czwartek, 6 września 2012

TURCJI DZIEŃ 2.

Zanurzam się w wodzie. Po ramiona, po uszy, po głowę całą. Zawisam w przezroczystości. Nieruchomieję. Morze przepływa przeze mnie. Kołyszą się zmysły – słono, zielono-błękitnie, szumiąco, ciepło-zimno. Prawie srebrzę się łuską, prawie czuję błony wyrastające między palcami. Prawie chowam się w muszli na dnie, wyrzucona na brzeg, ciągle będę w tej ciszy.

Jestem dzieckiem morza od zawsze. Góry tylko lubię, morze – kocham. A. chyba na odwrót. Tutaj góry prawie wyrastają z wody, ciekawe, czy Kleopatrę zachwycało to tak bardzo, jak nas, kiedy z pustynnego Egiptu przyjechała do Alanyi, podarowanej jej przez Marka Antoniusza w prezencie ślubnym.

Zakotwiczamy zmysły w tym dopołudniowym plażowym spokoju – jest jak cicha przystań rozmigotanego, rozkrzyczanego dźwiękami, kolorami i smakami miasta, które do późnej nocy nie pozwala zmysłom odpocząć na moment, na chwilę. I które nie zasypia nawet w porze, kiedy Włosi czy Grecy mają swoją sjestę. Turcy pracują od rana do nocy, tutaj pojęcie dolce far niente nie istnieje.
Migotliwość wieczornego miasta, także dosłownie – niecodzienny to widok, nawet, jak na końcówkę tropikalnego lata: ubrane w kolorowe światełka palmy, dywany choinkowych lampek rozwieszone nad handlowymi uliczkami, neonowo świecące budynki. W większości na niebiesko. Złotem kapią za to jubilerskie witryny, mozaikowo błyszczą sprzedawane na każdym kroku lampy, z daleka piękne, z bliska mniej. Pachną słodko, kusząco, tureckie delicje. Nie sposób przejść, żeby nie być zaczepionym, zaproszonym do oglądania, smakowania i – co oczywiste – kupowania czy zjedzenia kolacji w tej właśnie, a nie w innej knajpce, której kelner gotów jest nawet zrobić sobie z nami zdjęcie dla dobra sprawy. To ich zagajające "Hello my friends" słyszymy już pierwszego wieczoru dobre kilkanaście razy. 




  
Rankiem centrum Alanyi uboższe jest tylko o turystów, sprzedawcy trwają na swoich posterunkach, od rana tak samo przyjaźnie uśmiechnięci, choć zależy, jak na to patrzeć, bo równie dobrze można by napisać – obława, tropienie i osaczanie rozpoczynają się na nowo, a na pewno nie kończą długo w noc. Hunt must go on.
Kiedy zastanawiam się, co jest symbolem tego kraju, nagle wszechobecny księżyc i gwiazda przestają być takie oczywiste, chociaż są wszędzie, dawno już zeszły z flag do ludzi – na kubki, koszulki, pamiątki. Podobnie, jak postać Atatürka, dumnie spoglądającego z wysokości wywieszonych w oknach i na balkonach ręczników.
Nagle stwierdzam, że symboliczne jest tutaj... krzesełko. Stołeczek, zydelek, taboret. Wszechobecne. Wpisane w krajobraz tak bardzo, jak wieże minaretów. I nierozerwalnie wiążące się z towarem rozłożonym czy wystawionym obok, z wejściem do sklepu, restauracji czy do fryzjera, z handlem, który – szybko stwierdzamy – Turcy mają chyba w swoim DNA. Oto w jednej z uliczek zaczepia nas mała, kilkuletnia dziewczynka, zachwalająca swoje skarby po 1 lirę – "It's ver, very, very good price", czym wprawia nas w śmiech, ale
i w zdumienie, że tak szybko, że tak odważnie, z przekonaniem, ze znajomością rzeczy i jeszcze ten angielski. Taka właśnie jest Turcja.

Wracając z miasta na obiad, szukam odpoczynku dla oczu zmęczonych jaskrawymi kolorami torebek Adidasa, bokserek Tommy'ego Hilfiger'a, piramid perfum po 2 euro za buteleczkę, butów, zegarków, t-shirtów, bombardujących logami znanych, pięknie podrobionych, marek. Obserwuję, podglądam codzienność obok. Nie, te krzesełka, stołeczki, czy jak tam je nazwać, to nie handel tylko. To również herbata, to tavla, w którą Turcy grają namiętnie całymi dnami, to sąsiedzkie pogawędki, spotkania, tesbih przesuwający się w palcach, to ich styl życia. 


 



 

Morska woda jest jak najlepszy, cudownie wygładzający peeling, tak, jak nie ma akupresury lepszej, niż bose spacery po plaży. Piękniejemy. Łapiemy złote refleksy we włosy. Brązowiejemy w słońcu dużo szybciej, niż kiedykolwiek wcześniej. Nie zdawałam sobie sprawy, że Turcja jest aż tak gorącym krajem. We wrześniu woda ma nadal temperaturę 30 stopni, powietrze prawie 10 więcej. Wieczory są tak duszne i parne, że aż ciężko oddychać, wracając do hotelu, mamy mokre koszulki i włosy.

Zawsze zazdrościłam kobietom, które opalają się równo, jak zanurzone w czekoladzie od stóp do głów. Jak nasza rezydentka, która na spotkaniu organizacyjnym na dzień dobry rozdaje nam przypinki z Okiem Proroka. Zgodnie z tureckimi wierzeniami należę do ludzi, co to rzucają uroki – niebieskie spojrzenie ma podobno złą moc. Turcy chronią się przed nieszczęściem, nosząc przy sobie, czy zawieszając wszędzie, od autobusu po urząd, czuwające, opiekuńcze Oka Proroka.
Tych niebieskookich chyba nie chronią za bardzo, rzeczony Prorok mści się na mnie do późnej nocy. "Romantyczny" urlopowy wieczór spędzamy więc – ja, obejmując toaletę, A. – tracąc resztki cierpliwości
w bezskutecznym przekonywaniu mnie do wypicia coca-coli. Jestem w stanie myśleć tylko o czarnej jak smoła, gorzkiej herbacie i suchej bułce na śniadanie. 


4 komentarze:

  1. gdyby nie końcówka to byłoby mi baaaardzo błogo:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytanie o Turcji w taką pogodę jaką mamy teraz za oknem jest jak sen :)) A ja lubię śnić :))

    :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wiem wiem:)ale przydałoby się już wskoczyć w październik:)

      Usuń

Dziękuję za Wasze komentarze