niedziela, 31 sierpnia 2014

okruchy


Grzegorz Ciechowski smutek zagryzał zimnym jabłkiem, ja ostatnie tygodnie zagryzam papierówką. Myślałam o smaku tych jabłek przez całą drogę tutaj, z obawą, czy nie będą czekały na mnie już tylko te ścielące się gęsto na trawie, którym upadek całkowicie odbiera charakter. Ale nie, są – twarde i kwaśne, prosto z drzewa, takie, jakie lubię najbardziej. Kiedy w końcu wykrzywi mi usta z tego łakomstwa, przełamię cierpkość jeżynami, słodkimi od słońca i mokrymi od właśnie padającego deszczu. 

Przy drodze do Dziadków niechciane, niczyje mirabelki. Tyle złota plącze się pod nogami. „Przyjdziemy tu jutro, z wiaderkami, nazbieramy”… – obiecujemy sobie. Ale złotego dżemu  nie będzie. Zapomnimy o nich, jak wszyscy.
Przy drodze z cmentarza akacje. Przerosły nas kilka razy, od kiedy Ania pokazała nam, jak wróżyć z akacjowych liści. „Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje, w myśli, w mowie i w sercu, na ślubnym kobiercu”. A więc „szanuje” – policzek niemal tak mocny, jak „nie chce” i „nie dba”. 

Domy rodzinne mają już to do siebie, że zmysły wyostrzają się tutaj na to, co znajome od zawsze. Za każdym razem dokarmiamy wspomnienia, szukamy dawnych śladów, nim zatrą się do końca. Pomidorówka ze świeżych pomidorów, jedzona dużą ciężką łyżką Dziadka. Babcine obrazy na ścianach i mieczyk w wazonie, prawie tak czerwony jak te, które lubiła najbardziej i sadziła co roku przed domem. Chciałabym, żeby jeszcze zapachniało werniksem albo tamtym ciastem drożdżowym, żeby ucho znowu łowić mogło dźwięki przesuwanych pogrzebaczem fajerek, melodię pianina i akordeonu. 

Chabry, maki i zboża minęły za szybko albo to ja za późno zamarzyłam o polnym bukiecie. Ulica Kościelna miejsce szczególne czas łamie tu zęby na drewnianych domach, w oknach których uparcie wiszą firanki. Zabytkowy pałac z roku na rok coraz głośniej woła ratunku. Jadę za Tatą na starej holenderce, w rowerze też można się zakochać, od pierwszego jeżdżenia. Jak to ładnie brzmi: „Kiedy mieszkaliśmy w Lipach…” – jest cała lipowa aleja i jest dom, który kiedyś był czyjś. Deszcz przegania myśli o tym, żeby usiąść na ganku, tutaj znaleźć pierwsze zdanie książki, którą zawsze chciałam napisać.

Pies o wyglądzie lisa i imieniu Chomik przychodzi polować na krety. Drugi, zgłodniały czułości, bezceremonialnie wprasza się na ognisko. Weronika chciałaby, żeby został na zawsze i zamieszkał w budzie pod świerkami. Chciałaby też piec na patyku pianki marshmallow, szczęśliwie wyparują jej z głowy z pierwszym kęsem pieczonego ziemniaka. My, dorośli, kiedy już poparzymy łapczywe usta i palce, z dziką frajdą smarujemy sobie nawzajem twarze popiołem z ogniska. Spontaniczna, czysta radość na brudnych buziach. Gdyby ktoś zapytał mnie o najszczęśliwsze chwile tutaj, ta byłaby jedną z nich. 















sobota, 9 sierpnia 2014

nie ma off-a bez... fryzjera


Tomek Szabelka i Natural Cut Team okazali się tak mocnym punktem festiwalowego programu, że nie sposób już wyobrazić sobie tej imprezy bez nich w kolejnych latach. I wcale nie piszę tak dlatego, że to Przyjaciele 
i Znajomi, że Tomek to niezrównany Fryzjer-Psycholog również od moich włosów i że kibicowaliśmy im przez całe trzy dni. Trochę byłam w środku tego wszystkiego, ale trochę byłam też z boku, obserwująco. 
Mam poczucie, że OFF stał się z nimi jeszcze bardziej offowy, żaden festiwal dotąd nie miał na pokładzie studia fryzur i tatuażu, z ekipą, do której ludzie walą, jak w dym. Myślę, że nie chodziło tylko o to, żeby zarośniętych ogolić, potrzebujących odmiany ostrzyc, a co bardziej odważnych wytatuować. Ogromne znaczenie miał tutaj pomysł na całość, począwszy od bardzo dobrej identyfikacji wizualnej autorstwa Sylwka Śmigielskiego, poprzez aranżację salonu, na świetnych stylówkach Tomka, Roberta i reszty skończywszy. Ale nawet to wszystko byłoby niczym bez ich energii, kosmicznej. To są tak pozytywni Ludzie, że pewnie wielu przechodzącym koło ich stoiska zachciało się golenia, obcięcia czy tatuażu spontanicznie, bardziej ze względu na atmosferę niż rzeczywistą potrzebę. Byli też tacy, którym podobało się po prostu stać, obserwować i emocjonować się głośno co bardziej radykalną metamorfozą.
Śmialiśmy się, bo niewiele brakowało, żeby zawiązał się tam komitet kolejkowy, brzytwy, grzebienie i nożyczki tańczyły w powietrzu do późnych nocy, z muzyką majaczącą gdzieś w tle. Zresztą, jak to zwykle z muzyką na OFF-ie bywa, nie obraziłabym się na więcej porażeń i zachwytów, choć Artur Rojek i Slowdive to dwa mocne akordy już na sam koniec. Dobrze bawiłam się też na koncertach Andrew W.K. i Belle and Sebastian, żałuję, że nie zdążyłam na Chelsea Wolfe. 
To był jednak OFF pod znakiem przede wszystkim fryzjerskich występów i radości, że zdobyły sobie taką rzeszę fanów. Ania i Tomek do wyzwań mają podejście konkretne: "Damy radę", powtarzają w każdej sytuacji. Wszyscy razem dali radę – koncertowo.








 






Fot. trochę ja, trochę A.