wtorek, 1 grudnia 2015

randka z miastem – street art – kobiety mony tusz


Kiedy pracowałam jeszcze tylko na etacie i mieszkałam w ścisłym centrum Katowic, chodziłam na randki z miastem co drugi dzień. Czasem to był tylko wspólny, niespieszny spacer przez park z pracy do domu, innym razem film w kinie studyjnym albo obiad w ulubionej restauracji. Dawałam się zapraszać na wernisaże i spotkania autorskie wokół interesujących mnie książek. Włóczyłam się z aparatem i gotowa byłam przejechać autobusem trzy dzielnice tylko po to, żeby sfotografować nowy mural albo odrapane zielone drzwi. Bardzo to lubiłam.
Z południa nagle wszędzie zaczęło być za daleko, za późno, za długo. Coraz więcej pracy, coraz mniej czasu na wszystko.
Dlatego tym bardziej cieszę się, kiedy zdarzają mi się takie dni, jak dawniej. Kiedy wstaję rano i wiem, że dziś mogę pobyć z moim miastem do woli. Bywa, że mam w głowie od razu cały plan, ale najciekawiej jest, kiedy wszystko wymyśla się spontanicznie. Dobra randka musi mieć w sobie niespodziankę, zatrzymać się czasem 
w jakiejś bramie, czasem odebrać mowę z zachwytu. 
Właśnie na takiej byłam niedawno. Przez zupełny przypadek weszłam w podwórko przy ulicy 3 Maja, tam, gdzie ma swoją siedzibę Teatr bez Sceny. I choć na jednym, jedynym kursie pisania, na jakim byłam, zabroniono nam używać słowa "piękny", bo pretensjonalne i w ogóle obciach, w tym przypadku pomyślałam je jako pierwsze. Bo tak, dawno nie widziałam tak PIĘKNEGO muralu. Kobiety Mony Tusz poznam wszędzie. Tym przyglądałam się z dobrą godzinę, ku zdziwieniu lekko zawianego pana, na którym ten rodzaj sztuki najwyraźniej nie robił żadnego wrażenia. On na pewno nie zauważył, że przez monokl obserwuje na nas kot. Ale to nie wszystko.
Bo, im dłużej patrzeć, tym więcej w tym obrazie można zobaczyć. Najpierw tylko znajomą kreskę, rysunek jak cieniowany ołówkiem, czarne jak węgiel tło. Potem kolorową mozaikę. I – kiedy się dobrze przyjrzeć, maleńkie mozaikowe ludki. I te większe, ukryte w bujnych włosach namalowanych kobiet. A może to wcale nie włosy, tylko snujące się wokół nich historie, albo myśli niespokojne, albo może sny na jawie? A może to wcale nie ludki, które brzmią dobrotliwie, ale małe licha, chochliki, albo dzikie żądze, albo może byli faceci, o których nie sposób zapomnieć? Z każdym spojrzeniem – nowa opowieść. 
Bardzo Was zachęcam, idźcie tam zobaczyć i usłyszeć swoją. 

Od dawna noszę się z zamiarem rozpoczęcia nowego cyklu na blogu. Macie ochotę na "Randkę z miastem"?





 








poniedziałek, 30 listopada 2015

dolina marty w listopadzie


Nie śpię kolejną noc. Deszcz z wiatrem tłuką się o szyby. Listopad. „Są tacy, co zostają w domu, i tacy, co odchodzą” – pisze Tove Jansson. Co roku o tej porze czytam „Dolinę Muminków w listopadzie” i tyle w niej mądrości, że kiedy kończę, natychmiast zaczynam od nowa. 
A gdyby tak zostawić wszystko i, jak Włóczykij, wyruszyć w podróż. Mieć przed sobą tylko sto mil ciszy, nic więcej. Chodzić sobie i przyglądać się różnym rzeczom, nic nie myśląc i nic nie pamiętając. Pozwalać dniom mijać, jak chcą. Dużo spać. Zawsze wtedy, kiedy ma się ochotę, tak jak Mimbla, i budzić się tylko wtedy, kiedy naprawdę warto. 
A gdyby tak przestać sprzątać z własnej nieprzymuszonej woli. Pobyć przez chwilę Filifionką bez natręctw, neuroz i manii. Dostrzec nagle, jaki kolor ma abażur oglądanej codziennie lampy i po co jednej osobie tyle porcelany? 
Albo stać się całkiem nowym Paszczakiem – skończyć z układaniem, urządzaniem i uprzytamnianiem wszystkim, co i jak powinni. A w zamian – znaleźć czas na życie. 
Albo jeszcze – jak Wuj Truj – zapragnąć patrzeć na całkiem nowe rzeczy, uciec z domu, w którym ciągle ktoś przeszkadza i mówi, kim się jest. Mieć swój całkiem własny dzień. 
Kiedyś myślałam, że to książka o podróży. Potem – że o tęsknocie. W tym roku widzę w niej opowieść o domu. Każdy z bohaterów zostawia swoje pokręcone domostwo i wyrusza w podróż do Doliny Muminków. Każdy inaczej ją zapamiętał. Włóczykij rozmyśla o Tatusiu nakręcającym zegar i pukającym w barometr, o Mamie rozpalającej w piecu i Muminku zaglądającym do skrzynki na listy koło mostu. I o tym, że przy nich mógł być zawsze sam ze sobą. 
Homek Toft, mieszkający na co dzień samotnie w nieużywanej łodzi Paszczaka, snuje w wyobraźni historię o szczęśliwej rodzinie, o rabacie piwonii i fotelu na biegunach, o Mamie.
Paszczak wspomina pokój gościnny z oknem na południe, gdzie letni wietrzyk porusza białą firanką, haczyk 
w oknie stuka leciutko od powiewu, a pod sufitem bzyczy mucha. Nie trzeba się spieszyć, kawa czeka na werandzie, wszystko jest proste i samo dobrze się układa. 
Wujowi Trujowi marzy się chwila spokoju nad potokiem. 
Jest jeszcze Mimbla, która wie, że w Dolnie bardzo łatwo miło spędzać czas: „Można leżeć na moście i patrzeć, jak przepływa pod nim woda. Albo biegać i brodzić w czerwonych botach po mokradłach. Albo zwinąć się w kłębek i przysłuchiwać się, jak deszcz pada na dach”.   
Na miejscu wszystko jest niby takie samo, ale jednak zupełnie inne – bo w domu Muminków nie ma jego mieszkańców. I nawet, kiedy goście starają się, żeby było tak, jak zapamiętali, to niemożliwe. Tak, jak niemożliwe jest uciec, zapomnieć i stać się kimś zupełnie innym. Na końcu podróży wraca się zawsze do siebie – o tym też jest ta opowieść. I może jeszcze o odwadze, bo każdy z nich wyszedł za próg i spróbował, choć przez moment, czegoś innego.
Ja tymczasem tej jesieni zostałam w swoim domu. I jeszcze przez chwilę pozwalam dniom mijać, jak chcą.

sobota, 7 listopada 2015

wyrobków dom otwarty


Wśród zgłoszeń na wystawę upcyklingu, którą współorganizowałam przed dwoma laty w katowickim Rondzie Sztuki, była ich pasiasta wariacja na temat śląskiego kredensu. Niestety, kryteria kwalifikowania przedmiotów na wystawę, mimo mojego lobbowania, pozostały nieubłagane. Gdyby stary byfyj, wraz z odnowieniem, zyskał jakąś inną, niemeblową funkcję, stałby na honorowym miejscu w naszej upcyklingowej galerii, a ja poznałabym Kamilę 
i Wojtka Wyrobków trochę wcześniej.

Spotkaliśmy się u Tatiany, a potem w moim nowym mieszkaniu pojawili się Babcia i Dziadek
jak nazwałam kupione od Wyrobków komódki. Bo takie właśnie meble pamiętam z domu Dziadków. 
Kiedyś po prostu były. Imieniniowe ciasta jadało się na talerzykach od Drosta, do obiadu siadało się na krzesłach-skoczkach, a koty i psy uwielbiały fotele Chierowskiego. Mijały lata, zmieniały się mody, politurowane stoliki 
i szafki lądowały bez zbędnych emocji na śmietniku. Trzeba było się tym wszystkim, co nowe, zachłystnąć, przejeść, żeby na powrót docenić prostotę i funkcjonalność tamtych form. I podczas, gdy jedni widzą w nich ciągle tylko relikty PRL-u, inni urządzają nimi mieszkania, polują na wystawki albo tworzą internetowe miejsca dla dizajnu z duszą, jak Patyna .

W listopadowy wieczór Kamila i Wojtek zaprosili przyjaciół i znajomych na otwarcie swojego sklepu. Na miejscu okazało się, że tak naprawdę za próg domu, w którym czas płynie sobie swobodnie od 1930 do 1970 roku. Meblom z tamtych lat zafundowali powrót do przyszłości, nam wędrówkę kilkadziesiąt lat wstecz. Powodzili na pokuszenie, taką na przykład sofą w kolorze morza, zaprojektowaną z pomysłem, jakiego próżno szukać w większości dzisiejszych sklepów. Całość zwieńczyły obrazy, zdjęcia, dodatki stworzone przez wyjątkowo zdolnych artystów, prawie wszystkie do kupienia, tak, jak i meble

Jestem przekonana, że to miejsce zrobi furorę. Zresztą, zobaczcie sami, więcej zdjęć tutaj. A najlepiej – wybierzcie się we własną podróż sentymentalną do Żor. Może akurat, będąc dziećmi, bawiliście się na takim samym dywanie pod takim samym stołem?
 
Całkiem niczego sobie kąt do pracy i jeszcze Woody...

niedziela, 1 listopada 2015

dzień żywych

Fragmenty katowickiego muralu "Daydream" autorstwa Sławomira Elsnera


W Dniu Żywych
umarli przychodzą na ich groby
zapalają neony
i przekopują chryzantemy anten
na dachach wielopiętrowych grobowców
z centralnym ogrzewaniem.
Potem
zjeżdżają windami
do swojej codziennej pracy
do śmierci.

(Ewa Lipska „Dzień Żywych") 


***

Rozmawiacie ze zmarłymi? Ja tak. Kiedy odwiedzam Ich na cmentarzu opowieść o tym, co tutaj, jest moją modlitwą. Nie wiem, czy słyszą moje myśli, jeśli tak w tym roku okazałam się wyjątkowym mrukiem. 
Doczesność każe czasem twardo stąpać po ziemi, zbyt twardo. Zaabsorbowana głowa przestaje sięgać chmur.
"W Dniu Żywych umarli przychodzą na ich groby" mocne, prawdziwe.  

Potem, już w domu, rozmawialiśmy o Nich. Niedosyt zmalał.

***

Ktoś bliski napisał do mnie ostatnio: "Odnośnie Marty w Marcie. Trzeba się ciągle szukać. Ciągle budzić. Wołać."

***

W GW biografie tych, którzy odeszli niedawno. 
"30 tak twórczych lat z parkinsonem - to niebywałe." 
"Codziennie po południu spotkać go można było w Café Zakopianka". 
"Po wojnie Jabłoński pracował w sklepie i był listonoszem". 
"Udziałem w Rajdzie Dakar chciał sobie sprawić prezent na 40. urodziny". 
"W 2014 r. zadebiutowała pełnometrażowym filmem "Facet (nie)potrzebny od zaraz". 
"Znał biegle sześć języków". 
Aż Ktoś zdecydował, że to by było na tyle. Na Śląsku jest taki zwrot: "Wzion i umar". 
Tak, jakby ostatnie słowo należało do nas.


środa, 1 lipca 2015

koniec czy początek?

Wrocławska kawiarnia, z której wzięła się nazwa mojego blogu. Fot. Paulina

Coś mi się stało.
Męczy mnie internet, męczy mnie facebook, męczy mnie instagram, blogi mnie męczą, to całe wirtualne 'blablabla', w którym sama przecież uczestniczę. Co więcej taka PRaca, muszę, chcę. A jednak... przesyt, znużenie powtarzalnością, miałkością, masowością, mózg mi się wyłącza i mówi: Pas!
Nie ogarniam, nie nadążam i nie chce mi się.
Chce mi się leżeć na plaży, słuchać szumu fal i mieć wszystko gdzieś całe to krzątactwo wokół rzeczy, z których zrobiliśmy sens naszego życia, a w których życia prawie nie ma.


tylko
wdech
przypływ
wydech
odpływ...


***

W tym samym dniu, w którym miałam urodziny, minęły trzy lata mojego "blogowania". Cudzysłów jest tutaj nieprzypadkowy im dalej w las, tym mniej słów, gęstnieje cisza i coraz trudniej znaleźć drogę z powrotem. 
Aż w końcu dochodzi się do rozstaju i trzeba skręcić w którąś stronę: albo robić coś naprawdę, albo przestać udawać, że istnieje jakiś blog.  
Skręciłam więc. 



Tymczasem zostawiam Was, drodzy Czytacze, z moją ulubioną urodzinową historyjką, która pochodzi z książki "Urodziny prawie wszystkich" Toona Tellegena:

Urodziny ptaka sekretarza

Pewnego ranka wiewiórka otrzymała list:

DROGA WIEWIÓRKO,
JUTRO MAM URODZINY.
OBCHODZĘ JE PISEMNIE.
CZY MAM CI PRZYSŁAĆ PISEMNY TORT?
PTAK SEKRETARZ

Wiewiórka po głębokim namyśle odpisała:

DROGI PTAKU SEKRETARZU, 
ZGODA. O ILE DOKŁADNIE
OPISZESZ, JAK SMAKUJE.
WIEWIÓRKA

Następnego ranka do wiewiórki przyszedł list, w którym ptak sekretarz dokładnie opisywał, jak smakuje jego tort. 
Był to gruby list wiatr musiał mocno dąć, by wepchnąć go pod drzwi wiewiórki.
Gdy wiewiórka wiele godzin później skończyła czytać ostatnią stronę, odpisała ptakowi sekretarzowi, że tort był przepyszny. "Raczyłam się nim słowo po słowie pisała. Przede wszystkim bardzo mi smakowały te ujęte w nawias kasztany na parze."
Wysłała mu w prezencie mały pisemny stolik oraz ciepłą odręcznie pisaną czapkę na zimę. Wiedziała, że ptak sekretarz żyje tak pisemnie, jak tylko się da.
Tego wieczoru napisali do siebie jeszcze walca, od którego zupełnie zakręciło im się w głowach, aż w końcu odłożyli pióra.

DO WIDZENIA, WIEWIÓRKO pomyślał ptak sekretarz.
DO WIDZENIA, PTAKU SEKRETARZU pomyślała wiewiórka.