środa, 27 lutego 2013

BARBARZYŃCY W OGRODZIE

Nie pamiętam, żeby spacer przez Centrum miasta podniósł mi kiedyś ciśnienie tak, jak wczoraj.
Albo doprowadził mnie do łez. Do teraz nie potrafię ochłonąć.
Kiedy po studiach we Wrocławiu wróciłam na Śląsk, przez pierwszy rok w ogóle nie czułam tego miejsca.
Nie podobało mi się tutaj nic. Zapewne była to wtedy kwestia mojego nastawienia  po prostu nie i już, Katowice nigdy nie będą Wrocławiem. Wiele wody w Rawie upłynęło, nim zaczęłam uważać to miasto za swoje, nim je na dobre oswoiłam. Może pomogła mi w tym praca w wyjątkowej, modernistycznej dzielnicy, gdzie narodziła się moja miłość do tej architektury. A może szybowce za oknem, zieloność Doliny i Muchowca, pierwszy spacer po Nikiszowcu. A może najważniejsi są Ludzie, bo od przyjaźni z nimi już bardzo blisko do przyjaźni z miastem,
w którym się Ich spotkało. Pewnie wszystko po trochu.
Bardzo kibicowałam staraniom Katowic o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. W haśle "Miasto Ogrodów" widziałam sensy, których inni nie dostrzegali. Z radością obserwowałam zmiany i bardzo chciałam być, uczestniczyć, czerpać z nich całymi garściami. I tak, z wdzięczności za fantastyczne murale, za każdy kolejny koncert i festiwal, za każdą nową knajpę z klimatem i sadzonkę słonecznika, gotowa byłam przymknąć oko na wiecznie nierozwiązaną kwestię katowickiego "Rynku", dostrzegać przede wszystkim dobre posunięcia Miłościwie Nam Panującego, nie narzekać, bo przecież w samym narzekaniu nie ma nic konstruktywnego.
Do wczoraj jeszcze żałowałam, że przenieśliśmy siedzibę
na opłotki miasta, bo nie było to, jak pracować
w samym jego sercu.
Tyle że teraz to jest zawał tego serca i mojego przy okazji też po raz pierwszy cieszę się, że nie ma mnie tu na co dzień. Przy alei Korfantego wycięto niemal wszystkie drzewa i krzewy. Bez litości. Po barbarzyńsku. Tłumacząc to przebudową, "łagodząc" zapewnieniami, że w tym miejscu, kiedy już powstaną drogi i chodniki, posadzonych zostanie 237 drzew i 1538 krzewów. Cóż za drobiazgowa łaskawość. Nowe drzewa i krzewy. Będą potrzebowały 20-stu, 30-stu lat, żeby dorównać tym, które lekką piłą ścięto. Wyrżnięto bez litości, nie oszczędzając jednego skwerka. Po prostu rzeź niewiniątek. Widok jest opłakany.
Nie wierzę, że w planach przebudowy nie można było choć w części uwzględnić zachowania zieleni, która rosła z tym miastem. Nie rozumiem, nie akceptuję bezsensownego wycinania drzew, nie, nie i jeszcze raz nie.
I odczuwam to tak samo, jak skrzywdzenie zwierzęcia czy człowieka.
A może po prostu za dużo tego ostatnio i rośnie we mnie wściekłość. W mojej rodzinnej miejscowości, koło naszego bloku rosły lipa i brzoza. Nie zasłaniały niczyich okien, po prostu sobie były. Kilka miesięcy temu zostały wycięte. Dlaczego? Nie wiem. Dziki sad, przez który skracałam sobie drogę do Alergologa, też już nie istnieje. Zastąpi go nowy biurowiec.
Jasne, wykarczujmy wszystko, betonowa pustyna, to jest to! Zamknijmy ludziom usta karykaturami drzewek, uwięzionych w klatkach (!), jak na Mariackiej.
Jakże pięknie prezentują się teraz w całej okazałości katowickie szarzyzny i architektoniczne potworki, wiosna w tym roku obejdzie to miejsce szerokim łukiem.
Miasto Ogrodów – co za hipokryzja. 
I jak na zawołanie 2005 rok, pisze Marta Fox, katowiczanka, w swojej autobiograficznej książce:
"Dziś czytam, że aleja Korfantego, prowadząca do rozkopanego ronda i Spodka, może zostać zmieniona
w śląskie Pola Elizejskie. Na razie to marzenie noworoczne prezydenta miasta. O, święta Rito od Rzeczy Niemożliwych, modlę się do Ciebie, niech marzenie prezydenta góry przeniesie. Niech pola zazieleni".


Amen.    

Kwiecień 2012. Jedno z drzew, których już nie ma

wtorek, 26 lutego 2013

***

W naszych czasach szkolnych, po obiedzie, zanim każde z Nas poszło do swoich zajęć, siadywaliśmy wszyscy razem w stołowym i rozmawialiśmy. Było w tych rozmowach miejsce i na opowieści pt. "jak minął dzień" i na dyskusje wszelakie. Na dowcipy i anegdotki, na zwierzenia i tematy całkiem poważne.
Bardzo to lubiłam. Cieszę się, ilekroć jestem u Rodziców i wracają do mnie tamte momenty. Tak, jak dzisiaj. Dzisiaj było między Nami szczególne porozumienie, dużo dobrej, radosnej energii, w sam raz na powtarzanie
w myślach: "Chwilo, trwaj".
Jest takie życzenie, którym obdarowuje się Bliskich z okazji urodzin: "Pogody ducha". Jakoś nigdy nie było moim, aż do dzisiaj. Nagle bardzo spodobała mi się moc tych słów. Pogodny duch – czy nie o to właśnie chodzi w życiu? Tego chciałabym dla Tatusia najbardziej
– śmiejącej się duszy. Zdrowia i Miłości. Reszta jest przecież zupełnie nieistotna. 

poniedziałek, 25 lutego 2013

O PISANIU I O MUZYCE

Po spotkaniu z Martą Fox, na gorąco – dużo emocji, dużo autorefleksji.
Bujam się w tej pisarskiej łajbie swojego pokoju, po niespokojnych wodach słów, gdzieś tam majaczą w oddali jakieś horyzonty, jakieś wyspy spełnione, szczęśliwe, do których chciałabym dopłynąć, ale czy potrafię?
Nie wiem. Dzisiaj jestem pewna tylko swojego chcenia, niczego więcej. Tak, jakby zapaliła się latarnia morska, żeby mi w pełnym świetle pokazać tę moją pisaninę, bez złudnych cieni i zbędnych słów, prosto, konkretnie, czarno-biało. Wytyczyć kierunek, może zawrócić z tej drogi. Liczę się z tym.
„Widzę i opisuję” – to jest myśl przewodnia tych warsztatów. Pierwsze próbki tekstów, pierwsze pisanie „na gorąco”, pierwsze zadanie domowe.
A sama Marta Fox? Jest taka, jak w swoich wierszach i powieściach. Bliska.
Tylko te spotkania wiosenne widziałabym w miejscu zupełnie innym, znoszącym dystans długaśnego konferencyjnego stołu, mniej klaustrofobicznym. Na zielonej trawie koło biblioteki, pod kwitnącym owocowym drzewem – o, tak byłoby idealnie.

Pamiętam taki spacer nad stawami, dokładnie trzy lata temu. Słoneczny, pachnący wiosną. A z każdym krokiem w rytm muzyki w słuchawkach więcej wody z w butach i więcej zakochania w nowo odkrytej płycie Florence & the Machine. I nieudolne zdjęcia zrobione telefonem, impresjonistycznie nieostre, trochę jak stare pocztówki. O tym, że Florence była niedługo potem w Polsce, przeczytałam poniewczasie.
Dzisiaj A. przesłał mi cudowną wiadomość – mam szansę spełnić swoje marzenie i posłuchać Flo na żywo
w sierpniu, na Coke Live Music Festival w Krakowie!!!
Wszystko ma swoje miejsce i czas. Wyczekiwany długo koncert, pierwsze napisane w liniowanym zeszycie opowiadanie. Przychodzą do nas nie wcześniej i nie później, tylko w tym momencie najwłaściwszym z możliwych.

niedziela, 24 lutego 2013

DZIEŃ PO DNIU

Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego jedne dni tygodnia lubię bardziej, niż inne. Nie mam tu na myśli weekendu – ta trójca wyjątkowa jest sama przez się, to oczywiste. Ale dlaczego wtorek i czwartek pasują mi tak, jak nie pasują poniedziałek i środa? Wtorek, bo jest bardziej wdrożony w codzienny rytm, niż zaspany poniedziałek? Czwartek, bo jest jak preludium weekendu? E, nie. Ale wolę, tak, wolę spotkania czwartkowe od wszystkich innych. Drążę, szukam drugiego dna. Takie na przykład obiady czwartkowe. Powstały podobno na wzór paryskich salonów literackich, często prowadzonych przez kobiety. Chyba wybieram czwartki intuicyjnie. Na dziś takie mi się wymyśliło tłumaczenie i takie mi się podoba.
 

Wtorek. 
W Wysokich Obcasach Extra wywiad Beaty Kęczkowskiej z Mirosławą Marody, której książki czytałam na studiach. Tytuł uderza: „Śmierć miłości. Zostanie nam tylko przyjaźń”.
„W całym wysypie traktatów, badań i tekstów pokazujących kruchość i rozpad tradycyjnych więzi właśnie przyjaźń zaczyna się jawić jako coś, co stanowi ostatnią wysepkę trwałości” – mówi Marody. Smutne, ale za mało mam argumentów – przykładów na to, że może być inaczej – żeby się z tym nie zgodzić.
Tymczasem czytam „Gorący lód” Tomasza Jastruna – zbiór opowiadań z erotyką w tle – we wszystkich jej odcieniach i możliwych konfiguracjach, z przymrużeniem oka i całkiem poważnie. Nawet, gdybym nie znała Autora wcześniej, odgadłabym, czytając Jego prozę, że jest Poetą.
 

Środa-Czwartek.
W pracy cyrk pt. „Wizytacja Zarządu”. Z co „ciekawszych” przykazów na ten dzień rozesłanych przez naszą Sekretarkę:
„Dział PR proszę aby wieszak który znajduje się w tej chwili na korytarzu został wniesiony do pokoju.
Dział PR proszę o obrócenie kartonów na regałach na korytarzu tak by nie wystawały poza regał.
Bardzo proszę inżynierów – nie tylko w czwartek ale cały czas – o zamykanie drzwi z toalety, nie jest to zbyt miłe na dzień dobry widzieć czyjąś toaletę – sami też to zauważacie, ale nie zamykacie drzwi.
W czwartek będzie u nas cały zarząd więc delikatnie sugeruję, żeby nie przychodzić całkiem „luzacko” ubranym do pracy.
Remik, jeśli przyjedziesz swoim mustangiem:D, zaparkuj go na dole, żeby zarząd Ci nie zazdrościł :P.
Proszę, żeby jutro nie robić wycieczek działowych na kawę do kuchni, wytrzymacie jeden dzień bez ploteczek przy kawci.
Proszę, żeby jutro nikt do mnie nie przychodził i nie rzucał tekstami typu „daj mi na paliwo” itp. – jutro wszystko będzie działało bardzo sztywno według procedur.” 

Zaśmiewamy się w tym naszym Dziale PR od wieszaków i wystających kartonów, że brakuje jeszcze tylko malowania trawy na zielono, jak to bywało za komuny. Albo że usłyszymy jutro coś w stylu: „Pięknie posprzątaliście, pięknie. To teraz dokończcie sprzątanie i jeszcze piękniej zabierzcie swoje rzeczy”.
K
iedy w końcu nastaje owo osławione „Jutro”, nie dzieje się NIC. Nie ma zwolnień, rewolucji, pańskich obchodów po wypucowanych kątach. Jest za to szkolenie finansowe w rytmie „tak”, bez którego nie może zakończyć się żadne wypowiadane przez warszawską Koleżankę zdanie.
Ze światka korporacyjnego wpadam razem z A. na powrót w studencki – obiad jemy na Akademii Muzycznej. Ktoś mówił mi ostatnio, że podobno uczelnie odchodzą powoli od indeksów. Tutaj na szczęście ciągle nie. Obserwuję, jak wpisują się oceny przy stoliku obok, kątem ucha łowię pochwały, kątem oka wdzięczne dygnięcia uradowanych studentów. Jakieś próby, jakiś śpiew zza ścian, nuty rozkładane, gdzie popadnie
i targane na plecach instrumenty. Twórczy tygiel. Lubię tu być.
 

Sobota-Niedziela.
TAKIE urodziny świętuje się długo. W końcu inicjacja zakończona, mamy nową Trzydziestkę.
Na urodzinowym stole Asia rozsypuje koraliki. To, co miało być ozdobą, staje się zaproszeniem do zabawy. Bezwiednie, na marginesie rozmów o wszystkim i o niczym, każde z nas układa z  tych złotych drobinek coś innego. U mnie chaos, totalna abstrakcja. U Olgi pięknie twórczo. U A. po męsku – prosto i konkretnie – nawlekają się koraliki na wstążeczkę, którą przewiązane były sztućce. Małe mapy naszych mózgów, emocji, osobowości.
 

Dzisiaj podglądam Sesję, jak obserwuje z parapetów świat za szybą. Śmiejemy się, że to koci facebook.
A na koniec rozważań okołotygodniowych – jedna z Humo(f)resek z 1 numeru Chimery. Bardzo zgrabna:
„Tydzień się schodziliśmy, a było tak. Poniedziałek jej, że nic z tego, bo mam wtorek problemów. Zasmuciło ją, nie odezwała się, łzy leciały jej po środzie. Posiedziała, pomilczała, wyszła o pół do czwartek nad ranem. Chciałem spać i nie mogłem, bo sąsiedzi spod piątek puszczali radio i wodę, bo szli wcześnie do soboty. Nazajutrz zjawiła się wesoła, jak gdyby nie pamiętała ostatniej rozmowy, i powiedziała, że zostaje na zawsze. Czemu nie, przecież niedzieli nas nic."

niedziela, 17 lutego 2013

JOANNA

W naszej Rodzinie mnie przypadło zaszczytne miano Wymyślacza Życzeń. Podczas gdy Asia w wieku lat bodajże czterech namalowała konia w sposób niepozostawiający wątpliwości, że odziedziczyła talent po Babciach, ja byłam zawsze "tą od pisania".
Rzadko kiedy udaje mi się napisać życzenia "na kolanie", a te specjalne nigdy nie zamykają się w kilku zdaniach. Każda urodzinowa kartka to jest proces twórczy, który ogromnie bawi moich Domowników. Najważniejsze to znaleźć motyw przewodni. Myśl, metaforę, wokół której zbuduję całość. W momencie, kiedy wpadają do głowy, wszystko nagle układa się samo. 

Asiunia kończy 30 lat. Dzisiaj po raz pierwszy myślę o niej Joanna. Pamiętam, że bardzo nie lubiła, kiedy nazywali Ją tak nauczyciele, koledzy w podstawówce, miała rację – wtedy na Joannę było zdecydowanie za wcześnie.
A gdyby tak odmierzyć to, co dotąd, krokami...  
Pierwsze dziesięć. Wszystko kiełkujące w możliwe wersje Ciebie. 
Kolejne dziesięć. Wzrastasz – z małej roślinki w zdecydowane strzeliste drzewo. 
A na jego gałęziach kolorowe ptaki, niektóre odlecą, inne – najbliższe – zostaną na zawsze. 
I kolejne dziesięć. Zapuszczasz w życiu korzenie, zielono szumi nadzieja. Mocno trwasz. 
Krok 30-sty i... Czy jest lepsza pora na rozkwitnięcie? 
Napisałam: "Niech w gałęziach zawsze śpiewają ptaki".
To jest życzenie dla Ciebie, pięknie rozbujała, jedyna w swoim rodzaju, moja Drzewinko.
 


Grusza i papierówka rosły z Nami

piątek, 15 lutego 2013

***

Czuje na sobie dwa spojrzenia. 
To złote z minuty na minutę coraz bardziej zmrużone, jak zahipnotyzowane powtarzalnością Jego ruchów.
To drugie inaczej, granatowo pociemniałe z podniecenia, błyszczące oczekiwaniem. 

Tego wieczoru kuchnia to Jego teren.
Bynajmniej nie dziewiczy – gotuje z pewnością, w której niewiele jest nowicjusza.
Nie, to nie może być Jego pierwszy raz – ryż jest na to zbyt sypki i zbyt idealna papryka w swojej słodkiej chrupkości.
Bardzo wprawnie stopniuje napięcie – chorizo podsyca ogień, ciecierzyca delikatnie go łagodzi.
Całkowite dopełnienie smaków, kompletna harmonia.
Zdawałoby się, że to już szczyt, ale nie.
 

Tiramisu w winnych kieliszkach ten najbardziej pobudzający z deserów. Jak bujanie w obłokach w jednym rytmie uderzających o szkło łyżeczek... 
Kotka przeciąga się z rozkoszą. 


czwartek, 14 lutego 2013

MOJA MIŁOŚĆ JEST ZIELONA

Śmieszy mnie ostentacyjny bojkot Walentynek. To podkreślanie, jak bardzo jest się anty. Może zbyt poważnie podchodzimy do tego dnia? Przypomina mi się scena z filmowego SATC – Carrie wyciągająca ze skrzynki na listy zabawną kartkę walentynkową, wcale nie od faceta, ale od córeczki swojej przyjaciółki Charlotte.
W mojej  mailowej skrzynce walentynka od Misi i Mishy. A na bardzo wczesne „dzień dobry” życzenia Miłości od Taty, które mnie zawsze wzruszają.
Co jest złego w miłych gestach, słowach, niespodziankach? Kto powiedział, że muszą ociekać lukrem
i kiczem? Każda okazja do okazywania sobie uczuć jest dobra, ta walentynkowa też. Kochamy tylu różnych Ludzi na tyle różnych sposobów. A Miłość poza czerwienią ma tak wiele innych kolorów, dla mnie na przykład jest zielona, jak w piosence Osieckiej.
Dorota tak po swojemu napisała: „My nie mamy planów, bo Przemek obchodzi Święto Zakochanych w czerwcu, w Noc Kupały, jak prawdziwy Polak”. A ja kocham codziennie i w moim pojmowaniu Miłości jest miejsce i na własne małe święta i na gesty zwyczajne „bez okazji”. Na noce świętojańskie i na walentynki też. I wcale nie czuję się przez to mniej „polska”. Ani za mało „offowa”. 


środa, 13 lutego 2013

FILM I KSIĄŻKA Z DROGĄ W TYTULE

Przez ostatnie trzy dni czas cofnął się o trzy lata. Znowu mieszkałyśmy we dwie. Tyle wydarzyło się u każdej z Nas, od kiedy Kama wyjechała, gdzieś po drodze Norka przestała być Norką i Katowice też takie inne.
To, co pozostało niezmienne, to My razem. Przyjaźń. Porozumienie. Normalność. Tak jak wtedy, kiedy niczym niezwykłym było zapukać do sąsiedniego pokoju o każdej porze dnia i nocy i przez kilka godzin po babsku roztrząsać świat. Wspólnie szukać odpowiedzi na pytania o słuszność własnych wyborów i czy aby na pewno wszystko, co nas spotyka, dzieje się po coś? Czasem tak potrzebne są czyjeś punkty widzenia.
A czasem jest się tak zaaferowanym swoim tysiącem spraw, tak chorobliwie przywiązanym do własnego rytmu
i potrzeba takich dni, jak te, żeby uświadomić sobie, jak bardzo było się potrzebnym Komuś właśnie tu i teraz, właśnie w tej chwili. 

To był czas Spotkań. We wtorek do południa odwiedziłyśmy Ciocię Kamili, która mnie z miejsca ujęła swoją bezpośredniością i radością niezłomną na przekór wszystkiemu. Prawdziwy Człowiek-Dusza. Wychyliłyśmy po kieliszeczku domowej roboty ajerkoniaku i pofrunęły w miasto. Na pogaduchy przy herbacie w Redakcji, którą z każdym byciem tam lubię bardziej. I na film nie żebyśmy widziały szklankę zawsze do połowy pustą, ale Poradników Pozytywnego Myślenia nigdy dość.
Jest w obrazie Davida O. Russela jakaś prawdziwość emocji, która mnie bardzo przekonuje, jest ekspresja, która mi się podoba, są problemy, które trzeba przepracować i światełka w tunelu, które trzeba umieć dostrzec. I Bradley Cooper milion razy bardziej pociągający w roli Pata, świra biegającego w worku na śmieci, niż we wszystkich swoich dotychczasowych wcieleniach. Scena, w której w środku nocy wyrzuca przez okno książę Hemingway'a, bo nie skończyła się happy endem świetna. Tak, jak świetnie poprowadzona jest jego całkowicie wymykająca się szablonom komedii romantycznych relacja z Tiffany (w tej roli Jennifer Lawrence). Są oboje tak pokaleczeni, tak pokręceni i tak dzicy, jak skrzywdzone zwierzątka, którym od pierwszych chwil bardzo kibicuje się w walce o siebie. Może dlatego, że to są nasze demony, nasze emocje i nasze dramaty.
W tym jest prawdziwość tego filmu. Robert de Niro, odtwórca roli ojca Pata, zaproszony do telewizji w związku z premierą, nie mógł powstrzymać łez, opowiadając o swojej postaci. Właśnie ze względu na podobieństwo doświadczeń.
Ta historia skończy się co prawda happy endem, ale dalekim od ckliwości i banału. Patrzę na nich – Tiffany
i Pata
roześmianych w fotelu, w otoczeniu tylko pozornie bardziej "normalnych" od nich bliskich i lubię ich wszystkich razem wziętych, zabawnych, hałaśliwych, przejaskrawionych, z tymi ich dziwactwami, natręctwami, z całym tym ich tak dziwnie znajomym wariactwem. 

Tak, z kina wyszłyśmy podniesione na duchu i żeby dopełnić dzień terapeutycznie, spotkałyśmy się z A.
w Dobrej Karmie. A na drugi dzień z Ludźmi dawno niewidzianymi w Hipnozie. I było dokładnie tak, jak przed trzema laty. Był nasz "Łącznik", którego najchętniej wszyscy ściągnęlibyśmy tutaj z powrotem.
Kiedy Kamila wyjeżdżała, dałam Jej album – zapis naszego wspólnego mieszkania, w formie słów i zdjęć. 

Dzisiaj najbardziej chciałabym móc Jej podarować Książkę z drogą w tytule. 

niedziela, 10 lutego 2013

***

Na patelni roztapiam brunatne grudki muscovado.
Za chwilę zezłocą się w karmelu ananas i orzechy. Powietrze zapachnie słodko.
Owsianka godna niedzieli. Do pary z czarną, jak smoła, turecką herbatą.
Ostatnio piję ją najchętniej w kubku ubranym przez Ewę z bloga Baga Jaga.
To jedno z moich ulubionych miejsc w wirtualnej przestrzeni.
Dużo tam światła
w słowach i w obrazach.
N
a takim kubku w wełnianych warkoczach wiecznie zmarznięte dłonie ogrzewają się jakoś szybciej. 


piątek, 8 lutego 2013

MAD MICK

Po czym poznać, że miejsce, w którym właśnie zjedliśmy, będzie dla nas odtąd tym szczególnym? Może po tym, że zaraz, natychmiast, chce się zarazić nim wszystkich? Że tych 'wszystkich' prowadzi się tam w ciemno, z niezachwianą pewnością, że udzieli im się entuzjazm? Bo przecież naprawdę dobrych knajp w Katowicach wciąż jak na lekarstwo.
"Taki Pomnik na cześć Przyjaciela to jest COŚ" myślę po rozmowie z Kubą, Właścicielem MAD MICKA. Pretekstem do niej były upcyklingowe wieszaki w nowej siedzibie restauracji na Warszawskiej.
Przy okazji dotarło do mnie – dlaczego ja, do licha, jeszcze nie napisałam o tym miejscu? W planach robię to za każdym razem, kiedy stamtąd wychodzę, niech więc stanie się w końcu ten mój hymn pochwalny. Pamiętam swojego pierwszego Madmickowego burgera. Dwa lata temu jakoś o tej porze. Frenchburger, z camembertem, żurawiną i rukolą. Zaskakujący, tak dobry, że niedługo potem zabrałam tam Asię z Olgą. Wspólnie doszłyśmy do wniosku, że to świetny adres nie tylko z powodu świeżo mielonej wołowiny
i pomysłowego menu. Tak, jak uśmiecha się neonowo Mad Mick, którego imieniem nazwana została restauracja, tak ujmujący swoim sposobem bycia jest sam Właściciel. To już chyba taka filozofia tej miejscówki, bo z powiększoną załogą na Warszawskiej nadal jest tak samo pozytywnie, z dobrą energią. A ja lubię, kiedy Kogoś obchodzi, czy życzę sobie świeżo mielonego pieprzu i czy mi smakowało.
U Nich smakuje mi wszystko.
Nie jadłam takich burgerów ani przed, ani po MAD MICKU. W wersji włoskiej, hawajskiej, angielskiej, wegetariańskiej i klasycznej, z bekonem, pieczarkami, kurczakiem, a nawet z pieczonym burakiem i kozim serem. Przede mną ciągle prawdziwe wyzwanie, na które namawia mnie za każdym razem A. – bananaburger z bananem, masłem orzechowym i syropem klonowym. To dopiero musi być zaskakujące połączenie, kiedyś się na nie skuszę, wiem to. Tak jak na steki, za którymi nigdy nie przepadałam, a które tutaj pewnie dadzą się odczarować.
Moim ostatnim odkryciem są taco frytki, zapieczone z mieloną wieprzowiną, chili i sosem pomidorowym, diablenie ostre, diabelsko pyszne. Tak jak tortille z różnymi dodatkami, najlepsze, jakie jedliśmy w Katowicach. Albo bagietki. Jak to możliwe, że wszystko jest dokładnie takie, jak powinno być? Stopień wysmażenia mięsa, świeżość warzyw, chrupkość frytek, połączenia smakowe, obsługa, muzyka i jeszcze czeskie piwo?
Ano możliwe. Może przepis na sukces jest najbanalniejszy i zarazem najważniejszy z możliwych
– Kuba i Jego Żona lubią to, co robią i robią to z sercem.
W nowej siedzibie jest więc tak samo tłoczno, jak bywało w poprzedniej, kiedy wściekle głodni zaglądaliśmy przez szybę z nadzieją, że jakimś cudem wolny będzie "nasz" stolik przy drzwiach. Zawsze będę miała sentyment do tamtej dziupli, może dlatego, że bardzo pasowała do Plebiscytowej, która ma wyjątkowy klimat. Teraz za sprawą MAD MICKA ma go wreszcie trochę i Warszawska.
Tak sobie myślę za każdym razem, będąc w miejscu, które zainspirował, że z tego Micka to musi być fajny Gość.
 

czwartek, 7 lutego 2013

JA SOWA

Jak to jest im później idę spać, tym bardziej nie mogę zasnąć. Mózg jak w transie, naspeedowany, nie do uciszenia. Ostatnio zauważyłam, że kiedy przekraczam magiczną granicę godziny drugiej, wstaję rano z większą energią, niż gdybym położyła się po północy. To musi być wciąż ten nocny haj.
Tak, wiem, gdzie tu miejsce na senną fazę REM? Chodzić późno spać jest niezdrowo, bardzo niezdrowo. 
A może jeszcze mniej zdrowo jest bezskutecznie z tym walczyć i frustrować się, że oto znowu nie idę do łóżka tego samego dnia, którego wstałam?
Jest taki esej Anne Fadiman "Z życia sów", który zaczyna się tak:
"Mój mąż i ja śpimy w drewnianym łóżku, którego szczytowe belki zwieńczone są figurkami ptaków, wyrzeźbionymi i pomalowanymi przez naszego przyjaciela artystę. Po stronie George’a jest skowronek: brązowy z tyłu, z żółtym brzuszkiem i czarnym trójkątem na podgardlu – ostrym i szykownym, jak w tenisowym sweterku. Po mojej stronie jest sowa śnieżna, bardziej stonowana pod względem ubarwienia, bo jej pióra tworzą biało-czarną mozaikę. Strunella magna i nyctea scandiaca jedną cechę mają wspólną: oboje śpią smacznie, z zamkniętymi oczami i dzióbkami wtulonymi w piórka na piersi."
Czasem bardzo chciałabym być skowronkiem. Bywa, że wyjeżdżając wcześnie rano w jakąś delegację, nie mogę się nadziwić, jaki świat o tej porze dnia jest ładny, jaki inny i jak wiele tracę codziennie. Ale każdego wieczoru rzeczy do przeczytania, do napisania i do obejrzenia jest tak dużo, że żal iść spać. Jutro przecież będzie ich jeszcze więcej. 
"Dziecko, które czyta po nocach, ma szanse stać się dorosłym, który po nocach pisze" byłam takim dzieckiem i jestem takim dorosłym. Tylko Rodzice, kiedy jestem u Nich, wciąż mają moc wyganiania mnie spać o 23.00.  
A. w moim mocnym postanowieniu poprawy jest niestety mało pomocny, zasypia później jeszcze, niż ja.  
Po obu stronach naszego łóżka sowy.

poniedziałek, 4 lutego 2013

BIAŁE TRUFLE

Czapki kucharskie określają rangę szefa kuchni. Przyjęło się, że nosi on toczek z tyloma zakładkami, na ile sposobów potrafi przyrządzić jajko. Escoffier miał podobno nie zakładać toczka nigdy, uważając to za poniżające: „Większość osób zna tylko sto sposobów na przyrządzenie jajka, dlatego przyjęto sto jako maksymalną liczbę zakładek. Ja znam sześćset osiemdziesiąt pięć sposobów, więc noszenie toczka naraża mnie na kompromitację, a na to nie mogę się zgodzić”.
Pierwsze strony, pierwszy moment, kiedy się roześmiałam i wiedziałam już, że ta opowieść o wielkim szefie kuchni z przełomu XIX i XX wieku będzie mi się podobać.

Escoffier jest w historii kulinariów osobistością takiego formatu, że powiedzieć o tych, co gotowali po nim
i gotują dzisiaj: Oni z niego wszyscy”, nie byłoby nadużyciem. 

Niby pierwsze moje spotkanie z tą postacią, a jednak nie. Jest duch Escoffiera w każdej otwieranej zimową porą puszce pomidorów i w każdej letniej brzoskwini a’la Melba. 
Twórca hierarchii i kolejności w kuchni, brigade de cuisine, o której wiedział, że kiedyś będzie oczywistością.
Zawsze we fraku od Louis-Philippe’a i w prążkowanych spodniach, nie tylko nosił się po francusku, ale i po francusku gotował i o jedzeniu rozmawiał, nie zgadzając się na tłumaczenie swojego menu na język angielski.
A przecież tyle lat mieszkał i pracował w Londynie, m.in. jako szef kuchni w hotelu Savoy.
„Nigdy nie zrozumiem Anglików i ich podwieczorków. Kolacja jest ukoronowaniem dnia. Do czego może służyć podwieczorek, jak nie zrujnowania kolacji?” – mówi w książce „Białe trufle”.
Trufle – „dzieci burzy”, razem z fois grois i kawiorem – ulubieńcy w jego kuchni. Wykwintnej, a jednocześnie bardzo prostej i lekkiej.

Uważał, że słowa są niezdarne i z natury ograniczone, a to, co czuje serce, można wyrazić tylko jedzeniem. Escoffier mówił więc swoimi potrawami i swoimi potrawami uwodził.
Żonę, Delphine, wygrał w bilard. Zakochała się w nim z pierwszym kęsem kremowej jajecznicy, którą dla niej przyrządził. W tej jednej chwili kuchnia przestała mieć dla niej cokolwiek z prozy, stała się czystą poezją, tak, jak widział ją Escoffier.
 
"Ciemna fioletowa skórka owoców przypominała nocne niebo. Delphine przecięła jedną figę na pół. Ciemnoczerwony miąższ pachniał dzikim miodem. Ugryzła kawałek. Jeszcze nigdy nie jadła figi o tak intensywnym i bogatym smaku. Ułożyła drugą połówkę wyśmienitego owocu na okrągłym białym talerzyku
i pokropiła ją miodem lawendowym. Nie za obficie
akurat tyle, żeby przypomnieć Escoffierowi o śródziemnomorskiej wiośnie, o tym, jak jest bujna i nieznośnie słodka."
Jednak to nie Delphine była największą miłością Escoffiera. Przed dwadzieścia lat żyli zresztą z dala od siebie. To na cześć Sarah Bernhardt, francuskiej aktorki i swojej bliskiej przyjaciółki, mistrz kuchni stworzył najwięcej dań. 
”Małą opalizującą łyżką zrobioną ze skorupek ostryg zebranych wśród dzikich skał, Escoffier powoli układał niewielkie kopczyki kawioru, każdy idealnie krągły, na półmisku jej ciała. Każdy kopczyk lśnił swoim własnym blaskiem – od ciemnego złota po jasny bursztyn, od delikatnej szarości po czerń i granat. Miał przed sobą ucztę. Upadłego anioła otoczonego gwiazdami i przesyconego aromatem niebios. Łyżką z macicy perłowej Escoffier nabrał drobne granatowoczarne jajeczka z pierwszego kopczyka i delikatnie podał Sarah do ust.
Książyc powiedział.
Nie otworzyła oczu, ale pozwoliła, żeby kawior spływał jej po języku. Wiedział, że kiedy rozpuści się jego cienka otoczka, smak będzie delikatny i ulotny. I był. (...) Escoffier nakarmił Sarah wszechświatem pełnym księżyców."
Jak pisze Nicole Kelby: „Bez względu na to, kogo kochał i przez kogo był kochany, jej cień zawsze był przy nim”.  
Zmysłowość. Smakowitość. W tych dwóch słowach można by właściwie zamknąć recenzję opowieści o małym wzrostem – wielkim  kunsztem szefie szefów kuchni. Choć nie, trzeba by jeszcze dodać jedno – wyśmienitość, którą uważał za wymyślony przez siebie piąty smak. A najlepiej, kończąc, podpisać się pod słowami samego mistrza:
"Jedynym sposobem na walkę z zapomnieniem jest gotowanie. Dobrze przyrządzona potrawa dodaje życiu piękna, głębi i złożoności. Jedzenie to kwestia uroku, a wiara w ten urok i jego rzucanie jest radykalnym
i koniecznym posunięciem. A zatem. W milczeniu. Gotujmy."


sobota, 2 lutego 2013

***

Rano zawieźliśmy Sesję do weterynarza. Panią doktor wyciągnęliśmy właściwie z łóżka – zapomniała, że byliśmy umówieni na zabieg. „Mam nadzieję, że zanim zacznie ciąć, wypije jakąś kawę” – pomyślałam, zostawiając jej kota. Właściwie to nie bardzo jestem przekonana do sterylizacji, to w jakimś stopniu podyktowane ludzkim wygodnictwem okaleczanie zwierzęcia. Ale tak, nie mamy warunków na całą kocią rodzinę. I jest jeszcze mała nadzieja, że – jak twierdzi pani weterynarz – po  zabiegu ta mała dzikuska stanie się bardziej przytulaśna.

Wizyty u weterynarza za każdym razem przypominają mi ostatnie chwile naszego Psa, których tak bardzo chciałabym nie pamiętać. Dlaczego Ktoś ułożył to wszystko właśnie tak? Jesteśmy, żyjemy bardziej czy mniej kolorowo, uśmiechamy się, kręcimy się w kółko wokół spania, jedzenia, dachu nad głową, szkoły, pracy, pasji, innych ludzi, miłości, sukcesów i porażek… Jesteśmy na tyle różnych sposobów, w tylu różnych gestach, słowach, działaniach, relacjach, historiach… Więc dlaczego tak bardzo zostają po nas te chwile i obrazy ostatnie, najbardziej dramatyczne, dlaczego odchodzenie takim ogromnym cieniem kładzie się na byciu?