czwartek, 7 marca 2013

13.03.2004

Tydzień wcześniej przyjechali we dwóch do Wrocławia.  
Po nieskończonej liczbie wirtualnych rozmów, po roku od pamiętnej smsowej nocy i po sześciu latach od pierwszego spojrzenia, P. wspinał się do mnie po zakratowanych oknach akademika, jak jakiś Romeo.
Adam robił to już nie raz, odwiedzając Paulinę. D
wie Julki Niegodziwe, przemycające swoich Facetów wieczorową porą, jedna szczęśliwsza od drugiej.
Dla mnie i P. to był pierwszy wspólny czas, całkowicie przepadliśmy. We czwórkę spotkaliśmy się znowu dopiero w niedzielę wieczorem. Kiedy rozstawaliśmy się przy samochodzie, powiedzieli, że za tydzień jadą
w Tatry, na Rysy. Wiedziałam, co znaczą dla nich góry, kolejna wyprawa
.to było takie naturalne i oczywiste. Adam niedawno wrócił z Mont Blanc. Nie pamiętam, czy podziękowałam Mu, że przywiózł ze sobą P., nie mieliśmy właściwie okazji, żeby porozmawiać. Jedyne co pamiętam to ich razem Jego i Paulinę, to był obrazek, który mnie zachwycał – harmonią, dopasowaniem, światłem. I jeszcze Jego czerwoną sportową kurtkę i to, że budził sympatię od pierwszego "cześć", podskórnie wiedziałam, że będziemy się lubić.
A potem był kolejny weekend i smsy od P., że jednak zrezygnował z Tatr, że bardzo chce mnie zobaczyć, że komunikaty TOPR są niepewne... Adam oczywiście zrozumiał, ofukł po przyjacielsku, ale zrozumiał. T
aki był. Najlepszy Kumpel. Brat, którego P. nigdy nie miał. Zamiast we trzech, jak planowali, pojechali we dwóch – Adam i Towarzysz Jego wyprawy na Mont Blanc.
A my spotkaliśmy się w sobotę, tacy ciągle nienasyceni rozmową już niewirtualną i byciem obok siebie. Tak przedziwnie słuchaliśmy bez przerwy piosenki Hey "A gdy mnie sen zmorzy" i oglądaliśmy albumy o górach. Pamiętam, że P. był niespokojny, tego dnia obudził się rano ze złym przeczuciem, bał się, że chodzi o mnie.
Nigdy nie zapomnę tamtego dzwonka telefonu, ilekroć potem słyszałam go gdziekolwiek, działał na mnie tak samo paraliżująco.
Godzinę wcześniej czytaliśmy razem o wielkich ludziach gór, którzy nie wrócili ze swoich ostatnich wypraw. Uświadomiłam sobie potem, że wszystko, co robiliśmy tego dnia, niosło ze sobą to znaczenie, było jak cholerny znak, którego nie mogliśmy zinterpretować w porę.
Wszystko to, co się wydarzyło od momentu, kiedy zadzwonił telefon P., było tak surrealistyczne, takie niemożliwe do przyjęcia, takie niesprawiedliwe. Czytamy o tym w książkach, w gazetach, słyszymy w telewizji, ale to przecież nigdy nie dotyczy nas, to przecież zawsze dzieje się w czyimś innym życiu... Lawina... To, że kolega, który z Nim był, zdołał wyciągnąć Go spod śniegu dopiero po 15 minutach... Teleexpress, w którym mignęły nosze i wtedy dotarło do nas, co się stało... To, że P. musiał zadzwonić do Pauliny, żeby Jej o tym powiedzieć... Szpital... Czekanie... Nie wiem, czy kiedykolwiek modliłam się tak, jak tej nocy. I czy kiedykolwiek bardziej wierzyłam w Boga, w cuda. Niedziela. Wciąż czekanie. Strzępy informacji – "Stan krytyczny"...
Widzę nas ciągle, jak brniemy przez zamarznięty na chodnikach mojego osiedla śnieg, tak głucho skrzypią nasze kroki, grzęźniemy, zapadamy się  w tym śniegu, wcale nie dlatego, że tyle go napadało. 

Nie możemy iść, miotamy się w kółko, tak jak nie możemy pojąć, ogarnąć rozumem. Niczego. Ani tego, że za chwilę zadzwoni telefon z tą straszną wiadomością, po której My razem już nigdy nie będziemy tacy sami.
Ani tego, że przecież P. miał tam pojechać z Nim... Ani pytań: "Co by było, gdyby"... Gdyby P. nie został
w domu dla mnie, gdyby zginął w drodze na Rysy razem z Adamem... A może nie, może zdołaliby Go we dwójkę szybciej odkopać, uratować... a może... a może... a może... 

Moje pierwsze Tatry były parę miesięcy później... P. zabrał mnie nad Czarny Staw. Od śmierci Adama był tam dwa razy, mówił, że u stóp Rysów wciąż leżą pozostałości śniegu z tej marcowej lawiny. Tym razem nie zobaczyliśmy ani Czarnego Stawu, ani tamtego śniegu, ani samego szczytu. Wszystko tonęło we mgle. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze