Lecimy. Ani mi w głowie spanie. Powietrze to podobno żywioł Bliźniąt i właśnie dzieją się na jawie moje najpiękniejsze sny o lataniu. Jestem podekscytowana i przeszczęśliwa. Siedzę przy oknie, przy samym skrzydle. Świat pod nami zmienia się, jak w kalejdoskopie. Przez chwilę jest, jak błękitna, księżycowa, trochę nierzeczywista lodowa kraina. Potem tafle chmur ustępują miejsca patchworkowym dywanom we wszystkich barwach ziemi, poprzecinanym granatowymi synapsami rzek.
Szanowni Państwo, znajdujemy się na wysokości 10 600 m npm. Temperatura na zewnątrz wynosi – 42 stopnie Celsjusza. W tej chwili lecimy z prędkością 800 km/h.
Aż trudno uwierzyć, bo to przecież tak, jakbyśmy mijali w powietrzu w zwolnionym tempie. A mimo to, jak
w mgnieniu oka: Polska, Rumunia, Bułgaria. Obraz za oknem staje się trójwymiarowy, płyną osobno chmury, ich cienie i to, co pod nimi, niesamowite wrażenie. A skoro o wrażeniach – zachwyt zachwytem, ale każde przechylenie skrzydła jest jak katalizator dla myśli zupełnie irracjonalnej: "Spadamy!" Jakby samolot nie mógł czasem np. skręcić. Hektolitry melisy nie dałyby rady – to po prostu ja. Są i turbulencje – już za pierwszym razem oswajam więc wszystko. W końcu, kiedy makiety hoteli z błękitnymi oczkami basenów z sekundy na sekundę mają mniejszą skalę i widać już pomarszczone falami morze, nie wiem, czy większa jest we mnie ulga, czy żal, że to już. Wydawało mi się zawsze, że to wszystko czuje się bardziej, że start samolotu wbija
w fotel z siłą małego tornado, a lądowanie jest jak małe trzęsienie ziemi, tymczasem żaden z tych momentów nie miał w sobie takiej mocy żywiołów, a ja czułam się naprawdę dobrze. Podobało mi się. Bardzo. Podświadomie przypuszczałam, że tak będzie. Cieszę się, że w końcu wiem to na pewno.
Turcja – ta w drodze z Antalyi do Alanyi uparcie wymyka się jednoznacznemu zdefiniowaniu. Stwierdzić "piękna/brzydka", tutaj byłoby zbytnim uproszczeniem. Architektonicznie – kompletny, nieprawdopodobny wręcz chaos. Chyba nigdzie dotąd nie uderzyła mnie aż tak swoboda, żeby nie powiedzieć – bylejakość budowania,
a już na pewno nikt tutaj nie przejmuje się wykańczaniem czegokolwiek – byle stało. Każdy kolejny kilometr wprawia nas w coraz większe zdumienie. Za to roślinność imponująca – palmy, bananowce, agawy, A. chciałby je wszystkie mieć w swoim ogrodzie. Miejscami stepowo, jak na Krymie. Piękne wieże minaretów wyskakują na horyzoncie, jedna po drugiej. Czerwono łopocą flagi, nie pozwalają ani na chwilę zapomnieć, gdzie jesteśmy. Gorąco, niemożliwie.
Ostrzyżony na zapałkę okularnik, który zagaduje nas od momentu wejścia do autobusu, nie ma lekko. Kluczymy wąskimi uliczkami Alanyi, wyrzucając do okolicznych hoteli kolejnych urlopowiczów. Jego partnerka, najwyraźniej amatorka spokojnych, kameralnych miejscowości, głośno komentuje krajobraz za oknem: "Katowice! Pół świata przeleciałam, żeby wylądować w Katowicach! Gdybym wiedziała, w życiu bym się na te wakacje nie zdecydowała!"
W istocie – daleko Alanyi do klimatu maleńkiej, uroczej Rogoźnicy, w której spędzałam moje poprzednie wakacje. Hotel na hotelu, w pierwszej chwili małe rozczarowanie kołacze się z tyłu głowy: "Cóż, typowy kurort". Ale gdzieś na ulicy kątem oka dostrzegam mały stolik z tulipanowymi szklaneczkami z herbatą, na rzężącym motorze przejeżdża spalony słońcem pan w charakterystycznej czapce na głowie, w sklepowej witrynie kobiece manekiny zakutane w chustki – w europejskim z pozoru mieście na każdym kroku widać lokalny koloryt, jest egzotycznie, inaczej, intrygująco. Rozczarowanie ustępuje miejsca ciekawości i nie wraca nawet, kiedy Best Beach Hotel okazuje się nie być wcale taki the best. Bliżej mu do prywatnej kwatery czy do małego pensjonatu, niż do typowego hotelu, co dla mnie akurat jest bardzo na plus. Tymczasem na biednej głowie naszego towarzysza "niedoli" znowu strugają się kołki: "Nie mamy nawet basenu! Wszystkie hotele wokół mają, nasz oczywiście nie!" Oj, będzie miał facet przechlapane, kwateruje siebie i... małą gradową chmurę. Zaobrączkowani pomarańczowymi opaskami, jedni z większym (czyli My!), inni z mniejszym entuzjazmem, zaczynamy nasze wakacje.
Skojarzenia.
Stoję na balkonie, myślę – trochę jak Delhi? Nie wiem zupełnie, dlaczego, w Delhi nigdy nie byłam. Potem, kiedy wychodzimy na ruchliwą ulicę, przy której stoi nasz hotel, chyba przez te palmy, które w całej swojej różnorodności wyrastają tu na każdym kroku, przychodzi na myśl Miami. Plaża bliższa jest moim wspomnieniom o krymskim Nowym Świecie daleko bardziej, niż tym chorwackim. A szkoda. Tak, wiem, spaczone mam postrzeganie przez ten Adriatyk cudownie przejrzysty, to moje czwarte morze mętne jest dzisiaj i gorące, jak zupa, a plaża rozczarowująco brudna. Może ta nazwana na cześć Kleopatry będzie ładniejsza,
w końcu takie imię zobowiązuje. Za to od wejścia zakochujemy się w hotelowej restauracji, fantastycznie umiejscowionej na plaży, z widokiem na całe wybrzeże. W zamglonym słońcem powietrzu majaczy twierdza Kale, jak Wielki Mur Chiński, zaraz obok najstarszy w mieście minaret, a u podnóża wzgórza port i latarnia morska – nie mogło być piękniej.
o intensywnym, przepalonym smaku, który chciałabym przywieźć ze sobą do domu. Choć podobno smakuje tak wspaniale tylko tutaj, cały sekret tkwi bowiem w odpowiednim sposobie parzenia, jaki znają tylko Turcy. "Pełny brzuch znakomicie podnosi uroki krajobrazu", zwykł mawiać Kokosz z komiksów Christy i miał całkowitą rację – po kolacji podoba mi się tutaj już totalnie wszystko.
Wieczorem odkrywamy, że Alanya to właściwie jeden wielki bazar, ale o tym już jutro.
fajne zdjęcia:)
OdpowiedzUsuńDzięki:)
Usuń