sobota, 8 września 2012

TURCJI DZIEŃ 4.

Tutejsze zachody słońca dzieją się tak nagle, jak zgaszenie światła – słońce wędruje znad morza w kierunku gór i po prostu spada, jakby ktoś jednym zdecydowanym szarpnięciem, bez ostrzeżenia, opuścił kurtynę – nastaje wieczór. Żadne tam przydługie różowienie nieba, szarówki i inne takie, ułamków sekund jedynie potrzeba, żeby dzień stał się nocą. 
Z nastaniem ciemności zapala się wzgórze nad portem, podświetlone mury Twierdzy Kale to jeden z najpiękniejszych widoków Alanyi.
Wieczorami szukamy w mieście rdzennej Turcji, z jej muzyką, kulturą, jedzeniem. Zadziwiające, jakie to trudne, w kakofonii przykrych dla ucha dźwięków portowych dyskotek, tak bardzo nieprzystających do naszych wyobrażeń tego kraju. 
Restauracyjne menu zdaje się być bardziej europejskie, niż azjatyckie, nagle kebab staje się mniej oczywisty, niż spaghetti czy english breakfast. Pozostaje niedosyt.
Rankiem za to można pławić się w ciszy, zanim wypłyną w rejsy pierwsze statki, zabierające turystów
w historyczne podróże w rytmie disco. O ileż mocniej można by chłonąć ten kraj, to miejsce, z jego muzyką
w tle. Skąd ten niezrozumiały dla mnie zupełnie pęd do pseudodogadzania zagranicznym turystom przez podawanie im na talerzu tego, co znajome, codzienne, takie samo wszędzie? Dlaczego obrazki tego kraju nie są sprzedawane w oprawach lokalności, tradycji, egzotyki, z pragnieniem poznania których przecież przyjeżdża się tutaj? 




W dziennym świetle zacumowane przy portowej promenadzie statki wydają się mniej koszmarne, choć "Perły" w nazwach są naprawdę mocno na wyrost. 
Mamy w planach dostać się na szczyt wzgórza do twierdzy seldżuckiej. Zamiast tego dajemy się zwerbować na jedną z kilkudziesięciu łajb, kołyszących się przy brzegu w oczekiwaniu na frajerów takich, jak my. Zwykle scenariusz jest taki sam: "Hello, nice couple", ewentualnie jeszcze próby odgadnięcia narodowości, którą chyba mamy wypisaną na twarzach – zaskakująco rzadko się mylą. Nasz dzisiejszy "Friend" jest wyjątkowo dobrym naciągaczem, omamieni obietnicą zobaczenia miliona wyskakujących z wody ryb i powtarzanym, jak mantra, "Only ten lira, it's not too much", chwiejnym krokiem – to przede wszystkim ja – wchodzimy na łódkę. 
Godzinę później stwierdzimy, że to jedne z najlepiej wydanych tutaj pieniędzy – samo wypłynięcie na pełne morze jest już przeżyciem, obrazy, które zostają pod powiekami – bezcenne. 
Czerwona Wieża Kizil Kule, doki Tersane, a nad nimi na wzgórzu ruiny XIII-wiecznego miasta – czy to wieje od morza, czy też czuć na plecach oddech historii? Lilipucio kołyszemy się u stóp imponujących skał o rdzawych barwach. Od jaskini do jaskini, śladami piratów, kochanków i... ryb, których nie ma. Nietęgą ma minę nasz pan werbujący, deklarował zwrot kosztów biletów, jeśli te "miliony ryb" się nie pojawią. Dwie reklamówki bułek później dajemy za wygraną, też by mi się nie chciało wyściubiać płetwy spod wody bez przerwy, przy tylu wycieczkach dziennie. Nie ma ryb, za to jest obiecany jump show ze szczytu skały, wprawdzie to nie obrazowo zapowiadane 60 m, tylko jakieś 15, ale skok widowiskowy, a załoga sympatyczna, dlatego łaskawym milczeniem pomijamy także to, że o Plażę Kleopatry nie zahaczamy, choć to też podobno było w planie.
W końcu przecież dotrzemy tam i tak, sami. 








Po zejściu na ląd, w okolicach Czerwonej Wieży – jakbyśmy znaleźli się nagle w innym świecie. Przez szpary w skałach podglądamy dziką plażę, całą z kamyczkowego piasku, zanurzamy stopy w chłodnej wodzie. Zaskakująco śródziemnomorsko jest wyżej, na wzgórzu, wśród gajów oliwnych i domostw otoczonych kamiennymi płotami, przy których wygrzewają się koty. W  leniwej przedpołudniowej ciszy wybucha nagle wezwanie do modlitwy. Przez moment jesteśmy w samym sercu tej melodii rzewnej, zawodzącej, odbijającej się echem od skał i domów, osaczającej nas przejmująco, aż do szpiku kości. 

W drodze na obiad mijamy tureckie rodziny piknikujące na trawie i "wczasy hotelowe", przy barach dosłownie wynurzających się z basenów. W jednym z hoteli, w którym co wieczór dzieją się tureckie wesela, rozkładają się właśnie ślubne dekoracje. Obserwujemy te spektakle wieczorne ze zdziwieniem, bo też dość osobliwe to wesela, goście zasiadający przy niemal pustych stołach rozstawionych nad hotelowym basenem, zabawa kończąca się zawsze w okolicach północy, kiedy wracamy akurat z wieczornych wojaży. I zakutane panny młode... 

Po południu zawozi nas dolmusz na drugą stronę wzgórza, tam, gdzie nie dotarł nasz statek – na Plażę Kleopatry. Jakie inne jest tutaj morze, tak po kobiecemu gwałtowne, niespokojne, rozhukane. Obrzucają nas fale kamykami, mamy ich pełne nogawki. Dziko, niehotelowo, wreszcie przyjemnie czysto – najpiękniejsza z tutejszych plaż. W słonecznym półśnie uśmiecham się do mojego Antoniusza spod czarnej grzywki.   



Kiedy późnym wieczorem idziemy do knajpki, która – czy to przez szisze, czy tureckie poduszki, wydaje nam się najbardziej "tutejsza", jestem na powrót szatynką. Na jawie znika grzywka, za to są czerwone usta
i sukienka we wzory bardziej orientalne, niż mi się kiedyś zdawało. I jest jabłkowa szisza, a jakże, i fusiasta kawa po turecku, o bardzo osobliwym, przegrywającym zdecydowanie z herbatą, smaku. 

Nocne powietrze pachnie gorącą kukurydzą. O wpół do pierwszej wciąż czynne są salony fryzjerskie, których jest tu zatrzęsienie. Trzeci już raz życzliwy couffier chce uwolnić A. od  zarostu, śmiem podejrzewać, że mężczyźni tutaj w ogóle nie golą się sami. Pucybuci ze swoimi magicznymi skrzyneczkami pełnymi mazideł
i past też jeszcze na posterunkach. Za to po gościach weselnych w hotelu naprzeciw naszego nie ma już śladu.  



2 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze