rekompensuje sobie Małgorzata Potocka w swoich wynurzeniach z nawiązką. Bo przecież był Grzegorz tak inny, niż jej dotychczasowi znajomi i tak bardzo nie z jej świata. Tak bardzo nieopierzony, nieokrzesany, zahukany, zakompleksiały i mało inspirujący, bo czymże są koncerty rockowe wobec spotkań z literatami, kongresów sztuki czy wielkich międzynarodowych wystaw, na których bywała Potocka ze swoim mężem? 
Nie, w tej relacji On nie był Mistrzem. Ona nie była „tylko” Małgorzatą. Była Jego oknem na świat. Jego muzą. Pierwszym recenzentem i pierwszym słuchaczem. Lustrem oceniającym Jego twórczość. Rzuciła Mu do stóp cały świat.  
On przy mnie nawet nie mógł przełknąć tego de volaille’a, podczas gdy ja pożerałam wielki kawał indyka – tak obrazowo podsumowuje Potocka swoje pierwsze randki z Ciechowskim. 
Zmęczona podkreślaniem w co trzecim zdaniu, kogóż to artystka nie znała, z kim się nie przyjaźniła i gdzie nie bywała, ciągle próbuję znaleźć na kartach jej książki prawdziwego Grzegorza. Karmię się opisami ich codziennego życia, tego, jak fantastycznym był ojcem dla Weroniki i Matyldy, jakim facetem z krwi i kości
w związku, jak kochał psy. Nie zajmowałam się ani praniem, ani sprzątaniem – zawsze mieliśmy służbę. Nasze życie to było „życie publiczne” – scena i ekran. To myśmy wyznaczali trendy towarzyskie, byliśmy bardzo oryginalną parą, kolorową. (…) Ale teraz, gdy o to pytasz, przypominam sobie, że Grzegorz w gruncie rzeczy był bardzo domowy. 

W innym miejscu powie Potocka, że wspaniale dopasowali się z Grzegorzem do siebie, stwarzając – trochę na marginesie świata – swoją własną rzeczywistość. Nadawaliśmy ton, na nas się ubierano, na nas się czesano. Na Grzegorza – i owszem.   

To, czego nie można odmówić Małgorzacie Potockiej, to udziału w solowej twórczości Grzegorza Ciechowskiego. Jakkolwiek wielokrotnie na kartach książki zaznacza, że wymyśliła Obywatela G.C. od A do Z, chyba bardziej właściwe wydaje się zdanie: Byłam aktorką, reżyserem, fotografem, producentem. Robiłam to, co dopełniało jego twórczość. Muzycznie był to czas dla Ciechowskiego rzeczywiście bardzo dobry, są na Jego solowych płytach utwory dla mnie genialne, do których wracam nie mniej chętnie, niż do tych Republikańskich.  
Cały czas się działo coś podniecającego, nowe miejsca, nowe domy, muzyka, koncerty, teledyski. Podróże, namiętność, seks i ani chwili na nudę. Tak widziała ich życie Małgorzata. Tym smutniej wybrzmiewa jedna z jej końcowych refleksji: Nie zauważyłam, że potrzebuje wyciszenia i przerw w tym nieustannym jarmarku. Wydawało mi się, że on wszedł w nasze życie właśnie z takiego wyciszenia, z pauzy, więc przy mnie rozkwitł. 

Naprawdę próbowałam zrozumieć. Tak po kobiecemu, po prostu. Przyznać autorce prawo do wspomnień o wielkiej, porywającej i bezkompromisowej miłości. Pięknej, jak każda miłość, która się właśnie zaczyna. Wczuć się w trudność położenia, w rozterki kobiety kochającej dwóch mężczyzn jednocześnie. Litościwie wyrzucić z pamięci zdania: Powinniśmy żyć w trójkę. Tak jak Majakowski z Lili Brik i Osipem Brik. Tylko jak oni by się mną dzielili? (!) Przez chwilę nawet trochę być po jej stronie, kiedy mówi: Wiesz, tak naprawdę ja najpierw budowałam pomnik Józka, potem budowałam karierę i pomnik Grzegorza, a żaden z nich nie budował mojego pomnika. Zastanowić się, że może rzeczywiście w pewnym stopniu poświęcała się dla swoich mężczyzn, rezygnując z własnej kariery. I tak zwyczajnie, po ludzku, współczuć kobiecie zdradzonej. Zrozumieć.

I mogłabym. Naprawdę mogłabym. Gdyby nie hipokryzja kogoś, kto sam był „tą drugą”. Gdyby nie przerażający brak klasy w słowach dotyczących Ani, żony Grzegorza. I całkowity brak refleksji nad tym, że tę książkę przeczytają Jego dzieci. Gdyby nie kłamstwa, które odbierają tym wyznaniom, a zwłaszcza Dziennikom, jakąkolwiek wartość. A już absolutnie nie do zaakceptowania jest dla mnie przekręcanie tytułów, czy przypisywanie sobie piosenek, które Grzegorz pisał z myślą zupełnie o kimś innym.  
Nie przyszło ci do głowy, że ją po prostu kochał?   można by zakończyć tym retorycznym w gruncie rzeczy pytaniem Krystyny Pytlakowskiej. Myślę jednak, że sama Małgorzata Potocka podsumowuje swoją książkę najtrafniej, mówiąc o Grzegorzu:
Gdyby żył, leżał tu w domu na górze, czytał książkę, a ja bym o nim opowiadała, pomrukiwałby tylko: nie pleć bzdur.

poniedziałek, 30 września 2013

NIE MAM GŁOWY DO PISANIA

Są ludzie, którzy z zakrętów życia uciekają w pracę i pracą leczą pokiereszowaną duszę. Skutecznie.
Nie ja. Kiedy boli mnie dusza, boli mnie i cierpi wszystko. Nie jestem w stanie zrobić nic. Przerastają mnie rzeczy tak prozaiczne, jak wymyślenie na śniadanie czegoś innego, niż kanapka z serem, zrobienie zakupów, odpisanie na mail. 
W pracy kanał. Poza pracą stupor równie nieznośny, w którym radosną twórczość i kreatywność nagle diabli wzięli. 
Przez długą chwilę domowy czas odmierzają oglądane po raz enty seriale od rana do nocy. Odcinek za odcinkiem, sezon za sezonem, szczyt intelektualnego wysiłku. 
Mijają tygodnie blogowej ciszy. Przed Chorwacją spotykamy się z Alą i Markiem ile to już cennych minut Jego lanczu zmarnowało się na sprawdzanie, czy wreszcie coś napisałam? Wypomina mi je żartem niby, ale po raz pierwszy naprawdę czuję się winna. Obiecuję sobie, że po wakacjach wrócę do blogowania.

Prawie mi się udało. Czekają zapisane na brudno kartki 'Dziennika z podróży'.
I rzeczy zawieszone w czasie i przestrzeni, bo ciągle nie wiadomo, co z nimi zrobić. 

niedziela, 29 września 2013

KOTKA NA GIGANCIE

Pierwszy telefon zadzwonił w czwartek rano. Ktoś widział Ją w okolicy akademików, jak łapczywie piła wodę 
z kałuży. Od tamtej pory pojawia się i znika. Była już w parku, w lesie, nad jeziorkiem, w ruinach, tam, gdzie rosną poziomki, na sąsiednich podwórkach... "To na pewno ten kot" słyszy enty raz A., od kilku dni biegający między okolicznymi ulicami. "Ten" kot jest jednak po raz kolejny biało-szary i miauczy tak żałośnie, że A. wraca do domu po kocie jedzenie. Przy osiedlu studenckim mieszkają aż dwa biało-czarne, trzeba przyjrzeć się bliżej, żeby stwierdzić, że żaden z nich nie jest Sesją. Ten zauważony przez pana z psem przy boisku też nie. 
Dlaczego muszą być wszystkie tak do siebie podobne? Dlaczego, zamiast włóczyć się po ulicach, jak bezdomne psy, czają się po kątach, chowają w dziurach, których wzrok nie sięga? Dlaczego muszą chodzić tymi swoimi drogami i dlaczego muszą być tak trudne do pojęcia?  
Dopóki telefon nie przestaje dzwonić, jest nadzieja. Ludzie mile nas zaskakują. Okazuje się nawet, że mamy towarzysza niedoli, ktoś też szuka kotki, zniknęła dzień przed Sesją. Czyżby jakiś sabat kocich czarownic? 

Włączamy alarm w samochodzie, trzaskamy balkonowymi drzwiami, nawołujemy co wieczór, bo może usłyszy
i przybiegnie, jak zwykle? Może, kiedy setny raz w ciągu pięciu minut spojrzymy za okno, w końcu tam będzie? Wejdzie do domu i jakby nigdy nic, wskoczy ogrzać się na wzmacniaczu?

Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo się do Niej przywiązałam przez ten rok. Z każdym dniem więcej we mnie strachu, że stało Jej się coś złego. Przecież inaczej byłaby, jak dotąd.
Tymczasem plakat na plakacie. Jest wszędzie. I nigdzie.
Przyszła do nas nie wiadomo skąd. I nie wiadomo gdzie odeszła.

Minął tydzień.


wtorek, 13 sierpnia 2013

CUDA WIANKI FLORENCE + THE MACHINE


Nie wiedziałam, że prawdziwa fanka Florence Welch na jej koncert przyjeżdża z kwiatami we włosach. Jednak, kiedy wczesnym popołudniem zobaczyłam pierwsze dziewczę w zabójczo pięknym wianku z mieczyków, nie miałam wątpliwości, że wieczór spędzi tam, gdzie my. Raz zauważone, wyrastać zaczęły na każdej ulicy, jak kwiaty po deszczu. Co tam krakowski smog wobec takiego stężenia romantyzmu w powietrzu, dusznym od kwietnych wianków i rozgorączkowanego oczekiwania. Tego dnia Kraków stał się miastem tysiąca Ań z Zielonych Wzgórz, wróżek i nimf, rusałek i elfów. Dzieci-kwiatów, co na muzealne lotnisko ciągnęły, jak na woodstockowy zlot. Kiedy brak kwiatka, wetkniętego chociażby za ucho, zaczął mnie uwierać, pomyślałam, że chyba mam w sobie duszę hippiski. 
Odurzenie atmosferą już na miejscu szybko zamieniło się w zdystansowane rozbawienie trzydziestolatki. Na kwadrans przed godziną "W" każdy ruch na scenie prowokował ogłuszający pisk rozentuzjazmowanych fanek. Aplauzu, jaki swoim pojawieniem się wywołała... harfa, mógłby chyba pozazdrościć niejeden artysta. My za to zazdrościliśmy całemu morzu głów przed nami. Ech, gdzie te studenckie czasy, kiedy na koncercie Republiki
w 2001 roku, z brzuchem wciśniętym w barierkę, nogami po kolana w błocie i głową w deszczu szczęśliwa, jak nigdy, stałam pod samą sceną na wprost Ciechowskiego. Tutaj, w czterdziestotysięcznym, nieprawdopodobnym ścisku, nie było na to żadnych szans. Zachwycające w popołudniowym słońcu wianki, nocną porą wywoływać zaczęły zgoła odmienne uczucia, jak wszystko, co zasłaniało widok. Przody piszczały, tyły skandowały co chwilę: "Z-d-e-j-m-i-j- w-i-a-n-e-k"
– a my z nimi. A potem nad wszystkimi zabrzmiały pierwsze dźwięki "Only If for a Night" i przeniosły nas w całkowicie inną rzeczywistość, gdzie znaczenie miała już tylko muzyka. Fruwałam,
podrzucana do góry przez A., jak mała dziewczynka.  
Ona też momentami bawiła się tym koncertem, jak dziecko. Czarna, szyfonowa sukienka błyszcząca od cekinów, spięte nad karkiem włosy, mocny głos z anielskimi chórami w tle – to była Florence z płyty "Ceremonials". Ale ta bosa, roześmiana, uciekająca ochroniarzom w tłum fanów, z wiankiem na głowie i twarzą wysmarowaną brokatowym pyłem, skacząca po scenie przy "Dog days are over" – to Florence pierwszej płyty, dużo mi bliższej. Czarowała – wdziękiem każdego gestu (co nie uszło uwagi A.), zaraźliwą ekspresyjnością, słowami uwielbienia dla najlepszej na świecie publiczności, szczerą radością z tego spotkania. 
Tak, była i muzyka, była przede wszystkim muzyka, ale naprawdę jej moc poczułam dopiero w domu, kiedy przez słuchawki w samotności wysłuchałam jeszcze raz całego koncertu, wrzuconego na chwilę do internetu. Bez stawania na palcach, zadzierania głowy, żeby zobaczyć cokolwiek nie tylko na telebimie, przy własnym biurku, przeżyłam to wszystko jeszcze raz, złożyłam w pełną, uszczęśliwiającą całość. 

***

Ciągle mam w głowie trzy zdjęcia, których tego dnia nie zrobiłam. Wcale nie koncertowe, zresztą zaraz przy wejściu na teren festiwalu skonfiskowano mi aparat. 

W jednym z okien tramwaju, który właśnie podjechał na przystanek, starsza kobieta. Przygarbiona, z głową opartą o przednie siedzenie, z twarzą zastygłą w grymasie jakiegoś strasznego bólu. 
Przejmujące.

Pod arkadami staruszka w chustce na głowie, z wiaderkiem białych mieczyków, moich ukochanych. Miałabym ochotę kupić wszystkie, a ją uściskać na pożegnanie. Bo mieczyki to wspomnienie mojej Babci.
Kojące.

Przycupnięta pod Sukiennicami, jak kolorowa papuga. Ostry róż stroju, czerwień szminki, złoto połyskujące pierścionki na pomarszczonych dłoniach. Za chwilę przepowie przyszłość siedzącej na kartonowym stołku dziewczynie.

Intrygujące. 

***

Obiad jemy w polecanym przez Ewę i Tomka Zazie Bistro. Menu i klimat, jak w Paryżu, ruch, jak w Rzymie. Przy małym stoliku pod wieżą Eifflea dwie przyjaciółki, karafka wina i osławione fois grois w towarzystwie chrupiących bagietek. Przy stoliku obok para, on robi zdjęcie każdemu daniu, czyżby pisał blog kulinarny? Jak smacznie brzmi zapiekanka ziemniaczana z płatkami cielęciny, karmelizowaną cebulą i kruszonką z chili, 
w sosie miodowo-musztardowym. A jak smakuje! Tarta z kasztanami, gruszką i gorzką czekoladą, warta grzechu bardziej, niż crème brûlée, rozmiarów tak pokaźnych, że nawet ja nie daję mu rady. 

Kilka chwil później na pobliskim targowisku sprzedawcy zbierają swoje towary. Zaglądamy z ciekawości na prawie opustoszałe stoiska ze starociami. Na jednym z nich A. kupuje mi komplet łyżek z alpaki. "Przedwojenna robota, pan wie, co pan ma w ręku", powtórzy kilka razy handlarka, zanim zawinie naszą zdobycz w kawałek starej gazety.

czwartek, 8 sierpnia 2013

"NA CHWILĘ TU JESTEM I TYLKO NA CHWILĘ"

Po powrocie z pracy zastaję stół nakryty na cztery osoby. Każdego dnia niezmiennie czekają na mnie 
z obiadem, po którym na podwieczorek przenosimy się wszyscy do ogrodu.
Przysłuchuję się, jak go projektują w rozmowach i wyobrażam sobie, jak pięknie pewnie będzie tu za rok, czy za trzy, kiedy wino zarośnie cały taras, a jarzębina doczeka się owoców. 
Są popołudnia, kiedy rowerowa przejażdżka przewietrza myśli i dodaje sił, na krótko. Bo kiedy w pustym domu szeroko otwieram okna, znowu mam w głowie złe scenariusze. 

Czasem ratunkiem jest spacer, w gorący, duszny wieczór krążymy po okolicy, która nagle ma w sobie coś 
z wakacyjnych, śródziemnomorskich klimatów. Psy ciągle mają niepojętą energię, żeby szczekać. Podlewają się ogrody, migają światła telewizorów, przez otwarte balkony słychać strzępy rozmów, jakaś kobieta krzyczy na kogoś, kto, sądząc z kontekstu, musi być facetem, mimowolnie się uśmiechamy. 
Podnoszę z ulicy małą obitą papierówkę, którą potem, już w domu, dzielę się z A. 
Siedzimy na schodach i rozmawiamy o książkach właśnie czytanych, o Czechach i o Chorwacji.
I o początkach, o których zapominamy zbyt szybko.  

czwartek, 1 sierpnia 2013

REMEDIA

Co rano, kiedy jeszcze śpią, ja wymykam się po cichu do kuchni i przygotowuję śniadanie. W menu owsianka 
z malinami i koktajl jagodowy; tosty francuskie z owocami; jajko w koszulce na grzance, bruschetta 
z pomidorami i bazylią – latem tak niewiele potrzeba do szczęścia. Słońce zagląda nam do talerzy i przyjemnie grzeje ramiona, ani się obejrzymy, ucieknie na drugą stronę domu.
Chciałam, żeby było, jak na wakacjach, na które ciągle nie możemy się razem wybrać. I jest – niespiesznie, relaksująco, błogo. Jest hamak i materac rozłożony na tarasie, czas ucieka w rytmie pędzących po niebie chmur i potoku słów. Głaskania, na przemian, kota i psa.
Popołudniami zabieram Dziewczyny na słynne w okolicy lody i jak zwykle tylko ja jestem tą, która ani myśli poprzestać na dwóch smakach. Aktualnie "rządzą" kawowe, paradoks jakiś, bo przecież kawy nie pijam.
Na zarośniętym boisku, w wysokich trawach robimy sobie zdjęcia. Wracając, błądzimy uliczkami o owocowych nazwach, podglądając życie ukryte wśród starych, wysokich drzew. "W tym domu muszą mieszkać Czarownice" – mówi Asia i odtąd już zawsze mijać będę w drodze do pracy "Dom Wiedźm". Przy innym moje ukochane trzy sosny, co od zawsze chyba rosły tu razem, jak my.
Wieczory są porą rozmów, takich, którym potrzeba dużo wina. Porą słuchania. I nieustannych zaskoczeń – nawet łyse konie mają przed sobą sekrety, na ujawnienie których musi przyjść odpowiedni czas. 

Kiedy wypali się ostatnia świeca, kiedy już podleję ogród i w jego zakamarkach odnajdę kota, na ścianie wyświetlamy filmy i ulubione seriale, koniecznie komediowe – są momenty, w których inne nie wchodzą w grę.  
Potem długo w noc myślę, jak bardzo potrzebowałam Ich blisko, właśnie teraz.

niedziela, 21 lipca 2013

CHILLOUT

Po kilku tygodniach z przeprowadzką w centrum, trzeba nam było takiego weekendu. Ucieczki z rewolucyjnego frontu, nie daleko, bo tylko do ogrodu, ale jak miło porzucić w końcu kartonowe okopy. Ogród stał się właściwie lasem, rozbujały się drzewa, każde w rytmie własnej melodii, jeszcze przez chwilę nie zagłuszają się nawzajem. Więcej tu harmonii, niż w gąszczu rozrzuconych w domowym chaosie rzeczy, ciągle bez swojego miejsca. Słońce, spokój, hamak na zarastającym winem tarasie, poimprezowa drzemka. Najmocniej gorączkę sobotniej nocy odsypia kotka. Obserwuję ją ze współczuciem, nie jest w stanie ruszyć łapą, tak, jakby wczoraj tańczyła z nami. 
Pogoda pozwoliła na świętowanie urodzin A. dopiero teraz. I było prawie, jak u Maneta, tyle że bez nagich kobiet i zamiast śniadania – grill na trawie. Na tarasie. Na schodach.
Obraz-stopklatka: Asia
szef grillowej kuchni, Przemek dyskutujący z Grzesiem, Magda zatopiona w rozmowie z Mają, Olga przekonywana przez A. do lokalnych browarów, Przemek słuchający opowieści Ani o koniach, Monia z Marcinem – obserwatorzy rzeczywistości, Tomek nabijający fajkę, Tatiana z Maćkiem pochyleni nad raczkującą Helenką, Dziewczynki biegnące po raz enty do klatki z papugami, Sesja przyczajona pod samochodem, ja z aparatem...
Byli wszyscy, których bardzo lubię, Ci najbliżsi i Ci bliżsi, niż jeszcze rok temu, kiedy dużo mniej ich znałam. Czyli: więcej luzu, więcej spontaniczności i zabawa tak dobra, że mogłaby trwać dłużej, tylko koniecznie
w pełnym składzie. Zapomniałam, jak lubię tańczyć. Magda powiedziała dzisiaj to samo, nie przeszkodził jej nawet gips, bo przecież na jednej nodze też można. W facetach dzika pogowa radość, prawie w locie łapałyśmy ich okulary, a dziś od rana liczę siniaki na rękach A.
Mała Ania – rozbawiona Pankóweczka, nowa fanka KSU, którą zdecydowanie najtrudniej było wyciągnąć z imprezy. Jak im się udały te Córeczki, jednym i drugim, przefajne, przekochane. 
Monia z Marcinem, po wczorajszym zniknięciu w angielskim stylu, przyszli "pożegnać się" dzisiaj, podtrzymała się tym samym tradycja pourodzinowych poprawin. Tak sobie kontemplujemy razem cichość i zieloność podwórkowego lasu i smak odgrzewanych szaszłyków. Kot współodczuwa ze swoim panem, jaki klin dla kota? – oto jest pytanie.
 

sobota, 6 lipca 2013

SMAKOWITA IMPROWIZACJA – KATO BAZAR NA MARIACKIEJ


Świetny plakat autorstwa Tomasza Berezowskiego

Pamięć moich kubków smakowych uparcie wraca do galaretki… kawowej. Głodna zaskoczeń spróbowałam 
i w momencie jasne stało się, gdzie wpadać będę z ciekawości przez całe lato. 
Że produkty eko, że zdrowe i świeże, że lokalni producenci to oczywiste, ale kulinarne odkrycia i inspiracje – to dopiero przyjemność. I tej przyjemności na pierwszym improwizowanym Kato Bazarze nie brakowało. 
Wspomnianymi galaretkami częstowała śląska prażalnia kawy Cafe Amor, nie było szans, Bytomski Kusik musiał skusić. Tak, jak ciasto marchewkowe, ledwie przez nich uratowane, bo zamierzałam z rozpędu wziąć 11 kawałków dla wszystkich krewnych i znajomych królika. Byłoby nie fair zostawić ich z prawie pustą blachą przed godziną 10.00 rano, niechętnie, ale musiałam przyznać im rację. 
W sukurs przyszły słodkości ze stoiska Domowych Wypieków, ciastko kokosowe z polewą karmelową miało potem, już w domu, wielu amatorów, takie było dobre. 
Surową, ręcznie formowaną czekoladę z jagodami goji, prezent od A., dawkuję za to wyjątkowo powoli, kostka szczęścia dziennie. 
Były i znajome brownie i inne cuda z Good Cake, było stoisko 'A to dobre!', do którego polecieliśmy, jak muchy do lepu, nie wiem, czy bardziej za sprawą tostów z ich konfiturami, czy przyciągających wzrok kolorowych słoików. Świetnie zaprojektowane etykiety to jedno, z kolei zastawiony przetworami regał przywodził na myśl trochę babciną spiżarnię, cudem jakimś wybraliśmy w końcu konfiturę z malin i z pomarańczy. 
Ale przecież Kato Bazar miał tez swoje wytrawne oblicze, gdyby nie to, że niewiele mieliśmy czasu, postałabym bez zniecierpliwienia w kolejce do cieszących oczy wędlin z Jaworzna, a jakże! Potem pajdę chleba ze smalcem popiła świeżo tłoczonym sokiem z jabłek i w miłym otoczeniu certyfikowanych warzyw poczekała na dalszy rozwój wypadków. Zapewne skuszona jeszcze po drodze jakimś pęczkiem przezdrowo wyglądającej marchewki albo tak egzotycznym dzisiaj jarmużem. 
Żałuję, że nie udało się zgrać czasowo z Agatą Noszczyk i którymś z jej hummusów, żałuję, że nie było zapowiadanych serów i wina z murckowskiej Winnej Zagrody. Mimo to, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. 
Takie miejsca odwiedza się nie tylko dla sprzedawanych tam lokalnych produktów, ale również dla atmosfery – dla uśmiechów i spontanicznych pogawędek o jedzeniu, dla wspólnego dzielenia pasji do gotowania i miłości do tego, co dobre. Wiele razy, czytając w pismach kulinarnych czy na blogach o podobnych inicjatywach, myśli się: "Świetnie byłoby mieć coś takiego w Katowicach". 
Michał i Dominik z KATO i Ola Czapla Oslislo, autorka bloga Ostryga, wprowadzili te myśli w życie i chwała im za to! 

Podoba mi się taka tradycja
A. na tropie kotów zawsze i wszędzie
Przetwory A to dobre!  lato w słoikach
Obłędne galaretki kawowe
Kawa z bytomskiej prażalni Cafe Amor
Ten szczypior ma certyfikat
Marchewka pod palmami
Prawda, że ładne?
Domowe Wypieki










Znam Kogoś, Komu zaświeciłyby się oczy przy tym stoisku
Do następnej soboty!