Jesteśmy na szczycie wzgórza, które widzimy codziennie z naszej hotelowej restauracji. Wszystko jest tu tak diametralnie różne od tego kurortu, który wyrósł u jego podnóża, surowe, spokojne i ciche. Idealne, żeby przysiąść na chwilę na kamiennych murach twierdzy i zmienić perspektywę spojrzenia na miejsca, w których byliśmy wczoraj, z wodnej na powietrzną. Lubię tę dostrzegalną nagle szmaragdowo-turkusową przejrzystość morza oglądanego z góry. W kadrach zamkniętych z dwóch stron skałami kolorowe, rozbujane dyskotekowo stateczki, wokół których rozpływają się figurki amatorów podwodnych obrazów. Mury wyznaczają trasę naszej wędrówki, podczas gdy A. rozpoznaje dotykiem ich tysiącletnią chropowatość, ja pomstuję głośno na zaśmiecenie i zapachy, jak z latryny – tej niedbałości bardzo w tym kraju nie lubię. Zajmuję zmysły czymś innym – nigdy nie widziałam takich gajów opuncjowych, cale połacie rozciągają się wokół domów, które mijamy. Knajpka, w której zatrzymujemy się na moment, przywodzi mi na myśl sycylijskie klimaty. Kocia rodzina przemykająca pod stołami powiększa się z minuty na minutę, wyskakują kocięta, jak spod ziemi, ku uciesze naszej i zgorszeniu sąsiadów. A. zamawia kawę, a ja ciekawa tureckich smaków, ayran, słony, płynny jogurt, który pani podaje mi z wyjątkową niedbałością, z jaką chyba nie spotkałam się nigdzie i nigdy – w plastikowym kubku, prosto ze sklepowej półki, z wieczkiem po prostu przebitym słomką. Nieprawdopodobne. A smak taki sobie. Za to widoki wokół przecudne – ciągle jeszcze górujemy nad okolicą.
Tłem dla ruin starej Turcji w pewnym momencie staje się cała dzisiejsza Alanya, rozciągająca się szeroko, hen hen po horyzont. I tak się przenika nieustannie w widokach po drodze historia z teraźniejszością. Skutery, wzory na tureckich chustach, brązy, błękity, piaskowce, czerwień flag i kwiatów hibiskusa, rejestruję to wszystko, zapisuję w pamięci i w aparacie, jakbym bała się przeoczyć najmniejszy szczegół, jakby bez tych detali nasz obraz Turcji, nasze wspomnienia, miały być uboższe, niepełne.
Stoi na wzgórzu najstarszy meczet w Alanyi. Nim dotrzemy do niego, ścieżka zaprowadzi nas na wiekowy, zarośnięty cmentarz. Wyrastają wśród drzew proste, kamienne płyty nagrobne o różnych kształtach i napisach. Mehmet, Fatiha, najpopularniejsze chyba tureckie imiona. Tu z całą mocą czujemy, w jak odległym od naszego kraju jesteśmy. Potęguje to wrażenie wizyta w meczecie. Kiedy modlą się mężczyźni, kobiety oddalają się
w odosobnione miejsce na górze, patrzą na mnie zaciekawione, bosą co prawda i nabożnie opatuloną pareo, ale klęczącą u boku mężczyzny. Robię zdjęcia ukradkiem, nie chcąc zaburzać niczym rozmodlonej ciszy, która płynie z przestrzeni tego miejsca, jakże innego od naszych kościołów. Podobne poczuję się za chwilę
w meczecie Ihlas Suresi w centrum miasta, w którym trzej mężczyźni hipnotyzować mnie będą bez końca pantonimą swoich modłów. Z jednej strony wzniosłość i czczenie Boga w uniżeniu, z drugiej – nieznana nam swoboda obcowania z Nim. Przy drzwiach starego meczetu na wzgórzu roześmiane dzieci bawią się piłką, raz po raz wpadając za nią, uciekającą, do środka świątyni. W tym przy bazarze ze zdumieniem zauważamy śpiącego pod ścianą mężczyznę, po niezliczonej ilości pokłonów, klęków, siadów, wstawania, w innym kącie układa się drugi – medytują, czy śpią po prostu ku chwale i blisko Allaha? Tak niewiele tu trzeba, jedynie niczym nieograniczonej przestrzeni, tylko człowiek i Bóg, bez figur, obrazów, kapiących złotem kielichów
i wyniosłego chłodu większości naszych świątyń.
W hotelowe jedzenie, jakkolwiek bardzo dobre, po kilku dniach wkrada się jednak powtarzalność. Dzisiaj po naszej wycieczce postanawiamy zjeść w końcu prawdziwy turecki kebab. Poinstruowani internetowo, szukamy maleńkich restauracyjek przy bazarze, w których przesiadują miejscowi. W tej, którą wybieramy, nie ma, jak się okazuje, karty menu. Kelner pyta nas najpierw, skąd jesteśmy – to zapewne wiele zdeterminuje. "Kebab?" – potakujemy. Porcje są bardzo duże, smaczne, szkoda jedynie, że to nie baran, tylko kurczak. A nam się wydawało, że to baranina jest tutaj najpowszechniejszym mięsem i oczywistością w kebabach. Ale nic to, zachwycamy się sałatką, orzeźwiającą, lekką, a przy tym bardzo prostą:
pokrojone w kostkę pomidory, ogórki, cebula, do tego starta marchewka, zielona pietruszka i wspaniały dressing z oliwy, octu balsamicznego i soku z limonki. Przepyszność.
Na deser woda różana do przemycia rąk. A na nocną plażę chałwa z pistacjami.
Zanim dotrzemy na plażę, przesiedzimy cały wieczór z naszymi współtowarzyszami wakacji, bardzo rozrywkową mamy dzisiaj, integrującą i ciągnącą się w nieskończoność kolację. A potem spełniam jedno ze swoich marzeń wariackich i przy świetle wzgórza, latarni morskiej, księżyca i oczu jednego Kosmity kąpię się
w morzu. To będzie bez wątpienia jedno z najprzyjemniejszych moich tureckich wspomnień.
piękna ta Turcja zwłaszcza w obecnej aurze:) świetne opisy soczyste i barwne
OdpowiedzUsuńSister...dotknij już czegoś nowego pliiiiiis:D
OdpowiedzUsuńDotknęłam:))) kolejnego tureckiego dnia:) GDZIE TAM LISTOPAD...
OdpowiedzUsuń