Miałam sen z
gatunku tych absurdalnych – śnił mi się Maciek z jogi, mój powrót na zajęcia, ta jego radość zaraźliwa, a potem podróż w kilka osób maluchem, który nagle za
sprawą nieznanej siły z impetem zaczął się staczać w tył. „Ja wysiądę” –
krzyknęłam, kiedy wszystkie sposoby na zatrzymanie rozpędzonego samochodu zawiodły,
otworzyłam drzwi i… ze snu wyskoczyłam na jawę. Często śni mi się ostatnio, że wracam
na jogę, moja podświadomość uparcie usiłuje mi chyba coś powiedzieć. I taka
cudna moc asanowa była ze mną w tym śnie…
W pracy
dzień wizyt. Rano odwiedził nas najprawdziwszy Święty Mikołaj ze swoją
Śnieżynką i hojnie obdarował słodkościami, które na ogromną próbę wystawiają
moją silną wolę i chwilową cukrową detoksykację. Ogromna jest w nas tęsknota za
dziecięcą beztroską i radością, w głębi duszy chyba nie dorastamy nigdy, budzą
się te dzieci w nas najbardziej w czasie takim, jak ten. Pozujemy do zdjęć z
Mikołajem uchachani i przez chwilę znowu jesteśmy w przedszkolu. Tylko tym
razem Mikołaj nie ma brody z anielskiego włosia i jest kobietą – naszą sekretarką
Izą.
Na moment zawitała
też delegacja warszawska. Niedostępny, otoczony nimbem prezesowania człowiek, z
przejęciem i pasją opowiadał, jak to na brzozę pod jego oknem przylatuje
dzięcioł czarny, ginący gatunek! Jakiś cień sympatii dla tej radości z
dzięciołowych wizyt, mimo wszystko.
W drodze
powrotnej minęłam na ulicy chłopaka z prezentem w gigantycznej, niemal jego
wzrostu torbie, z ogromnym Kubusiem Puchatkiem i Prosiaczkiem na przodzie. Nie
można było się nie uśmiechnąć do całej trójki. Pomyślałam, że to jest właśnie
tak czas, kiedy ma się ochotę odłożyć na bok wszystkie dorosłe książki
i wieczorną
porą poczytać Kubusia Puchatka.
Julia Marcell
rzuciła we mnie czapką Mikołaja! Trafiła prosto w moje ręce! Nie, to nie żart. Mikołajkowy wieczór
spędziliśmy w chorzowskiej Szufladzie na wyjątkowym koncercie. Kiedyś
Florence Welch pięknie powiedziała o tym, co zawsze czułam, ale nigdy nie
znalazłam tak trafnych słów: „Chciałabym, żeby moja muzyka brzmiała jak upadek
z drzewa lub wysokiego budynku albo wessanie w głąb oceanu, gdzie nie można
złapać tchu. Aby przytłaczała, ogarniała i przepełniała, a słuchacz eksplodował
albo po prostu zniknął”. Od czasu do czasu trafiam na taką właśnie muzykę – tak
było, kiedy pierwszy raz usłyszałam „Cosmic Love”, tak było i z Julią Marcell. „Czerwiec”
stał się nagle jesiennym miesiącem, „Echo” w słuchawkach nie cichło nawet na
chwilę, przez całą tamtą, pełną niespodziewanych zdarzeń i małych życiowych
rewolucji, jesień.
Pierwszy raz
usłyszałam Julię na żywo w Sosnowcu, podczas Dni Województwa Śląskiego.
Fantastycznej muzyce zabrakło atmosfery, przeszkadzał klimat rodzinnego festynu
z nieodłączną kiełbaską z rożna i piwem
w plastikowym kubku, miałam wrażenie,
że połowa ludzi znalazła się tam przypadkiem.
Dziś było zupełnie
inaczej. Klubowo kameralnie, gorąco od emocji, momentami zabawnie. Bo też
świetny ma Julia kontakt z publicznością, jest bardzo spontaniczna, żywiołowa,
niesamowicie kobieca. I ten głos… Przejmujący. Ukłonem w stronę
dzisiejszego dnia był „Blue moon”, zagrany i zaśpiewany w mikołajowych czapkach
na głowie, które na pożegnanie powędrowały w stronę publiczności i tak oto
stałam się szczęśliwą posiadaczką jednej z nich. A. śmiał się potem, widząc
moje radosne oszołomienie, że pewnie zajmie honorowe miejsce w pokoju – a i owszem, zajmie.
Wracaliśmy przez pełne gwiazdkowych iluminacji ulice. W zeszłym roku o tej porze Julia Marcell też była na Śląsku, ale na tamten koncert nie dotarłam, choć bardzo chciałam. W któryś ze szpitalnych wieczorów A. przysłał mi zdjęcie pełnego światła drzewa. Dzisiaj znaleźliśmy podobne. Jestem ich fanką absolutną.
Idealny mikołajkowy prezent :)) A podświadomości jak najbardziej się posłuchaj bo to Twoja dusza, a ona po prostu wie co dla Ciebie najlepsze :*
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuń