Paulina z blogu Przejaśnienie, (w której na odległość, jaka dzieli Katowice od Krakowa, wyczuwam bratnią duszę), napisała niedawno:
"cisza nie oznacza ani wyłączonego piekarnika
ani braku przyłapanych w głowie słów do napisania.
w ciszy dzieje się najwięcej."
Od tych dwóch genialnych zdań mogłabym zacząć opowieść o tym, gdzie i jak byłam, kiedy nie było mnie tutaj. Opowieść o małej rewolucji, bynajmniej nie kuchennej, piekarnik konsekwentnie odmawia współpracy, a i we mnie wielkiej weny kulinarnej przez ostatnie miesiące nie było. Za to przyłapywanych w głowie słów tyle, że postów starczyłoby pewnie na rok codziennego pisania. Serio, mam w głowie setki nienapisanych tekstów. Ich szkice walają się w szufladzie biurka, w torebce, w pamięci telefonu i w mojej pamięci, szczególnie przed snem. Hałasują, gdy na blogu cicho.
Miejsce, w którym się znalazłam, niewiele ma z ciszą wspólnego od samego początku, od pierwszej walki na przekleństwa i trzaskanie drzwiami, jaką przywitali mnie sąsiedzi z dołu. Szybko i ze zgrozą odkryłam, że sąsiadka z góry na budzenie ustawia telezakupy, ryk telewizora za każdym razem zrywa z łóżek wszystkich, tylko nie ją, sądząc po tym, że reklamy ciągną się w nieskończoność. Latem za ścianą zaczęło płakać niemowlę, uspokajają je tylko pieśni kościelne w wykonaniu jego ojca. Rzeczony ojciec, kiedy nie śpiewa, remontuje mieszkanie, ciągle mam nadzieję, że w końcu dotrze i do skrzypiących drzwi wejściowych. Lokalny koloryt uzupełnia malowanie bloku naprzeciwko – stukanie, spawanie i pokrzykiwania robotników od 7.00 rano do 19.00 wieczorem, od kwietnia po dziś dzień. A, byłabym zapomniała o buczeniu agregatów (?) na pobliskim markecie i o miłośniku śląskich szlagierów z segmentu obok.
Przez pierwsze miesiące czułam się tak, jakby mnie ktoś wyciął z tamtej przestrzeni i na siłę wkleił tutaj. Wychodziłam na balkon i czułam blokowiskową klaustrofobię. Chciałam znowu pić herbatę na tarasie, słuchać pociągów i oglądać gwiazdy nad świerkami. To Dziewczyny właściwie ułożyły mnie tutaj. Poskręcały szafy, rozpakowały dziesiątki pudeł i o dziesiątki rzeczy, nie zważając na protesty, uszczupliły mój chomiczy stan posiadania.
Długo trwało, zanim ze wszystkim, co nowe, ułożyłam się ja. Któregoś dnia, właściwie niedawno, z radością odkryłam, że wracam do siebie. Że znowu mi się chce. Że znowu słucham muzyki i zachwycam się zielenią na patelni. Że znowu zapalam się do tego, co robię i tak, jak kiedyś, trajkoczę w tym zapaleniu, jak najęta.
W moim mieszkaniu są fotele, sofa i stolik, jak z serialu Downton Abbey, który namiętnie oglądam. Własność babci właścicielki. Nazwane żartobliwie "ludwikami", chętnie przyjmują gości, a było ich przez ten czas trochę. Tak, jak smsów, maili, telefonów, niespodzianek, tysiące gestów i dobrych słów bliskich mi Ludzi. Radość, że są. I że są właśnie tacy.
Na ulubionych blogach sezonowość. Dynie, pożegnania jesieni i oczekiwanie na zimę. A u mnie na przekór – piwonie z lata, którego prawie w tym roku dla mnie nie było.
Podczas warsztatów z pisania Marta Fox przekonywała nas, jak ważna jest konsekwencja. Rytmiczność. Jej rytmem były dwie wieczorne godziny dziennie, czas dla pisania, który staje się w końcu nawykiem. Takim, że choćby się waliło, paliło, nie ma dnia bez białej kartki – tej na biurku albo na ekranie komputera. Nawet, jeżeli przez te dwie godziny wymyśli się jedno zdanie.
Chcę bardzo, żeby od dziś było ich tutaj więcej.
Już się nie mogę doczekać tych wszystkich nowych wpisów :) Twoje spojrzenie na świat warte jest codziennego zapisywania więc trzymam kciuki za rytm i nawyk. I jeszcze na koniec coś od Eckharta: "Mądrość przychodzi wraz ze zdolnością przebywania w Ciszy" :)
OdpowiedzUsuńDziękuję:) Pewnie nie uda się codziennie, ale mam nadzieję, że częściej niż to bywało ostatnio. A Eckhart jak zawsze celnie.
Usuń