piątek, 8 marca 2013
DZIEŃ KOBIETY ZABIEGANEJ
Jeżeli śniadanie w założonej przez Włocha pizzerii to musi być po włosku. Żadne tam sałatki czy owsianki, żadne ciemne pieczywo. La dolce vita i już. Do wyboru: croissant, tarta orzechowa albo cytrynowa. Wybieram tę ostatnią, kawę zastępuję zieloną herbatą.
Dzisiaj znowu jestem tropicielem upcyklingu w katowickich pubach i restauracjach. Maleńka pizzeria Len Arte na Mariackiej zyskała ostatnio nową przestrzeń, zaaranżowaną bardzo w klimacie, którego szukamy. Na ścianie sklepik z włoskimi produktami, za półki posłużyły drewniane skrzynki po warzywach. Ten pomysł zwrócił moją uwagę jeszcze przed rozbudową, kiedy wpadliśmy na naszą pierwszą pizzę w tym miejscu, zdecydowanie najlepszą w mieście. Jest po prostu tak, jak ma być, czyli zgodnie z włoską sztuką i tradycją, którą Francesco – właściciel – przywiózł ze sobą z Kalabrii. Z pieca opalanego drewnem, bez smakowych ekstrawagancji. Zawsze uważałam, że prawdziwa pizza to ta z kilku najwyżej, świetnych jakościowo składników – czy może być coś pyszniejszego, niż prosciutto, rukola i parmezan na cieniutkim cieście? Tylko tyle i AŻ tyle, poezja smaku. Nie tylko dla mnie, te wolne stoliki w porze późnego śniadania to zdecydowanie niecodzienny widok tutaj.
Ale, ale, popłynęłam kulinarnie, jak zwykle, a przecież tym razem przywiódł mnie tu przede wszystkim upcykling, nawet jeśli cytrynowa intensywność lemon curd każe na chwilę o nim zapomnieć. Bardzo ciekawe są lampy z puszek po oliwie i wieszaki na gazety – genialne w swojej prostocie. Tym razem nie udaje mi się złapać nikogo z właścicieli, żeby porozmawiać o projekcie wnętrza, będzie więc pretekst, żeby tu wrócić, na dłuższe biesiadowanie. Kto powiedział, że nie można połączyć przyjemnego z pożytecznym?
Taka praca bardzo mi się podoba.
Z Len Arte na Teatralną do pralni, pora wreszcie dać szafie wiosennie rozkwitnąć. Zimno jak diabli, a ja dziś właśnie postanowiłam zastąpić kurtkę płaszczem. Tacy skuleni sprzedawcy kwiatów na rynku, zupełnie, jak ja,
i takie kolejki bez końca, a podobno mężczyźni mają w pogardzie to święto, że niby komunistyczny relikt. Najwyraźniej nie wszyscy.
W Matrasie po nową książkę Ewy Dobek "Rób co chcesz tylko gotuj" – wiosną zawsze nabieram ochoty na pięć przemian w kuchni. A książki tej Autorki lubię wyjątkowo, bo to przepisy z pamiętnikiem i poezją w tle.
Na nowym dworcu szukam możliwości drukowania, coraz mniej widoczne w mieście kawiarenki internetowe.
Za to w małej, bo małej, hali dworca jest wszystko.
Młyńska i złotnik, niech się z wiosną wreszcie polutują łańcuszki i wisiorki.
I na chwilę, przy okazji komunistycznych reliktów, podróż do innej epoki. Dom towarowy Zenit i jego skarby. Krążę między półkami, na których starzy dobrzy znajomi z dzieciństwa. Woda brzozowa, szampon bambi
i pasta BHP. Tutaj, na przemysłowym piętrze, czas się zatrzymał, szkoda, że na spożywczym parterze już nie. Marzy mi się homogenizowany serek w pudełku z wieczkiem w niebieską kratkę. I guma Donald.
Kupuję ser, ale owczy, na Staromiejskiej. Właścicielki rozśpiewane, rozbawione, śmieją się, że pewnie odstraszają klientów. Mówię, że wręcz przeciwnie – dobrze się robi zakupy w sklepie, w którym tyle pozytywnej energii.
Z powrotem na Mariackiej, bo jeszcze chleb razowy ze słonecznikiem, a stamtąd na targ przy Placu Miarki. Dwie młode dziewczyny przeprowadzają ze mną ankietę na temat rosołu, oj, dostaje się kostkom i innym chemiom. A w torbie lądują polskie jabłka i szpinak soczyście zielony, dziś na targu jest wszystko, nawet skorzonera, o której przeczytałam ostatnio w KUKBUKU.
Brakuje mi tych moich miejsc wszystkich na co dzień. Najszczęśliwsza byłam, pracując w podcieniach katowickiej moderny, zawsze uświadamiam to sobie, kiedy tam wracam.
Apteka, a potem Katedra na chwilę, jak kiedyś, dla skontrastowania zgiełku i kołowrotka, w którym dziś jestem. Za kobiecość naszą i waszą.
I jeszcze PKO, gdzie przysłuchuję się z rozbawieniem rozmowie na stanowisku obok:
"– A bo tyle tych rzeczy do zabrania – i torebka, i portfel, i kopertówka...
– Ja wszystko rozumiem, proszę pani, ale jeśli się przychodzi do banku w sprawie karty, dobrze byłoby mieć ją ze sobą..."
I jeszcze poczta, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze.
Takie to sobie wymyśliłam przed- i popołudnie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze