Wracając
z pracy, mimochodem usłyszałam fragment rozmowy dwóch dziewczyn, idących za mną:
„– Jak mnie to denerwuje, że
wszędzie muszę chodzić naookoło, żeby dotrzeć gdziekolwiek.
– Jedna wielka
załamka to miasto teraz...”
Uśmiechnęłam
się pod nosem na wspomnienie poniedziałkowego popołudnia. Ten nasz księżycowy krajobraz,
poza tym, że irytuje, okazał się być idealną scenerią dla pierwszego z
przedstawień, które w tym roku znalazły się w programie Festiwalu Sztuk
Performatywnych A PART. Lepszej aktorzy z Compagnie Cacahuete nie mogli sobie
wymarzyć. Bo oto zjawili się w Katowicach – rodzinka rodem z Francji, ale temperamentem
zdecydowanie bliżej Włoch – żeby gdzieś tutaj… pochować mamę. Elwira Moćka
musiała być wyjątkową osobą, bowiem parę minut po 16-tej wokół jej trumny
utworzył się kondukt pogrzebowy dość pokaźnych rozmiarów, zbierający po drodze
ciągle nowych przechodniów – „kuzynów” i
„kuzynki” nieboszczki. Osobliwy to był orszak, nie tylko za sprawą prowodyrów
całego zamieszania – istnej galerii oryginałów, ale i dlatego, że raczej nie
spotyka się tak roześmianych żałobników.
Trudno było jednak, mimo całej wyjątkowości sytuacji, zachować powagę, choć niektórych
ten spektakl mógł bardziej bulwersować, niż bawić.
Jeżeli
zeszłoroczny Teatr Kamchatka przyjaźnie i łagodnie wybijał Katowiczan ze
zwyczajnego rytmu, zarażając radością, spontanicznością dziecka i ciekawością
świata wokół, to Compagnie Cacahuete wybuchnęli
w centrum miasta istną bombą. Ileż tam było skrajnych emocji, ileż prowokacji. Jacyż oni byli tak po ludzku prawdziwi, w nosie mający jakiekolwiek ograniczenia i konwenanse, groteskowi momentami, momentami przerysowanie obrzydliwi, wyuzdani i obnażający najbardziej prymitywne instynkty, którym nie przeszkadzała ani powaga śmierci, ani obecność rozmodlonej zakonnicy, ani złoto połyskujący trumienny krzyż – ale przecież tak, taki również jest człowiek. Tacy jesteśmy, bywamy. Pięknie wystąpiły w roli kurchanów katowickie dziury
i usypiska, śmietniki co chwilę stawały się grobami, koparka – karawanem. I nawet ci najbardziej „oporni” na sztukę, musieli się w końcu uśmiechnąć – bo i kierowca niemogącego przejechać autobusu, którego posągowej twarzy i pełnego politowania spojrzenia, wydawało się, nic nie wzruszy; i pani kwiaciarka przerażona, jak jej bukietami „za 15 zł”, bezceremonialnie pożyczonymi, rozwrzeszczana ferajna okłada się po głowach. Tytułowy pogrzeb mamy, mimo prób usilnych, właściwie się nie odbył, tramwaj powiózł ten barwny korowód dalej –
w kolejny dzień, w inne, może bardziej godne, miejsce.
w centrum miasta istną bombą. Ileż tam było skrajnych emocji, ileż prowokacji. Jacyż oni byli tak po ludzku prawdziwi, w nosie mający jakiekolwiek ograniczenia i konwenanse, groteskowi momentami, momentami przerysowanie obrzydliwi, wyuzdani i obnażający najbardziej prymitywne instynkty, którym nie przeszkadzała ani powaga śmierci, ani obecność rozmodlonej zakonnicy, ani złoto połyskujący trumienny krzyż – ale przecież tak, taki również jest człowiek. Tacy jesteśmy, bywamy. Pięknie wystąpiły w roli kurchanów katowickie dziury
i usypiska, śmietniki co chwilę stawały się grobami, koparka – karawanem. I nawet ci najbardziej „oporni” na sztukę, musieli się w końcu uśmiechnąć – bo i kierowca niemogącego przejechać autobusu, którego posągowej twarzy i pełnego politowania spojrzenia, wydawało się, nic nie wzruszy; i pani kwiaciarka przerażona, jak jej bukietami „za 15 zł”, bezceremonialnie pożyczonymi, rozwrzeszczana ferajna okłada się po głowach. Tytułowy pogrzeb mamy, mimo prób usilnych, właściwie się nie odbył, tramwaj powiózł ten barwny korowód dalej –
w kolejny dzień, w inne, może bardziej godne, miejsce.
Nasze
jest w końcu teraz „jedną wielką załamką”…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze