Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie retrospekcyjny cykl na blogu. Dzienniki z bliższych i dalszych podróży, jak slajdy, które chciałabym tutaj mieć. Na początek majówka sprzed dwóch lat – tekst powstał zaraz po powrocie, dzisiaj napisałabym zdecydowanie inaczej, mimo to – zostawiam w oryginale, zanotowane "na gorąco".
30
kwietnia, poniedziałek – dzień 1
Dzień Leniwy jak
pierogi w Misiu. Z podtytułem: „Nie
potrafię się odnaleźć”. Zaskakujące, ale
naprawdę nie potrafię, na szczęście A.
bardzo jest cierpliwy dla mojego „Hmmm, to chyba jednak nie tędy… hmmm… znowu
nie wiem, gdzie jestem”. Hostel Trio na dziwnie znajomej (?) Trzemeskiej na
dobry początek podróży sentymentalnej – jest prawie, jak w Słowiance,
identyczne kuchnie i łazienki na korytarzach i ten klucz zostawiany na
portierni, jeszcze tylko blaszane meble z łodzi podwodnych i naprawdę byłoby
jak w 2000 którymś tam, tylko ja już
niestety nie 20-stka. A miasto – niby moje, a jednak na każdym kroku takie
inne. Wciąż potrafię odtworzyć w pamięci tamto uczucie sprzed 12-stu lat, kiedy
przyjechałam do Wrocławia po raz pierwszy na egzaminy wstępne, wysiadłam na
Placu Dominikańskim i zachłystnęłam się, dziewczynka z prowincji, przestrzenią, ogromną przestrzenią, ciągle tak ją pamiętam i ten oszałamiający,
ogłuszający huk tramwajów, te kawalkady samochodów ciągnących przez samo
centrum miasta na Warszawę. Zupełnie, jak u Poświatowskiej: „chłód wieje z
przestrzeni kiedy myślę jaka ona duża i jaka ja”, właśnie tak to wtedy czułam.
A dziś? Zamajaczył nam na przywitanie już prawie ukończony Sky Tower, krajobraz
miejski obyłby się wprawdzie bez niego, za to dużo jest innych, bardzo udanych
realizacji, jak chociażby rewitalizacja Renomy czy Monopolu i tych całkowicie
nowych, co, jak rozbujała roślinność, zdobywają po kolei, zagarniają tamtą zapamiętaną
przeze mną przestrzeń, kolonizują i zasłaniają niebo. I oswoić trzeba wszystko
znowu na nowo.
Oswajanie
rozpoczęliśmy więc od Misia, który na szczęście Misiem pozostał, choć zastawę
ma już nie społemowską, tylko ikeową. Wciąż można zjeść tu obiad za śmieszne
pieniądze, mój zestaw obowiązkowy – barszcz ukraiński, leniwe i kompot, pycha
za całe 5,66 zł! Za
każdym razem we Wrocławiu jestem naprawdę dopiero na Ostrowie Tumskim, w
miejscu, które – jak nam się kiedyś wydawało – odkryłyśmy z dziewczynami jako jedne z pierwszych, a które,
miałam dzisiaj wrażenie, znają już chyba wszyscy. Błoga chwila leżącego na
trawie nicnierobienia, leniwego podążania wzrokiem za gondolami na Odrze i
kropkami samochodów na Moście Grunwaldzkim, kropkami, już nie sznurkami, od
kiedy miasto przy okazji Euro doczekało się w końcu obwodnicy. Chwila na przywitanie
się z mijanym po drodze starym platanem
i ciąg dalszy siesty w Ogrodzie Botanicznym. A tam odkrycia: zachwycające
fioletowe drzewo o mniej zachwycającej nazwie – Judaszowiec, bladoróżowa japońska
wiśnia i ogromnie nas bawiący swoją nazwą ubiorek wiecznie zielony. Fontanna na odrze,
jak wtedy, kiedy uczyłyśmy się tam do egzaminów. Znajoma, zawieszona na wodą,
ławka. Krasnale, co dotarły
i tu. Piękna w swoim zapuszczeniu ruina dawnej
szklarni. I pełna słońca kawiarnia pod dachem z jasnych płócien. Głęboki
oddech.
A
przed chwilą wróciliśmy z grilla nad Odrą, na który zabrała nas Magda. Bogatsi
o nowe znajomości, nowe kilogramy (trzy kiełbasy, co to dla mnie!), nowe zdjęcia i o
piękną filiżankę w mleczno-błękitne smugi, przypominające plażę i morze albo
góry zimą, którą dostałam od Magdy, a
która pochodzi z pracowni ceramicznej jej koleżanki. Uwielbiam takie rzeczy.
Cieszę się. Cieszę się z tego spotkania w bardzo konspiracyjnym miejscu na
tyłach szkoły, w którym znaleźliśmy się dzięki dziurze w płocie. W towarzystwie wędkarzy, kaczek i niczym niewzruszonego bernardyna. Cieszę się
z rozmów z Magdą i Jej znajomymi, z Ich zaraźliwej energii, z wybuchów śmiechu,
z tej totalnej beztroski i luzu. Krótka myśl, że zazdroszczę Im tego czasu i miejsca. Dłuższa, że ten listopadowy wypadek pociągnął za sobą – paradoksalnie – tyle dobrych
rzeczy, nie byłoby tu ze mną ani A., ani Magdy, pewnie w ogóle by mnie tu teraz
nie było.
W świetle tego nic to, że w prawie 40-stopniowym upale przemierzałam
dzisiaj miasto w czarnych legginsach pod kiecką z cienkiej, zbyt cienkiej, jak
na poparzone nogi, bawełny, bo nie zdążyłam kupić nic w stylu babcinych
bieliźnianych reform, czy – jak życzliwie sugerował któryś z lekarzy –
łowickich pantalonów. Naprawdę nic to.
|
Na tropie typografii, oznaczeń, szyldów... |
|
...reklam... czyli w swoim żywiole! |
|
Ostrów Tumski, tym razem z innej perspektywy |
|
"Ulica Japońskiej Wiśni niech ci się przyśni co jakiś czas..." |
|
Judaszowiec, za ładny na to imię |
|
Cały Wrocław w bzach |
|
Nie narzekałabym, zielony to mój kolor |
|
Takie klimaty lubię |
|
Podróż sentymentalna, tylko już po drugiej stronie rzeki... |
1 maja, wtorek – dzień 2
Dzień Spotkań w Mieście Spotkań. Z
podtytułem „Nieprzypadkowych przypadków?” Bo gdybym tak nie wystrzeliła mi
nagle przed oczami fontanna, co kazała przerwać
natychmiast przyjemność spacerowania boso po zielonej trawie i
pociągnąć A. z powrotem na Pergolę… Kilka sekund w te czy we wte, kilka metrów
dalej niż bliżej i minęlibyśmy się z Anią i Miśkiem niewiedząco. A gdyby tak
nie zachciało nam się trawy na powrót po upalnym popołudniu na Rynku, a może
gdyby więcej ławek było wolnych, a może gdybym nie powiedziała: „No to Ostrów,
jest najbliżej”... Nie usłyszałabym po raz drugi tego dnia „Marta?!!!” i nie
zobaczyła Doroty podrywającej się z koca i biegnącej w moją stronę. Wierzę, naprawdę wierzę, w nieprzypadkowość zdarzeń,
w
sprawczą siłę myśli, w podświadome przyciąganie, gdzieś tam majaczyło jakieś
chcenie, ale bez konkretnego umówienia się, bez telefonów, że jestem, no i
proszę.
Rankiem dość wczesnym, jak na Nas, zabrałam A. do Mleczarni na
Włodkowica – klimat, jak na krakowskim Kazimierzu. Miło czasem zjeść śniadanie
w ogródku na przedknajpianym chodniku, obserwować ludzi, pozwolić obco
brzmiącym słowom wpadać jednym, a wypadać drugim uchem, poczuć wakacje wiosną.
Zresztą, letnio jest bardziej nawet, niż wiosennie, zdążyłam już spalić nos,
ramiona i dekolt. Nie przypuszczałam, że Mleczarnia zapamiętana z czasów
studenckich głównie ze spotkań przy piwie, czy gorącej czekoladzie, serwuje tak
pyszne śniadania. Przy rogalikach z dżemem truskawkowym Wrocław z Kazimierza stał
się Paryżem. Choć A. twierdzi na przykład, że jeszcze bardziej – pewnie za
sprawą Odry, kanałów i mostów – przypomina Mu Londyn.
Wracając jednak do
polskich korzeni, głównym punktem majówkowego programu miała być wreszcie
Panorama Racławicka. W moim przypadku to już sprawa honoru, no bo jak to tak, przez
5 lat mieszkania we Wrocławiu zlekceważyć zupełnie panów Kossaka i Stykę, toż
to prawie tak, jak mieszkać w Katowicach i nie być w Spodku, co też mi się
udawało niezmiennie przez 5 lat. O ile do Spodka wreszcie dotarłam, o
tyle pod Racławicami nie jest mi chyba dane się pojawić, bilety, zwłaszcza w
czasie takim, jak najdłuższy wolny weekend w roku, rezerwuje się z grubym wyprzedzeniem, kolejki zniechęcały do jakichkolwiek prób
pertraktacji. Cóż, znowu została nam trawa, piękna ta Panorama z zewnątrz,
naprawdę piękna. Ale, ale – gdybyśmy nie byli zmuszeni zostać na zewnątrz, na
A. nie spadłoby z ptasiego nieba to, co spadło i nie miałby zagwarantowanego
szczęścia na najbliższe lata, więc nie ma tego złego…
Przy Renomie utknęliśmy zdjęciowo na dłużej. Złote, pasiaste, wydmowe abstrakcje na błękitnym tle.
I wreszcie Plac
Grunwaldzki – to dopiero przestrzeń nieoswojona, z każdym powrotem do Wrocławia bardziej obca. Każą się więc uśmiechać wciąż te same stare,
poczciwe "Sedesowce", które A. na przykład bardzo się podobały. Za nimi… Dwudziestolatka,
jak nie Dwudziestolatka, Stołówka Studencka, jak nie Stołówka, i moja Słowianka,
jak… Przedszkole. A na poważnie – Akademiki zupełnie odmienione, kolorowe,
ładniejsze, na pewno ładniejsze. Na portierni w Słowiance Ruda, w przegródce
pokoju 227 klucz. Ta sama skrzynka na listy. Inne ściany, podłogi, nawet
schody. W łazienkach i kuchniach świat się zatrzymał, A. zrobił mi zdjęcia pod
drzwiami naszego dawnego pokoju i przy kuchence, na której się działy pierwsze
samodzielne próby kulinarne. Biedny, buzia mi się nie zamykała od wspomnień.
Chcieliśmy
uciec przed upałem na Pergolę koło Hali Ludowej i do Ogrodu Japońskiego, kiedy
tam dotarliśmy, niemal natychmiast zamarzyliśmy o ucieczce przed dzikimi
tłumami, które towarzyszyły nam do wieczora.
I właśnie wśród
owych tłumów wypatrzyła mnie pod Pergolą Ania. Poza brzuszkiem całkiem już
pokaźnych rozmiarów – Lilka ma przyjść na świat za jakiś miesiąc – nic się nie
zmieniła, taka sama roześmiana Drobinka. Umówiliśmy się, że odwiedzimy Ich
jutro. A potem próbowaliśmy pobyć trochę w duchu ZEN w ogrodzie pełnym strumyków,
drewnianych mostków, drzewek bonsai, w towarzystwie złotego karpia, budującego
na naszych oczach gniazdo gołębia i kaczki z całą gromadą kaczątek. I korków
ludzi depczących sobie po piętach. Jakakolwiek forma medytacji – wykluczona,
spokój niezwruszenie zajętej swoimi sprawami przyrody, która nic sobie z nas
wszystkich nie robiła, imponujący!
Nam pozostało wrócić do Centrum na
wrocławski rynek, na którym tradycyjnie już 1 maja Thanks Jimy Festival. Las
podniesionych wysoko w górę tysięcy gitar, świetna atmosfera, ale sam moment
wspólnego grania „Hey Joe” – rozczarowujący, zupełnie nie tego się spodziewaliśmy. Słyszałam tylko gitary artystów na scenie, zagłuszające
wszystko inne, o ileż lepiej wybrzmiałoby to bez jakiegokolwiek nagłośnienia,
czy organizatorzy nie mogliby na to wpaść? Szkoda tej energii i szkoda tego
rekordu pobitego znowu po 3 latach, 7273 gitarzystów!
Obiad w knajpce ze
zwisającymi z sufitu drewnianymi sztućcami, do której 4 lata temu zabrała mnie
Ania, a potem Ostrów i niespodzianka kolejna w postaci(ach) Doroty, Przemka i Ewki. Jak
na takie niespodziewane spotkania przystało, wypadało się umówić – oczywiście
na jutro. Jutrzejszy wpis zatytułuję chyba „Dzień maratonu”. Ale nie bez
radości, naprawdę dawno się wszyscy nie widzieliśmy.
A to przecież nie koniec spotkań, bo po moich – przyszła kolej na
Znajomych A. Patrycja, Filip i Mała Natalia – Ich przekochana Córeczka. Zabrali
nas do swojej Pizzerii pod Strusiem, która
nie jest niczym innym, jak filią tej samej Pizzerii Pod Strusiem z okolic
Koszarowej, do której zapraszał mnie Łukasz, w której wszyscy oblewaliśmy
egzaminy (ach ta filozofia…). Nawet pizza, którą zamówili Patrycja z Filipem,
okazała się być tą samą, moją ulubioną indiańską, jaki naprawdę mały jest
świat. Tak sobie siedzieliśmy przy nadspodziewane dobrym czeskim piwie kozel i
przy opowieściach o jedzeniu, magicznych piecach i planach otwarcia nowego
miejsca – tym razem bistra, obserwowani przez blondyneczkę o wielkich,
błękitnych oczach swojej Mamy
i miłości do chowania się w kuchni, odziedziczonej
pewnie po Tacie. Miły wieczór. Zakończony równie miło, bo kawą i herbatą różaną
w „Zielonej Wróżce”, którą poleciła nam Magda. Jej właścicielka przemykająca
bezszelestnie między stolikami z półuśmiechem na ustach, naprawdę miała sobie jakąś wróżkową dobrą aurę. Dobrej
energii było zresztą dużo, bo trafiliśmy na bardzo roześmiany, kobiecy urodzinowy
wieczór, przy dźwiękach akordeonu, które mi przypomniały wakacje u Dziadków.
Na wprost nas w okiennej ramie Cafe de Nuit van Gogha – nie sposób było nie
polubić tego miejsca od pierwszego zajrzenia.
A wieczór powrotny taki duszny,
gorący i bez pachnie oszałamiająco.
|
Śniadania tylko w Mleczarni na Włodkowica! |
|
Misz-masz na podwórku równie pociągający, jak ten we wnętrzach |
|
W powietrzu lato |
|
"Moja" Panorama Racławicka |
|
Wrocław mówi "Dobranoc" |
2 maja, środa – dzień 3
Dzień Szczególnego Porozumienia. Z
podtytułem takim trochę z przymróżeniem oka – „I krańcowej cierpliwości A.” Dziewczyny
moje, którym codziennie rano wysyłam smsową relację z podróży, zapytały
dzisiaj, czy mój Towarzysz nie ma jeszcze dość? Hmmm… intensywny ten
nasz Wrocław, to prawda, ale inaczej po prostu się tutaj nie da. Tym bardziej,
kiedy wraca się po latach do miasta swoich studiów, i kiedy tyle chciałoby się Komuś pokazać.
Maraton zaczęliśmy
od śniadania na tyłach Mleczarni, w towarzystwie polsko-niemiecko-włosko-hipsterskim.
Wycieczek do Synagogi pod Białym Bocianem przemykających za plecami. Gwiazd
Dawida w oknach. Wzrok wędruje za każdym razem do czarnych ptaków, które ktoś
wymalował na sąsiednim murze i za którymi myśli szybują do przeszłości tego
miejsca.
Krótka
chwila na konstatację, że tym razem w AA Woman nic dla mnie nie ma, dużo dłuższa
w Księgarni Taniej Książki na Ruskiej, skąd wyszliśmy bogatsi o grubaśny tom
Fistaszków, Listy Stachury i książeczki dla Antosia Doroty.
Od pierwszego dnia
tutuj zaskakują nas pozytywnie samoobsługowe wypożyczalnie rowerów, spotykamy
je na każdym kroku. Zdrowo wkurzają mazaje na oknach, murach, drzwiach, to na
pewno nie jest street art, a ja nie pamiętam takiej skali wandalizmu ze swoich
czasów tutaj. I tylu reklam zasłaniających budynki, co my mamy
w Polsce z tymi
reklamami krzyczącymi zewsząd, nie pamiętam tego z Anglii, ani z Chorwacji.
Za to istna inwazja krasnali każe się co chwilę uśmiechać, wczoraj Filip opowiadał, że pomysł na promocję miasta zmienił się w prywatne inicjatywy,
kogo stać na krasnala za 6 tysięcy, ten zamawia sobie figurkę – lep na
turystów.
Patrzyliśmy
dzisiaj na Wrocław także i mniej przyziemnie, z lotu ptaka , czyli ze szczytu
jednej z wież Tumskiej Katedry. Ogrom nie do ogarnięcia nawet wzrokiem, tyle
dzielnic na obrzeżach, w które nigdy się nie zapuściłam. A potem na trasie
maratonu Muzeum Narodowe, a tam wystawa Polski New Look – ceramika
użytkowa lat 50. i 60. Zakochałam się w serwisie Iza z Chodzieży, zachwycaliśmy
się figurkami iwupowskimi – porcelanowymi kobietami i zwierzakami, są tak
ładne, że aż pojawia się myśl, żeby mieć taką na półce, dobrze, że na krótko,
najwyraźniej „Sztuka prostoty” jednak nadal działa. Bo ceny te cudeńka mają
dzisiaj zawrotne – taka na przykład Dziewczyna siedząca z Ćmielowa, bardzo
jogiczna, na Allegro za – bagatela – „jedyne” 429 zł. Ale pooglądać miło.
Obiad
zjedliśmy z Patrycją w wegetariańskiej knajpie o świetnej nazwie „Złe Mięso” –
bardzo dobre jedzenie
i niebanalny wystrój, dobrze grają ze sobą przykryte szkłem palety w roli stolików, kolorowe krzesła Eamsów,
lampy ze skrzynek po butelkach, tu jakiś plastikowy miś, tam plakat z czasów
PRL-u albo abstrakcja na sztalugach, totalny misz-masz, ale jest w tym klimat.
Patrycja podrzuciła nas do Ani i Miśka, z którymi przegadaliśmy dwie godziny i pewnie
zostalibyśmy dłużej, gdyby nie to, że w Parku Zachodnim miała czekać na nas
Dorota z Antosiem. To spotkanie już takie inne,
Dorota jest teraz przede wszystkim Mamą, napisała potem, że czuje niedosyt, bo
trudno było spokojnie porozmawiać, ale ja bardzo się cieszę, że poznałam Jej Synka. Kiedy teraz patrzę na Dziewczyny, te migawki z czasów
studiów, które mam w głowie, zdają się być takie odległe, jak jakiś inny
wymiar, tylko na zewnątrz niewiele się zmieniłyśmy.
Rytm
dnia niezależnie od miejsca zawsze wyznaczany przez jedzenie, a więc
kolacja w pierogarni na rynku, świetnie zawieszonym w powietrzu punkcie
obserwacyjnym. Jak tu wszystko żyje do późnej nocy, jak tego brakuje w
Katowicach, bardzo. Chociaż te nocne marki to pewnie w większości jednak
turyści.
Wieczorem z miejsc polecanych przez Magdę, po „Zielonej Wróżce” i
„Złym Mięsie”, przyszła kolej na „Literatkę”, wspaniałą metę po dzisiejszej
bieganinie. Szybkie zdjęcie pod neonowym napisem w
stylu: „Co, ja nie napiszę książki, ja???”, a w środku miłe zaskoczenie
aranżacją. Na
parapecie, przy którym znaleźliśmy miejsce dla siebie, stare, biblioteczne
książki i maszyna do pisania, przepiękność! I taki dobry czas. Zasłuchanej w siebie nawzajem rozmowy, przeciągłych spojrzeń i uśmiechu. Moich refleksji, spotęgowanych
pewnie za sprawą dzisiejszych spotkań, że oto jestem tutaj 7 lat później i tak
niewiele się w gruncie rzeczy
w moim życiu zmieniło. Dziwne uczucie. A. tak
bardzo dopingujący mnie do pisania, podsuwający tematy na książkę, chociażby "O Fotografie, który ma dużo czasu" – to byłoby chyba coś z gatunku science fiction. Obiecałam Mu, że kiedyś napiszę. Bardzo sobą i bardzo ze sobą byliśmy przez ten wieczór. Tak bardzo, że nie
chciało nam się stamtąd wychodzić. Czarze, nie pryskaj.
|
Dla tych śniadań przeniosłabym Mleczarnię do Katowic |
|
Cały czas z oddechem historii na plecach |
|
We Wrocławiu nikt nigdy nie rozumiał, kiedy prosiłam o kołaczyka... |
|
Chadzało się tymi uliczkami... |
|
Nigdy nie wiedziałam, który to Kredka, a który Ołówek |
|
Znajome rewiry: w oddali Hala Ludowa... |
|
... I Most Grunwaldzki |
|
Wrocławska Złota Uliczka |
|
Bez kolorów też ładnie |
c.d.n.
Swietna relacja az chce sie tam byc:)
OdpowiedzUsuńto musicie się wybrać:)
Usuń