3 maja, czwartek – dzień 4
Nie
ma słońca, nie ma rogalików – powiedział A., spoglądając na Mleczarnianą
markizę. Taki nam się stworzył wspólnie początek dzisiejszego wpisu, a
właściwie stworzył się A., który wstał tak twórczy, jak wczoraj poszedł spać,
wystarczyła mała tylko inspiracja w osobie roztargnionego kelnera. Czy to za
sprawą braku rogalików, czy pochmurnego poranka, śniadanie jakoś już nie takie,
za to te ich krówki to bym wyniosła stamtąd kilogramami. Wyruszamy
do Teplic. A., który jest Czechofilem totalnym, z uśmiechem dookoła głowy
(nawet wiem, co go przede wszystkim wywołuje), ja z ciekawością, bo właściwie
nigdy nie byłam tam dłużej niż jeden dzień.
Pochmurne
niebo potęguje wrażenie niesamowitości miejsc, przez które przejeżdżamy, mijamy
ni to bloki, ni to kamienice, ni to domy na granicy ruiny, a jednak jest w nich
jakieś koszmarne piękno. Biednie. Bardzo biednie. W oknach znudzone, podparte
głowy, przed sklepami drobne pijaczki, trójkami, jak w serialowym Ranczu. Gdzieniegdzie
łopocą na wietrze polskie flagi na przemian z praniem albo migają zza szyb
święte obrazki, prawie jak w Boże Ciało. Wszystko po drodze zdaje się być
odrealnione, jakby poza czasem i rytmem, którym my żyjemy na co dzień. Może
dlatego krzyczę tak, jak nie krzyknęłabym gdzie indziej, kiedy ładuje nam się
prosto pod koła, z przerażającą premedytacją pies-samobójca, którego w
ostatniej dosłownie chwili omijamy. Dobrze, że co jakiś czas krajobraz
łagodnieje wiosennie, żółto-biało.
Lać zaczyna na szczęście
dopiero, kiedy już mamy kwaterę, Ubytování Ve Mlýně, prawdziwy apartament po
akademikowym noclegu we Wrocławiu. Jest nawet w pełni wyposażona kuchnia, A.
skutecznie gasi jednak mój entuzjazm – Czechy to nie jest raj dla smakosza.
Odwiedzamy pobliską restaurację, która bawi już samym dancingowym wystrojem.
A. wniebowzięty – czeskie piwo jest przecież Ahoj, jak napisał na swoim blogu
rok temu. Miła pani kelnerka, jeszcze nie widać dna, a już pyta „Ještě piva”?
Raj, prawdziwy raj. Zamawiam czeski grog – herbatę z dużą ilością rumu. I kotleta
z kurczaka z knedliczkami – co za rozczarowanie! Nie wiem, skąd we mnie
przekonanie, że to coś na kształt naszych pierogów leniwych, bliżej im chyba do
klusek na parze, a raczej powinno być bliżej, bo to, co mam na talerzu, najwyraźniej
nie do końca jeszcze rozmrożone, nie przypomina swoją gumowatością niczego
zjadliwego. „Sałatkę” stanowi liść sałaty z dwoma plasterkami ogórka. Nieźle. A.
ma lepiej, Smažený sýr, zdrowy czy niezdrowy,
w smaku całkiem dobry. I kofola, trochę jak cukierki cocacolowe. Witajcie
Czechy! Przedziwny kraj. Jedyny chyba, w którym deser podaje się przed drugim
daniem, śmieje się A, obserwując sąsiedni stolik. Tego wieczoru powie jeszcze:
„To jest tylko w Pepikach możliwe, żeby padał na ciebie deszcz, kiedy siedzisz
w knajpie”. No fakt, to się chyba zdarza tylko tutaj. I rachunki pisane, na
których każde kolejne danie, czy piwo w tej samej cenie to kolejna kreska,
prawdziwa osobliwość.
Wieczorem osobliwości
ciąg dalszy. Rozpakowani, odpoczęci, wyruszamy „na miasto”. Teplice po deszczu.
Ani żywego ducha. Okien, w których świeci się światło, jak na lekarstwo. Jest
po 20.00, co oni wszyscy robią, u licha, zastanawiamy się. Śpią? A. postanawia
mnie zabrać do knajpy, w której byli z Idolem częstymi gośćmi
w tamte wakacje. Otwarte,
ale nim zdążymy się rozsiąść, wychodzi właściciel i mówi „vše zavřeno”. No jak zamknięte, skoro otwarte?
Nie nadążamy za nimi. Wracamy, zaśmiewając się, przez ciemne, wymarłe ulice. No, może nie
jesteśmy do końca sami, towarzyszą nam… tabuny całe żab. W życiu nie widziałam
tylu żab, istna inwazja. Ludzi wymiotło, są żaby. Może to ich drugie wcielenia? Pozostaje nam odwiedzona
już dzisiaj knajpa. Właściciel – flegmatyk nieprawdopodobny, ale sympatyczny, mimo że już grubo po
21.00, przynosi nam pyszne, domowe hranolky, wreszcie coś mi smakuje. I piwo
oczywiście, nalewane niespiesznie, po żadnej tam ściance, A. jest jego fanem
totalnym i w sumie nie dziwię się, dlaczego. Obowiązkowe wyposażenie tutejszych
knajp – telewizor. Tylko my, właściciel i jego znajomek w towarzystwie
słomianego osła, oglądają coś w stylu naszego „M jak miłość”. Przy piwku, a
jakże. Cudny widok, tak w całokształcie. Z sali obok dobiega głośny śmiech
Polaków, jest ich wszędzie tyle, co tych żab na ulicach. Oczywiście nie obywa się bez „Ještě piva”? Mnie to by się chciało ještě
hranolków, ale nie mam serca skazywać żony właściciela na skrobanie ziemniaków
po nocach. Kreskowy rachunek i do Mlyna.
Sennie ni stąd ni zowąd majaczy w
głowie czeska czołówka do Večerníček.
|
Jak nie napisy to okna |
|
Świdnickie trykotaże pobiły modniarstwo |
|
Po drodze obrazki bardzo wiosenne |
|
I jak z planu "Rancza" |
|
Ubytování w Krainie Osobliwości
|
4 maja, piątek – dzień 5
Czeski film od rana. A.
wraca ze sklepu – minimarketu, w którym nie uświadczysz stoiska z warzywami,
najwyraźniej nie przewidziano takiego, ku mojemu rozczarowaniu jedyne zdobycze
to jajka, sery, marmolada
i chleb, z kminkiem oczywiście. Na osłodę lentilky.
Drewniane biało-brązowe
domki, które mijamy w drodze w skały, przywodzą na myśl Austrię, Bawarię może.
Z traw wyrastają nadgryzione zębem czasu kamienne figury świętych. Śmieją się
do nas krasnal ogrodowy
i staruszka z psem, kiedy robię jej zdjęcie przed
domem.
Wreszcie jest – Teplické
Skalní Město. Imponujące. Dzikie. Brama Spełnionych Marzeń, w której szepce się
moje książkowe życzenie. Wędrówka śladami Goethego. W chmurach słychać sokoły,
to ich lęgowy czas
i szlaki są miejscami zamknięte. Gdzieniegdzie jeszcze
śnieg. Zadziwiający, rdzawy kolor rzek i strumyków. Gra światła w szczelinach.
Chropowate, ślisko-wilgotne, niemal pionowe, ogromne kamienne ściany. Echo,
echo, echo… Sosny uparcie zdobiące skalne półki, prawie niemożliwe, że rosną w
takich warunkach. Niektóre skały mają swoje imiona, czytamy i nagle widzimy w skalnych
blokach psa z piłką, jeża na żabie, Madonnę z Dzieciątkiem… A obok te
bezimienne, które sami nazywamy, bo przecież tak wyraźnie przypominają
samuraja, twarz zgryźliwej staruszki, szympansa… Świetne pole dla wyobraźni,
moglibyśmy uzupełnić tutejsze przewodniki o nasze odkrycia.
Ja już wiem, że Czesi
warzyw nie uznają. Dziewczyna przy stoliku obok w restauracji najwyraźniej
jeszcze nie. Nie wiem, co bawi mnie bardziej – jej szczere zdziwienie: „Ale jak
to? Nie moża zamówić sałatki? Noooo, takiej zwykłej, z warzyw… Nie ma?”, czy
mina pani kelnerki pt.: ”Sałatki???? Pierwsze słyszę…”
Teplice nad Metují całe są, jak z czeskiego filmu. Bo
właściwie nie wiadomo, dlaczego w sklepowej witrynie pod szyldem „Potraviny
& Uzeniny z Polska” stoją… meble. Albo na pierwszy rzut oka niczego sobie
Hotel Sokol,
w którym uznano najwyraźniej, że wystarczy pomalować tylko front,
a boczne ściany mogą straszyć, bo kto by się tym przejmował. Jest słoneczny
wieczór i gdzieniegdzie przemykają ludzie, ale ciągle nie umiem się pozbyć
wrażenia jakiejś niesamowitości tego miejsca. I wszystko dziwnie piękne w swoim
zapuszczeniu – poczta, kino z zamurowanym okienkiem biletowym, stary barokowy
Kościół.
Wieczorem Kozel Medium 11° Svetly Lezak, wyjątkowo dobry. Czas bardzo zwalnia tempo.
|
Miasteczko pełne Świętych, a Czechy to podobno laicki kraj |
|
Taki dom wystarczyłby mi do szczęścia |
|
Kiczowate czy nie, od czasu Amelii jestem fanką krasnali |
|
Ładnie brzmiące Teplice nad Metuji
|
|
Trochę, jak w Górach Stołowych? |
|
No czy nie Samuraj? |
|
Światło nie było tego dnia po naszej stronie |
|
Ale pochmurność pasowała do krajobrazu |
|
Estetyka wybitnie czeska |
|
I każdy dom z innej bajki |
|
Kino, niestety nieczynne... |
|
Poczta |
|
Owoce i Zelenina czyli... meble do wyboru, do koloru
|
|
"Salon" chyba fryzjerski |
|
Psy w vestibulach niemile widziane |
|
Za to hotelowy front bardzo zachęcający |
5 maja, sobota – dzień 6
W Polsce już. Bardzo słonecznie pożegnała nas Kraina
Osobliwości. Osobliwości, ale i ujmująco życzliwych ludzi, gdziekolwiek się nie znaleźliśmy. Nasz Mlýn
opuszczaliśmy w pośpiechu, z oddechem właściciela na plecach, lada moment mieli
chyba przyjechać kolejni goście. Za to zamarudziliśmy dłużej na zakupach,
Koneser Czeskiego Piwa i Amatorka Czeskich Słodyczy, Czekolady Studentská w szczególności. Na koniec
odkrycie – żeby kupić w Teplicach coś zielonego, trzeba iść do sklepu
prowadzonego przez Azjatów. Proste.
Adršpach
– drugie skalne miasto, które chciał pokazać mi A., było dzisiaj miastem w
stanie prawdziwego oblężenia. Bezskutecznie próbuję rozstrzygnąć , które z
miejsc poznanych przez ostatnie dwa dni zrobiło na mnie większe wrażenie.
Bezskutecznie, bo są właściwie zupełnie inne. Adršpašské
skály
miejscami przypominają trochę postacie z obrazów Rubensa albo Franciszka
Starowieyskiego, w Teplickich więcej jest średniowiecznej strzelistości. Adršpach poraża wręcz
monumentalnością skalnych wytworów, w większości wymykających się nazywaniu
bezkształtnych, ogromnych form, w których trudniej dostrzec podobieństwa do.
Ale za to, jeżeli już są – są bardzo, bardzo widowiskowe.
W mojej głowie same
piękne pocztówki z błękitnym niebem w tle, zastygli w miłosnym zbliżeniu
Kochankowie, zapatrzeni w siebie Starosta i Starościna, pięknie wieczni. W
nogach z kolei pamięć schodków w miejsca bardziej ukryte – jaskinię z
wodospadem, jezioro z kaczką najbardziej kolorową ze wszystkich, jakie
kiedykolwiek widziałam i wodą odbijającą świat, jak na abstrakcyjnym obrazie. I
Mysia Dziura, szczelina,
w której przy większych gabarytach wcale nie tak
trudno utknąć. Bramy skalne, jak do innego świata. Na ścianach jeszcze
niezatarte do końca napisy – daty, imiona tych, którzy byli tu przed nami ponad
sto lat temu. XIX-wieczne graffiti.
Przed podróżą ostatni smak
Czech – marlenka i miodownik.
A potem już tylko białość, żółtość, zieloność,
błękit i fioletowość na ulicy A.
|
Teplice pożegnały nas piękną pogodą |
|
Ostatnie okna... |
|
I jeszcze trochę lokalnego kolorytu na koniec |
|
Adršpach zaczął się imponująco |
|
Zagadkowy kolor rzek |
|
Dotyk w zapamiętywaniu tego miejsca tak ważny, jak wzrok |
|
Mysia Dziura |
|
I wszędzie uparte sosny |
|
Ja tu widzę posąg jakiegoś bożka |
|
XIX-wieczne graffiti |
|
Zaklęci w skały Kochankowie |
|
Starosta i Starościna |
|
Dotknąć dłonią nieba... |
|
Na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy nie zapłacić? |
|
Obrazy abstrakcyjne |
|
A tu sielankowy realizm |
|
I równie sielankowa perspektywa na najbliższe wieczory |
|
Przez cały wypad zaczytywaliśmy się w Fistaszkach |
To niemożliwe, że to 2012.... zdjęcia są tak sielsko-wakacyjne, a cała opowieść tak zachęcająca - że wybrałabym się z wielką chęcią na takie łono przyrody pooglądać inwazję żab i pochodzić między skałami :) i czas zwalnia .. tylko, żeby czeska kuchnia była inna ;)
OdpowiedzUsuń