piątek, 7 września 2012

TURCJI DZIEŃ 3.

Dawno, dawno temu jeździło się na tzw. "handel" – do Czech, na Węgry, bywało, że dalej. Nasz Tata na przykład z kolegami z pracy przejechał maluchem Bułgarię, Rumunię i Turcję właśnie. Mam w głowie obrazy z jego opowieści: ciemne, dojrzewające w słońcu winogrona, Morze Czarne, oblepiające samochód, jak rój małych pszczół, rumuńskie dzieci, ciągnący się w nieskończoność bazar w Stambule. Wspomnienia, które odżyły, kiedy zadzwoniłam, że na wakacje wybieramy się do Turcji. "Nie kupuj niczego bez targowania się" – tu nastąpiła szczegółowa instrukcja, jak się w Turcji robi zakupy, takiej Turcji, jaką zapamiętał nasz Tato.
Przekonaliśmy się jednak dzisiaj, że Riwiera Turecka rządzi się trochę innymi prawami. Pomijając już to, że targować trzeba się umieć.
Tak, jak podobno nasz kolega z autokaru. Przy śniadaniu opowiada, że niczego jeszcze nie kupił tutaj
w pierwotnie zaproponowanej cenie. Bardzo różne mają ze swoją partnerką pomysły na spędzenie wakacji, razem, a jednak osobno – jemu zdecydowanie bliższy jest nasz sposób wypoczywania, ona kolekcjonuje wrażenia: turecka łaźnia, rafting, Pamukkale. Zapewne piękne, jak cała Turcja, może zobaczymy je, jeśli kiedyś tu wrócimy, tymczasem zanurzamy się w tym co tu i teraz. Odpoczywamy niespiesznie, zwyczajnie.
Trzy młode dziewczyny, także towarzyszki naszej podróży, poinstruowane wczoraj przez rezydentkę, że jeśli dyskoteki to tylko w porcie i nie wcześniej, niż po północy, bo wtedy dopiero zaczyna się tam życie, na pewno nie spędziły nocy w łazience, jak ja. I z całą pewnością nie zlekceważyły przyjaznego "Hello my friends" przy stoisku ze złotą biżuterią...

Śniadanie trwa tyle, co dwa kęsy suchej bułki, filiżanka smolistej herbaty i trzy kieliszki wody, którą A. wmusza we mnie bez litości. 
Problemy z żołądkiem mają tylko jeden plus – kiedy pół godziny później jesteśmy na prawdziwym tureckim bazarze, nie przepuszczam połowy pieniędzy, jak zapewne zrobiłabym w innych okolicznościach, nęcona kolorami, zapachami i wyobrażeniami smaków. W piątki przyjeżdżają do miasta rolnicy z okalających półwysep gór Taurus, dla nas to wreszcie okazja do kontaktu z rdzenną, inną, niż ta kurortowa, Turcją.
Jest tu tyle nabrzmiałych słońcem cudowności, że kręci mi się w głowie. Jak inaczej muszą smakować tutejsze banany, granaty, pomarańcze czy brzoskwinie. Jednym wielkim zaproszeniem do próbowania wszystkiego jest nasz spacer między sprzedającymi, niektórzy uśmiechają się do aparatu, inni patrzą zdziwieni, zirytowani może – dokumentalistów jest tutaj wielu. Robimy zdjęcia ukradkiem, pospiesznie, tak jakby fotografowanie bez kupowania było nie fair.
Najcieplejsze uczucia budzą we mnie staruszkowie we wzorzystych czapeczkach, babuszki w chusteczkach na głowach, ci bez straganów, na obrzeżach, z towarami rozłożonymi wprost na ziemi. To, co uderza, nieważne – ziemia, czy stragany – to niesamowita czystość wszystkiego, co sprzedają, przez co kolory są jeszcze bardziej soczyste. I te przyprawy, jak palety farb, chciałoby się mieć je wszystkie. Lądują w torebce namiastki: czerwony pieprz, awokado, herbata z hibiskusa.
Ceny? Wcale nie małe, jakby obliczone na targowanie się, ale czy na pewno? Kiedy próbuję z pistacjami, które są tu dużo droższe, niż w Polsce, leci w końcu w moją stronę, sądząc z tonu głosu i mimiki sprzedającego chłopaka, jakieś tureckie przekleństwo. Może to za sprawą turystów z Niemiec czy Rosji, którzy kupią wszystko i w każdej cenie, a może po prostu targowanie sprawdza się nie zawsze, nie wszędzie, nie z każdym? A może to już inna Turcja? Za to fig  kupuję więcej za mniej, tylko dlatego, że ze staruszkiem, który je sprzedaje, nie rozumiemy się ni 
w ząb.














Wieczorem w sklepie z lampami sprzedawca nie omieszka dać nam do zrozumienia, jakimi to ignorantami jesteśmy, kompletnie nie doceniając wartości rękodzieła. Poczucie winy jest tak duże, że obiecuję sobie
w duchu do końca pobytu nie próbować już żadnych targów. Rękodzieło lampowe istotnie – przepiękne, a więc stąd pochodzą te słynne sphinxowe lampy, które zawsze tak mi się podobały. Nie te ze szkiełek, ale tykwy, misternie zdobione w kropkowe, kolorowo świecące konstelacje albo te białe zupełnie, nie wiem, czy nie ładniejsze nawet. Na tarasie u A. widzimy je tylko przez chwilę, po namyśle dochodzimy do wniosku, że nie przetrwałyby długo naszej pogody kapryśnej. Nie ma to, jak sobie zgrabnie usprawiedliwić i zracjonalizować własną nieudolność. 



 
Od kiedy tu jestem, z zaintrygowaniem przyglądam się tureckim kobietom. W pierwszych reakcjach, na gorąco, daleka jestem od relatywizmu kulturowego. Wkurzam się. Emocjonuję za każdym razem, kiedy widzę młode, piękne kobiety zakutane w chustki tak, że prawie nie widać ich oczu, w 40-stopniowy upał ubrane w prochowce do ziemi. Denerwują mnie rozebrani do rosołu, opalający się mężczyźni, z szczelnie pozakrywanymi kobietami u swoich boków. Te ich pidżamowe kostiumy kąpielowe, które odzierają je z jakichkolwiek znamion kobiecości
i seksualności także – współczucie miesza się we mnie ze złością i brakiem zrozumienia. A niezrozumienie rodzi brak akceptacji. Feministką jestem nagle, tu, w dalekiej Turcji, tak bardzo, jak nigdy wcześniej.

Nad brzegiem morza mała dziewczynka, której ubrana od stóp do głów mama zakłada na gołe ramionka rękawy do pływania. Jest  tak po dziecięcemu jeszcze wolna, za kilkanaście lat ona też włoży pidżamowy kostium, schowa piękne, kręcone włosy pod hidżabem, zszarzeje.
Zszarzeje? Czy aby na pewno? Oto, jeśli przyjrzeć się bardziej, można na przykład wypatrzeć na chustce jednej z kobiet, która idzie przed nami na targ, metkę… Gucci. Można odkryć nagle, że one się tą chustkową modą… bawią – kolorami, fantazyjnymi sposobami wiązania, że nie wyglądają bynajmniej na uciemiężone. Może to nie tylko tradycja, w której wyrastają, nie tylko religijny nakaz, ale często także manifest przekonań, ich własna, świadoma decyzja, może to jest właśnie turecki feminizm.
Niewiele kobiet widzimy w pracy, to mężczyźni w większości są tutaj kelnerami, fryzjerami, kucharzami, sprzedawcami w sklepach i handlarzami na bazarach.  
Na małych skuterkach jeżdżą często całymi rodzinami – z przodu dziecko otoczone bezpiecznymi ramionami ojca, do którego pleców przytula się żona, lubię te obrazki.
Tutaj jestem nieustannie Lady – tak ładnie mówią do mnie tureccy mężczyźni. Kiedy wracamy z plaży, kelner z hotelowej restauracji prosi uprzejmie „Lady, could you wash your feets”, pokazując kran do opłukiwania stóp przed wejściem na teren hotelu.  „Lady, umyj nogi”, tak sobie to tłumaczymy i bardzo nas bawi ta konstrukcja.








Spędzamy cudowne popołudnie. Prawdziwie wolni, bardzo w duchu książki Toma Hodgkinsona, którą zabraliśmy ze sobą. "Jakie to piękne mieć problem, które z trzech naczyń w tej chwili napełnić", odzywa się A. Tak, pięknie jest mieć chwilowo tylko takie problemy. Z gór czwarty raz dzisiaj niosą się echem nawoływania muezzina. Czas płynie leniwie, jak fala za falą, kołysząco.

1 komentarz:

Dziękuję za Wasze komentarze