Grzegorz Ciechowski smutek zagryzał zimnym jabłkiem, ja ostatnie tygodnie zagryzam papierówką. Myślałam o smaku tych jabłek przez całą drogę tutaj, z obawą, czy nie będą czekały na mnie już tylko te ścielące się gęsto na trawie, którym upadek całkowicie odbiera charakter. Ale nie, są – twarde i kwaśne, prosto z drzewa, takie, jakie lubię najbardziej. Kiedy w końcu wykrzywi mi usta z tego łakomstwa, przełamię cierpkość jeżynami, słodkimi od słońca i mokrymi od właśnie padającego deszczu.
Przy
drodze do Dziadków niechciane, niczyje mirabelki. Tyle złota plącze się pod
nogami. „Przyjdziemy tu jutro, z
wiaderkami, nazbieramy”… – obiecujemy
sobie. Ale złotego dżemu nie będzie. Zapomnimy o nich, jak wszyscy.
Przy drodze z cmentarza akacje. Przerosły nas kilka razy, od kiedy Ania pokazała nam, jak wróżyć z akacjowych liści. „Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje, w myśli, w mowie i w sercu, na ślubnym kobiercu”. A więc „szanuje” – policzek niemal tak mocny, jak „nie chce” i „nie dba”.
Przy drodze z cmentarza akacje. Przerosły nas kilka razy, od kiedy Ania pokazała nam, jak wróżyć z akacjowych liści. „Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje, w myśli, w mowie i w sercu, na ślubnym kobiercu”. A więc „szanuje” – policzek niemal tak mocny, jak „nie chce” i „nie dba”.
Domy rodzinne mają już
to do siebie, że zmysły wyostrzają się tutaj na to, co znajome od zawsze. Za każdym razem
dokarmiamy wspomnienia, szukamy dawnych śladów, nim zatrą się do końca.
Pomidorówka ze świeżych pomidorów, jedzona dużą ciężką łyżką Dziadka. Babcine obrazy na ścianach i mieczyk
w wazonie, prawie tak czerwony jak te, które lubiła najbardziej i sadziła co
roku przed domem. Chciałabym, żeby jeszcze zapachniało werniksem albo tamtym
ciastem drożdżowym, żeby ucho znowu łowić mogło dźwięki przesuwanych
pogrzebaczem fajerek, melodię pianina i akordeonu.
Chabry, maki i zboża minęły za szybko albo to ja za późno zamarzyłam o polnym bukiecie. Ulica Kościelna – miejsce szczególne – czas łamie tu zęby na
drewnianych domach, w oknach których uparcie wiszą firanki. Zabytkowy pałac z roku na rok coraz głośniej woła ratunku. Jadę za Tatą na
starej holenderce, w rowerze też można się zakochać, od pierwszego jeżdżenia. Jak to ładnie brzmi: „Kiedy mieszkaliśmy
w Lipach…” – jest cała lipowa aleja i jest dom, który kiedyś był czyjś. Deszcz
przegania myśli o tym, żeby usiąść na ganku, tutaj znaleźć pierwsze zdanie książki,
którą zawsze chciałam napisać.
Pies o wyglądzie lisa i imieniu Chomik przychodzi
polować na krety. Drugi, zgłodniały czułości, bezceremonialnie wprasza się na ognisko. Weronika
chciałaby, żeby został na zawsze i zamieszkał w budzie pod świerkami. Chciałaby
też piec na patyku pianki marshmallow, szczęśliwie wyparują jej z głowy z
pierwszym kęsem pieczonego ziemniaka. My, dorośli, kiedy już
poparzymy łapczywe usta i palce, z dziką frajdą smarujemy sobie nawzajem
twarze popiołem z ogniska. Spontaniczna, czysta radość na brudnych buziach. Gdyby ktoś zapytał mnie o najszczęśliwsze chwile tutaj, ta byłaby jedną z nich.
Cudowne miejsce na Ziemi... Tak mi sie zatesknilo za tym co juz nie wroci. Dziekuje za ten piekny wpis Siostrzyczko:-*
OdpowiedzUsuń:*
UsuńMasz piękne wspomnienia :) dobrze, że nowe kończą się radością, właśnie przypomniał mi się Twój uśmiech w mmsie :) i mam jedno pytanie? dlaczego na zdjęciach nie ma Chomika? ;)
OdpowiedzUsuńChomik robi furorę, jak widzę:) ale na zdjęcia się nie załapał, jakoś mało wyjściowy był, choć osobliwy:DDD
OdpowiedzUsuń:D szkoda wielka, teraz tym bardziej jestem ciekawa Chomika :D
OdpowiedzUsuń