niedziela, 3 marca 2013

SAMSARA

Ladakh w Indiach, gdzieś pomiędzy głównym pasmem Himalajów, a Karakorum. W klasztorze buddyjscy mnisi usypują z kolorowego piasku mandalę. Jak pełen symboli, różnobarwny obraz świata, który za chwilę zniszczą jednym ruchem ręki, po to tylko, żeby zacząć tworzyć go od nowa. Świat dzieje się w zaklętym kręgu narodzin
i śmierci, w odwiecznym cyklu przemian, powtarzanym w nieskończoność. Wszystko jest wędrówką, niczym więcej. 

Pomyliłam kina, już drugi raz. Czytam: Rialto, myślę: Światowid. Spóźnieni, biegniemy z A. na złamanie karku, ale to chyba nie tu? Zła na siebie, jestem gotowa zrezygnować, bo przecież nie zdążymy. Optymistyczny A. ciągnie mnie za rękę przez wertepy rozkopanego „rynku”.
Ron Fricke czeka na nas, rzutem na taśmę 70 mm zabieramy się z nim w niezwykłą podróż przez dwadzieścia pięć krajów i pięć kontynentów. Radość, że wędrują z nami Lisa Gerrard i Marcello De Francisci, których muzyka hipnotyzuje mnie, od kiedy pierwszy raz usłyszałam w radiu płytę Departum.
Mamy przed oczami obrazy, o których nawet nam się nie śniło, zanurzamy się w nich, głęboko, medytacyjnie. Te ciche sekwencje, w których kontemplować można po prostu piękno natury i życia z dala, podobają mi się najbardziej. Co nie znaczy, że i w tych wyciszonych ujęciach nie ma niepokoju, natura to przecież też żywioł
– skamieniałe w lawie twarze, opuszczone domy, do których wdarł się piasek pustyni i te zabrane przez huragan Katrina. Cisza, którą poprzedził hałas natury, bywa i tak.
Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że największym hałasem świata jest jednak człowiek. Spokój natury bezustannie zakłóca cywilizacja. Fricke każe nam wrócić do niej brutalnie, bez znieczulenia. Wystraszone oczy zwierząt przeznaczonych na rzeź. Wypluwane z maszyny naboje, trumny w kształcie broni, w których chowa się bliskich. Sekslalki. Nieskończona, taśmowa produkcja rzeczy w zderzeniu z wysypiskami śmieci, które nas zalewają i gdzie, pod oknami apartamentów, toczy się życie tysięcy ludzi. Więzenia – to dosłowne na Filipinach i te mniej oczywiste, jak biurowe boksy bez okien, fabryki, chińskie parady z okazji jubileuszu partii, supermarkety czy fastfoodowe restauracje. Roboty, które są już prawie jak ludzie i drapacze chmur w Dubaju, które niemal dotykają nieba.
Im dłużej jestem w tym kołowrocie, tym bardziej chcę wrócić do mieszkańców plemiennej wioski w Namibii, pod Wodospady Epupa, do Doliny Omo w Etopii. Wpaść z powrotem w ciszę.
Fricke pokazuje, jak szukamy jej wszyscy – w witrażowych wnętrzach katolickich kościołów, pod Ścianą Płaczu, w falującej tłumem pielgrzymów Mekce. Mam jednak wrażenie, że najbliższy jego pojmowaniu świata
i duchowości jest klasztor w Ladakh, od którego zaczyna się i na którym kończy się ta opowieść.
Biorę w nawias dydaktyzm, ciągle i uparcie cisza
wychodząc z kina, myślę tylko jej obrazami. 

Nigdy nie zamieszczam tutaj filmowych zwiastunów, ale ten jeden raz warto zrobić wyjątek:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze