wtorek, 31 marca 2015

marzec – czas oswajania

Drzwi odkryte przypadkiem w mojej okolicy

"Wreszcie wszedł i zamknął furtkę za sobą. (...) po raz pierwszy w życiu otworzył własne drzwi, a także zamknął je za sobą. Był u siebie. Nie mieszkał już u kogoś."
("Opowiadania z Doliny Muminków", Tove Jansson)

To uczucie nie ma nic wspólnego z końcem załatwiania formalności. Nie przychodzi z ostatnim złożonym podpisem, ani z pierwszym, wreszcie możliwym, meldunkiem. Nijak się ma do ilości zawartych umów, odebranych kluczy, ani nawet wydanych pieniędzy. 
Czy to wtedy, gdy na nowy adres przyjdzie pierwszy list? Albo kiedy przenocują tu pierwsi goście? Albo może gdy mijana na schodach sąsiadka po raz pierwszy uśmiechnie się na dzień dobry? Ile ugotowanych tu obiadów, ile kąpieli w wannie, ile ususzonych kwiatków, ile prań wyniesionych na balkon i wszystkiej innej prozy życia musi minąć, żeby poczuć? Czy jeśli pożyczony materac zamienię na łóżko? Pod oknem w kuchni postawię drewniany stół? A ciemny brąz drzwi wejściowych zamaluję na szmaragd? Albo turkus? Czy to będzie wtedy? Czy kiedy spakowane w kartony książki znajdą swoje miejsce, znajdę się i ja? Może, gdy już będę wiedziała, gdzie w okolicy pieką najlepszy chleb, na której ławce najprzyjemniej się czyta i jak długo idzie się stąd na pociąg? 
Ilu snów pamiętanych o poranku potrzeba? Ilu wypitych z okazji nowego win? Ilu cieni na podłodze, ilu dźwięków zza ścian i okien muszę się nauczyć, żeby poczuć, że jestem u siebie? 

Cały marzec rzeczy wokół trwały tak, jak wnieśli i położyli je panowie z firmy przeprowadzkowej. Przycupnięte między meblami poprzedniego właściciela, które cierpliwie czekały na zabranie. W pewnym momencie zorientowałam się, że nie wiem, co znajduje się w jednej trzeciej przywiezionych przeze mnie worków i pudeł. Przez ten miesiąc nie potrzebowałam wcale ich zawartości i to odkrycie dało mi do myślenia.  
Zauważyłam, że nawet otoczona ze wszystkich stron rzeczami bez swojego miejsca, potrafię tu pracować.
Czasem uciekałam na balkon, żeby zaczerpnąć powietrza i cieszyć się, że znowu mam niczym nie zasłonięte niebo na wyciągnięcie ręki.

I na razie tylko tym. 

niedziela, 29 marca 2015

luty – czas poszukiwań

Agnès Emery

W tamtym czasie dni odmierzałam ilością mieszkań, które już widziałam. Umów podpisanych z pośrednikami nieruchomości. Ofert przeglądanych na dzień dobry i na dobranoc. Dzielnic, w których nigdy wcześniej nie byłam 
i pewnie już nigdy nie będę. Czas gonił, zamykałam za sobą kolejne drzwi, a myśl, że to mogłoby być tutaj, nie przychodziła. W tamten lutowy dzień szłam na umówione spotkanie zdeterminowana, jak nigdy wcześniej. 
W kieszeni miałam plik banknotów na kaucję i czynsz, które miały mi zagwarantować pierszeństwo wynajmu 
i finisz poszukiwań. Pora była najwyższa. Już tylko kilka dni dzieliło mnie od marca i terminu wyprowadzki, która tym razem miała nie być przenosinami byle gdzie, byle na chwilę, byle jak. I nagle na drodze przede mną ni stąd ni zowąd zjawił się czarny kot. "To nie jest dobry znak", pomyślałam, nim jeszcze zdążył przemaszerować na drugą stronę ulicy. Chwilę później przez domofon usłyszałam, że dziesięć minut temu właściciel podpisał umowę z osobą, która oglądała mieszkanie przede mną. 

Zdjęcie zielono-błękitnej kuchni dostałam dawno temu od Olgi. Tak wyobrażałam sobie kiedyś swoją kuchnię. Zawsze śniły mi się duże, pełne światła przestrzenie, jeśli mieszkanie to najlepiej w kamienicy, w miejscu, które ma swoją opowieść. Koniecznie z drewnianymi oknami i podłogą ze skrzypiących pod stopami desek. Dom A. spotęgował jeszcze to marzenie, potem wiele razy śmiałam się, że skrzywił mnie do reszty, bo od tamtej pory, gdziekolwiek jestem, czuję się klaustrofobicznie. Wynajem, kupno, kamienica, płyta, rynek wtórny, rynek pierwotny – rozpoznawałam teren, a jednocześnie miałam wrażenie rozmieniania się na drobne. W końcu napisałam na kartce, co mi jest potrzebne do życia. Czyli, że Katowice, bo przez te 9 lat stały się jednym z moich miast. Że dużo światła, okna wychodzące na południe lub zachód, bo przecież jestem nocnym markiem. Że cicha, pełna drzew okolica, bo bez drzew nie egzystuję. Że duża kuchnia, bo tu ma być serce domu. Że czynsz, który mnie nie zabije. Że w starym budownictwie, bo nowego od deweloperów nie czuję. Fundamenty, co do których miało nie być kompromisów. Poszukiwania utwierdziły mnie w przewidywaniu, że moje chcenia będą musiały poczekać nieco dłużej, bo w tej chwili co innego jest dla mnie osiągalne. I najlepsze z możliwych. 

Okazało się, że tamten kot znaczył po prostu: "To jeszcze nie dzisiaj, cierpliwości, niedaleko stąd czeka na ciebie coś lepszego". Gdybym wynajęła wtedy to mieszkanie, kilka dni później nie znalazłabym ogłoszenia, które wygrało wszystko. O miejscu prawie w całości takim, jak to wymyślone przeze mnie. Nie zadzwoniłabym do właściciela w sobotę z samego rana i nie byłabym pierwszą oglądającą. Nie trafiłabym na człowieka, który poszedł mi na rękę we wszystkim. Nie pomyślałabym, zamykając za sobą drzwi, że to mogłoby być tutaj. 

Nie byłabym teraz tu, gdzie jestem.