środa, 29 stycznia 2014

latające kręgi kobiet


Wizytówki przynoszę ze sobą w pudełku po czekoladkach, przewiązane sznurkiem. Kiedy potem częstować będę w pakietach: pisarstwem PR-ofesjonalnym, pisarstwem blogowym i przemyconą na babskie spotkanie męską fotografią, ktoś powie "estetka". Miłe. 

Przecież gromadziłyśmy się tak od zawsze, w różnych miejscach czasu i przestrzeni. I choć wczoraj żadna z nas nie przyleciała do Chaty z Zalipia na miotle, nie tańczyłyśmy wokół ogniska, nie darłyśmy razem pierza ani też nie szyłyśmy patchworków, był w tym wszystkim jakiś odwieczny duch kobiecej wspólnoty, jakiś rytuał, który my, Wenusjanki, mamy we krwi. I tak sobie myślę, że ten nasz kobiecy świat to pięknie osobna galaktyka, której Ci z Marsa pewnie nigdy do końca nie pojmą.   

Kraków. Warszawa. Trójmiasto. Tarnów. Poznań. Bochnia. Łódź. I wreszcie Śląsk i Zagłębie, które dzięki Gabrysi Luboń i Kasi Kruszenko zarażone zostały ideą bezpłatnych, comiesięcznych spotkań networkingowych dla przedsiębiorczych kobiet. Gdybym miała podsumować je w kilku słowach, przychodzą mi do głowy cztery. Latające Kręgi to poznanie – dowiadujemy się o swoich działalnościach, dzielimy się doświadczeniami i wiedzą, inspirujemy. To droga do odkrycia nie tylko innych, ale przy okazji i siebie. Latające Kręgi to wymiana – kojarzą się ze sobą i odpowiadają wzajemnie na swoje potrzeby biznesy, pomysły, osoby i twórcze energie. Ktoś spotyka graficzkę, której szukał od miesięcy, komuś z nieba spada stylistka, czasem łączą się siły, wymyślają nowe obszary działania. Latające Kręgi to też wsparcie, kiedy potrzeba utwierdzenia w decyzjach i obranych kierunkach, spojrzenia z zewnątrz, podpowiedzi. "Przyszłam dzisiaj tutaj, bo nie dostałam dotacji na swoją działalność i pomyślałam, że poprawię sobie humor" – powiedziała jedna z Uczestniczek. Z życzliwej obecności innych płynie ogromna, dodająca skrzydeł moc i o to właśnie tutaj chodzi.   


I jest jeszcze opowieść. Po naszych krótkich prezentacjach przyszedł czas na bohaterkę spotkania, dowód na to, że za marzeniami gonić nie tylko warto, ale nawet trzeba. Tym razem swoją historią podzieliła się Gosia Wall, właścicielka katowickiego Comissu, oferującego markowe ubrania i dodatki z drugiej ręki. A że miałyśmy go po drugiej stronie ulicy, naturalną babską koleją rzeczy nasze spotkanie znalazło swój finał między wieszakami ciuchów i półkami bajecznych butów, których nie powstydziłaby się sama Carrie Bradshow z SATC. Miejsce zdecydowanie warte polecenia, a sama Gosia wzbudzająca mój szczery podziw, jak wszystkie kobiety-orkiestry, łączące bycie żoną i matką z pracą i pasją. 

Do domu wróciłam tak nakręcona, że buzia nie zamykała mi się przez dwie godziny. Bo, pomijając to wszystko, co jest istotą i celem Latających Spotkań, nie ma to po prostu, jak miły wieczór w towarzystwie kilkudziesięciu fajnych babek.   

niedziela, 26 stycznia 2014

zimowe okamgnienie

Człowiek to jednak przewrotna istota – rok temu zima przejadła mi się tak bardzo, aż niemożliwe wydawało się poczuć jeszcze kiedyś jej głód. A jednak – szklane gałęzie drzew mają swój nieodparty urok, ma go i świeżo napadany śnieg, pewnie dlatego, że jest go dla odmiany, jak na lekarstwo. Z dziką radością wyciągnęłam z szafy buty z kożuszkiem, kolorowe wełniane rękawice z jednym palcem i nauszniki. A że nie potrafię fotografować w rękawiczkach, z weekendowych spacerów po dzielni wróciłam z odmrożoną dłonią, co tam, warto było. Lubię tę zimową graficzność, kontrastowość świata. Mróz, zamiast na szybach, namalował swoje wzory na starych, przedwojennych drzwiach, które A. kiedyś uratował przed wyrzuceniem. Zimno i ciepło zarazem, po południu słońce przeświecało firanki, teraz żarzy się drewno w kominku, paruje dziesiąty już chyba kubek herbaty.  
"Nie troszcz się o jutro, jutro samo zatroszczy się o siebie" – słowa, z którymi przyszłam dziś do domu. 


















\



czwartek, 23 stycznia 2014

pan samochodzik

"Gadaliśmy o samochodach" – tak podsumowuje każde spotkaniu z kumplami. Temat-rzeka, nie wyczerpią go ani wypady na piwo, ani niekończące się telefoniczne dyskusje, którym Ona przysłuchuje się ze zdumieniem. 
Z taką samą pasją, jak faceci o samochodach, kobiety rozmawiają chyba tylko o... facetach. 
Za to, kiedy On mówi: "Chciałbym się skupić na fotografowaniu samochodów", Ona zapala się do tego pomysłu równie mocno, wcale nie tylko dlatego, że woli samochody niż akty. Nawet posłucha z nim czasem Motodziennika, choć irytuje ją prowadzący. I uśmiechnie się pobłażliwie, kiedy w czasie podróży do domu, 
w odpowiedzi na swoje: "To co, sjesta?", usłyszy: "Fiesta? Gdzie???"
W sylwestrowy wieczór, w taksówce, która zawozi ich na imprezę, patrzy na niego przeciągle, zza okularów,
w których podobno mu się podoba, z ustami czerwonymi, jak wykrzyknik. Kilka sekund pełnej obietnic ciszy, zanim On zapyta kierowcę, jak się jeździ tym modelem, bo kiedyś poważnie się nad nim zastanawiał.


Może, gdyby miała na imię Mazda...   

Jedna z samochodowych sesji A. i Jego Drużyny

niedziela, 19 stycznia 2014

zamień chemię na jedzenie?

Była taka lekcja biologii w pierwszej klasie liceum, na której nasz ówczesny wychowawca dokonał czegoś na kształt żywieniowego coming outu, zdradzając nam, małolatom, że... je inaczej. Z kartki, która krążyła między ławkami, wyzierały złowrogo charakterystyki całych zastępów konserwantów, wariacje wszelakie na literę "E", wariactwa naszego profesora. Tak, poparcia dla tej wyraźnie odmiennej orientacji oczywiście nie zyskał. Jak my wtedy współczuliśmy jego dzieciom, które nigdy nie poznają rozkosznego smaku gumy do żucia, lizaka, chipsów, czy oranżady. Jakim wynaturzonym zdawał nam się jego dom, z listą rzeczy zakazanych na lodówce. Jak bezlitośnie obśmiewaliśmy te ich zakupy, prześwietlające każdy produkt pod kątem tego, co jest zdrowe, 
a co kompletnie nieakceptowalne.  

Przypomniałam sobie tę sytuację, planując post o zdrowym jedzeniu. Jego tytuł miał być nawiązaniem do książki Julity Bator, którą podarowała mi Olga, traf jednak chciał, że w jednym z zaległych Dużych Formatów przeczytałam świetny felieton Wojciecha Orlińskiego, który zaczyna tak: ''Na śniadanie było smoothie z kiwi, tureckiego jarmużu, nektarynki i kilku łyżek sproszkowanego korzenia macy (to taka roślina z Peru). Nie dla mnie, tylko dla Tomasza Machały, którego blog cytuję powyżej. Jako felietonista drugiej kategorii zadowalam się tostami z marmoladą. Z tym większą fascynacją obserwuję nową modę podkreślania klasowego statusu coraz bardziej odjechanymi dietami. Najczęściej odbywa się to pod hasłem 'Zamień chemię na jedzenie', które to hasło bawi mnie niezmiernie jako chemika z wykształcenia. Najwyraźniej jego autorom wydaje się, że może istnieć jedzenie bez chemii." W tym miejscu, nie sposób po pierwsze – nie uśmiechnąć się,  po drugie – z panem Orlińskim w pewnej mierze się nie zgodzić, a po trzecie wreszcie –. nie spojrzeć na problem wielowymiarowo.

Z jednej strony "zdrowe" jedzenie znaczy – jak najmniej przetworzone, nienaszpikowane konserwantami, jak najbliższe temu, czym żywili się nasi przodkowie, naturalne. Z drugiej... no właśnie, tutaj sprawa zaczyna się nieco komplikować. Niby oczywiste wydaje się, że cukier to zło, nadmiar tłuszczów to też zło, bo miażdżyca, bo cukrzyca, bo nadwaga. Wegetarianie powiedzą, że mięso jest wykluczone, dla innych na cenzurowanym będzie pszenica. Jeśli makarony to tylko razowe, ryż brązowy, warzywa i owoce zgodnie z kalendarzem sezonowym, czyli zimą  nie sięgamy po pomidory z Maroka, czekamy na te, które dojrzeją w naszym słońcu. Wino rujnuje wątrobę, wino ratuje serce. Julita Bator w swojej książce zachęca do korzystania w gotowaniu z mrożonek, ale już z kolei wywodząca się z medycyny chińskiej kuchnia pięciu przemian wyraźnie tego zabrania. Ostatnio usłyszałam, że picie przynajmniej dwóch litrów wody dziennie to zdrowotny mit, bo woda wypłukuje z naszych organizmów cenne składniki odżywcze, lepiej więc zastąpić ją... kompotem. Co na to diabetycy? I jeszcze – masło czy margaryna? Jajko czy... cholesterol?   
Zasadnicze pytanie, jakie zawsze nasuwa mi się w tym kontekście, brzmi: Czy można być miłośnikiem jedzenia, kulinarnym hedonistą, smakoszem, pasjonatem gotowania i jeść przy tym zdrowo? Czy Nigella byłaby sobą, gdyby cukier zastępowała ksylolitem, a pełnotłuste krowie mleko tym z migdałów? Czy to wieczne drżenie o szkodliwość produktów, z których wyczarowujemy uczty dla naszych podniebień, nie odbiera przypadkiem gotowaniu spontaniczności i zwykłej radości ze smakowania? 

Lubię umiar. We wszystkim. Zdrowy rozsądek, bez fanatycznego opowiadania się po którejś ze stron – oto moja dieta-cud. Pamiętam, co powiedział kiedyś mój akupunkturzysta: Jeżeli masz ochotę na zestaw z McDonald'sa albo na ptasie mleczko – raz na jakiś czas pozwól sobie na nie. Frustracja, jaką rodzi niemożność zjedzenia tego, na co ma się ogromny smak, bywa bardziej stresogenna, a więc zabójcza, niż unikanie niezdrowego jedzenia. Co nie znaczy, że nie jestem w kuchni i w gotowaniu uważna. Że nie wybieram. Od dłuższego czasu tak i pewnie, gdybym dzisiaj dostała od swojego wychowawcy tamtą kartkę z listą tego, co niewskazane, zrobiłabym z niej mądry użytek, tak jak z książki Julity Bator. Naprawdę wierzę, że unikanie konserwantów 
i zwrot w stronę tego, co naturalne, rozwiązały zdrowotne problemy jej rodziny. 
Ktoś może powiedzieć i zresztą słyszę to często – nie uciekniesz od szkodliwego jedzenia. Śląskie środowisko jest tak zanieczyszczone, że nie powinno się tu uprawiać żadnych warzyw ani owoców, nie wiesz nawet, czy te z targu nie są naszpikowane pestycydami, mięso, które kupujesz w sklepie – hormonami, a ryby – rtęcią. Zgadza się – nawet wybierając zaufanych dostawców, nigdy do końca nie wiem. Ale jeśli nie wiem tylu rzeczy, jeśli zewsząd płynie tyle zagrożeń, mogę zrobić cokolwiek z tego, na co mam wpływ. Może nie kupię krowy, nie zacznę uprawiać ogródka, nie zbuduję kurnika na podwórku, ale przecież przeczytanie etykiety produktu, który zamierzam włożyć do koszyka albo zastępowanie niektórych rzeczy ich zdrowszymi alternatywami niewiele kosztuje, a daje bardzo dużo. Nagle okazuje się, że na sklepowej półce jest jeden, jedyny kefir, który ma
w swoim składzie tylko mleko i kultury bakterii, bez wszędobylskiego mleka w proszku i od razu smakuje inaczej, jak zsiadłe mleko, które piłyśmy kiedyś u Babci. Dla takich odkryć – warto! Dla energii, jaką dają zielone koktajle, które za namową Olgi staram się przygotowywać codziennie, także. Od niedawna jest jeszcze blog Gotuj Zdrowo!, kopalnia fantastycznych, prostych pomysłów oswajających m.in. kaszę jaglaną – najlepszy otulacz dla mojego żołądka. Marek, autor blogu, nie tylko robi piękne zdjęcia swoich potraw, ale również bardzo zachęcająco o ich zdrowotnym działaniu pisze, każdy wypróbowany przepis to smakowy strzał w dziesiątkę. Nie zawsze jestem w stanie zrobić więcej, na zdrowe gotowanie i zdrowe zakupy nierzadko brakuje czasu. 

I jeszcze jedno. Ważne, żeby nie być w tym wszystkim ekofrajerką, ktora, jak pisze Maciej Nowak w swoim felietonie z pierwszego numeru KUKBUK-a, kupowanie w sklepach ekologicznych uważa za swój obowiązek 
i doń aspiruje – za każdą cenę. Otóż, nie za każdą. Bywalcem tych przybytków, w dużym stopniu żerujących na modzie na to, co eko, jestem przypadkowym. Dużo bliższa mi jest ta przywołana przez Macieja Nowaka babulinka w chuście w kwiaty, co sprzedaje na ulicy "jajko prosto spod kurzej dupy, mleko w plastikowych butelkach i domowy twaróg". 
Nie można odmówić Wojciechowi Orlińskiemu racji, kiedy pisze, że zdrowe odżywianie stało się poniekąd swego rodzaju snobizmem. W pewnych kręgach tak, ale ja jednak unikałabym tutaj generalizowania. Wierzę, że w większości to jednak pozytywny wzrost świadomości, niezgoda na to, czym się nas karmi, jakiś instynkt samozachowawczy, kiedy wokół coraz więcej zachorowań na nowotwory, w dużej mierze spowodowanych według mnie właśnie tym, co jemy. I tutaj nóż się otwiera w kieszeni, bo niby dlaczego, jak zauważa Julita Bator, prawdziwe, zdrowe jedzenie stało się towarem luksusowym? Jak mogło dojść do tak strasznego pomieszania pojęć? Padają piekarnie? I dobrze, niech padają, ani to przyjemność, ani zdrowość zapychać się polepszaczami, niewypieczonymi gniotami, które ktoś soli bez opamiętania. Jeśli to ma być teraz chlebowy standard, to ja dziękuję.
Cieszę się, że bierzemy sprawy w swoje ręce, że w coraz większej mierze zmieniamy się w orędowników smaku i jakości. Że nam się chce. Dlatego tak bardzo kibicuję inicjatywom takim, jak Zakwasowa Mapa Polski, wszystkim kooperatywom spożywczym, lokalnym producentom, wiejskim bazarom i tym wielkomiejskim też, balkonowym ogródkom i kiełkom w słoikach na naszych parapetach. 
Kibicuję, jem warzywka, ale pączka w karnawale też sobie nie odmówię. Bez rozkładania go w myślach na czynniki pierwsze, bez niezdrowych wyrzutów sumienia. 

sobota, 11 stycznia 2014

co udało się dziś

Dni zapisuję w tym roku na cztery sposoby. Jest blog, jest dziennik osobisty z regularnością obu, niestety, podobnie. Przy czym dziennik rządzi się swoimi prawami, w dzienniku trzeba sobie od czasu do czasu albo
i częściej pomarudzić, nie ma dziennika bez bólu istnienia. A mnie się w smutku nurzać chwilowo odechciało. Codziennie jestem za to w kalendarzach.

Ten, który dostałam razem z prenumeratą Smaku, to mój rozkład tygodni i miesięcy, planer pracy i spotkań, przypominacz dat, o których zapomnieć nie wypada. W tle zabawne rysunki Malwiny Konopackiej o tym, co
w kulinarnym świecie na przestrzeni całego roku piszczy. Nieodłączny towarzysz dnia, podczas gdy wieczorem przychodzi pora na "Rok dobrych myśli" Beaty Pawlikowskiej. 

Codziennie przed snem zapisuję każdy, najmniejszy nawet, krok na drodze do siebie trochę innej niż dotąd. 
W tym roku biorę w nawias to, czego "znowu nie zrobiłam", przestaję rozliczać latami niespełniane postanowienia, widać nie było mi po drodze z ich realizacją, widać to nie był ich czas. Skupiam się na tym, co udane i bardzo mi się ta zmieniona optyka podoba. Nagle okazuje się, że potrafię więcej, niż mi się wydawało, że jeśli jednego dnia wieczorem piszę o zdrowym, ciepłym śniadaniu, które, o dziwo! zdążyłam zjeść w domu przed pracą nazajutrz chce mi się to powtórzyć. Kiedy pierwszy raz otworzyłam ten kalendarz, z rozczarowaniem zauważyłam, że myśli Pawlikowskiej tym razem jakoś za małe, na dole strony, a mnie przecież trzeba bić po oczach motywującymi tekstami, bo inaczej – nie zadziała. Teraz wiem, że to są strony dla mnie, że już nie potrzebuję czyichś dobrych myśli mam swoje. 
Z każdego dnia wyłuskuję dobre zdarzenia, uśmiechy losu, spotkania, rozmowy, słowa, odkrycia, gesty, zapisuję je wszystkie. Radość z przeczytanej książki, wypróbowanego przepisu, upolowanej na wyprzedażach bluzki, ładnego światła do fotografowania, nowego zlecenia. Zapisuję Ludzi wokół, ich sukcesy, nasz czas razem, wspólne pomysły, inspiracje, miłe maile, nowe znajomości. Zapisuję marzenia. Pracę nad swoim czarnowidztwem i ujarzmianiem nerwowej nutki też. 
Bywają dni, kiedy tego wszystkiego jest tak dużo, że brakuje mi miejsca. I to chyba cieszy najbardziej.

czwartek, 9 stycznia 2014

***


IL SOGNO
Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia,
te pasaże pod górkę „bycia-dwojgiem-ludzi”,
gdzie zmiana każdej nuty bardzo wiele zmienia,
to budzenie się rano ze ścierpłym ramieniem,
bo całą noc się spało tak, by cię nie zbudzić,
 
te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia:
gemmy francuskich kremów, pianek do golenia,
by mniej drapać policzki, by mniej je utrudzić
w pocałunkach – a taka zmiana wiele zmienia
w ulepszaniu techniki – jak szlifu kamienia,
bo każdy blask się w końcu może nieco znudzić,
 
te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia
w łagodzeniu – jak spory zręcznie pouziemiać,
w jak najmniejszej ilości ruchów je obrócić
na nice lub choć na nice (ton tak wiele zmienia,
dobór słów, ruchy ramion). Głaskać. Ukorzeniać
 
to, co jeszcze kiełkuje, dopiero się budzi
wśród dziennego, nocnego, żmudnego ćwiczenia.
I jeszcze ta świadomość, że coś się utlenia,
bezpowrotnie rozpada, nieustannie studzi.
Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia
by wszystko, odmienione, mogło się nie zmieniać.

(Jacek Dehnel)

wtorek, 7 stycznia 2014

gwiezdne wojny po kobiecemu

Stało się. Chodzę po domu, nucąc Marsz Imperialny. Przy Dual of the Fates podgłaśniam na tyle, na ile pozwolą uszy A. i sąsiadów nad nami. No! – teraz dopiero Moc jest ze mną! Po jej drugiej stronie zostawiłam wszystkich gwiezdnowojennych sceptyków i ignorantów. I jeszcze takich, co to, jak ja kiedyś, mimo szczerych chęci, zasypiają w połowie oglądania. 

Pierwsze moje podejście do uwielbianej przez A. sagi to lekka pobłażliwość, żeby nie powiedzieć – znużenie, ot, walczą, i walczą, i walczą, i to wszystko, wiele hałasu o nic. Przyznaję – myliłam się, teraz hałas robię i ja. Tym razem oglądaliśmy zgodnie z chronologią opowiadanej historii, od części I-VI, a nie według kolejności powstawania filmów. Oj, narażę się fanom starych Gwiezdnych Wojen, ale mnie podobały się bardziej 

i przekonały dopiero nowe, a raczej – dzięki nowym wreszcie polubiłam i zrozumiałam te wcześniejsze. Nagle czuję emocje, jakie musiały wypełniać katowicki Spodek podczas projekcji pierwszego filmu w 1979 roku. 

Kiedy kobieta zainteresuje się tym Lucasowym Kosmosem na tyle, że już nie zasypia po pół godzinie filmu, im bardziej wciąga ją historia, tym bardziej ją na swój niemęski sposób odbiera. Że tylko wspomnę o przeżywaniu każdej walki dobra ze złem, które to czuje potem w mięśniach przez tydzień. Ale weźmy na przykład to: który facet pamięta, jaki welon miała Padmé podczas ślubu z Anakinem? Założę się, że żaden, za to pewnie co druga kobieta nie tylko pamięta, ale zachwyca się nim przez resztę wieczoru, jak ja. Tylko kobieta jest w stanie takiego guru, jakim jest bohaterski Luke Skywalker, bezlitośnie podsumować: „Wszystko pięknie, ale dlaczego ma tak beznadziejną fryzurę, jak spod garnka?” I dla odmiany – fascynować się Haydenem Christensenem w roli Anakina, który za tę rolę dostał Złotą Malinę, a ortodoksyjni fani na forach internetowych nie zostawiają na nim suchej nitki. No i co z tego – to swoje mroczne spojrzenie ma zabójcze. I chyba tylko kobieta płacze przez cały koniec trzeciej części, od momentu, kiedy Obi-Wan Kenobi krzyczy w rozpaczy: „Byłeś wybrańcem!”. Płakać na Gwiezdnych Wojnach? A jednak, zaręczam, można. Tak, jak wzruszać się we wszystkich scenach z robotami, chętnie bym takie przygarnęła, cudne są. 3-PO uczyłby mnie języków i toczył ze mną intelektualne dysputy, a mały dzielny R2-D2 ratował mnie z opresji.  

A long time ago in a galaxy far, far away... Kiedyś, gdzieś – gwiezdny  świat walczących republik, w którym żyją obok siebie najróżniejsze, przedziwne stworzenia o niezwykłych językach, a to ich współistnienie takie jest naturalne, jak latanie na okoliczne księżyce. Podobają mi się te ich knajpy z ferajną spod wszystkich ciemnych gwiazd. Ładnie brzmią nazwy krain, taka np. Tatooine. Ładnie brzmi skakanie w nadprzestrzeń. Ale najpiękniejsze są miasta pełne świateł  i statków pływających po powietrznych ulicach, jak na planecie Coruscant. Jestem fanką wszystkich scen z latającymi statkami (ach, mieć taki – marzenie!) i z dźwiękiem świetlnych mieczy (chciałam kiedyś kupić podobny w prezencie dla A., dzisiaj sama bym takim pomachała). Cały dynamizm wszystkich walk, nawet tych dość drewnianych z pierwszych filmów, jest w muzyce Johna Williamsa, absolutnie fenomenalnej. I cały tragizm postaci Lorda Vadera jest w muzyce. 

Bo przecież Gwiezdne Wojny to nie tylko piękne światy przedstawione. To opowieść, którą, pomijając efektowne opakowanie, po prostu trzeba kupić, tak jest uniwersalna w mówieniu o namiętnościach, nie napiszę, że ludzkich, bo w tym przypadku byłoby to nadużycie. U Lucasa człowiek nie jest we Wszechświecie sam i to przesłanie też mi się podoba. Tak, jak i koncepcja Mocy, energetycznego pola żywych istot, spajającego galaktykę w jedną całość. Proroctwa o Tym, który przywróci równowagę Mocy, poczętym z midichlorianów – trudno nie dopatrywać się tutaj konotacji z różnymi religiami czy filozofiami. Jest i Miłość, która tak samo, jak dobra, bywa  zgubna i stawia mojego bohatera i po jednej i po drugiej stronie barykady. 
Tak, moim bohaterem, od kiedy wiem, jaką tajemnicę skrywa jego czarna maska, jest Darth Vader. Bezkonkurencyjnym w swojej nieoczywistości i w walce z samym sobą, przy całej mojej ogromnej sympatii dla prawości Obi-Wana, szyku przestawnego Yody, luzu Hana Solo i charakterku Lei. I oczywiście robotów. Mam wrażenie, że pierwsze części sagi są bardziej serio, mimo że kolejnym dramatyzmu też nie brakuje i że przecież wciąż ścierają się dobro i zło, to jednak więcej tam rozładowującego atmosferę komediowego sznytu. Bardzo jestem ciekawa tych postaci w VII części, choć trudno mi ją sobie wyobrazić bez świszczącego oddechu w tle. 

A więc stało się. Chodzę po domu nucąc muzyczny Temat Główny. I rozmyślam, jakby mi się przydała w życiu dyscyplina Jedi. „Skupiasz się na negatywach Anakinie. Pilnuj swoich myśli.” No właśnie. „Ćwicz się 
w umiejętności uwalniania tego, co lękasz się utracić”. „Nie próbuj. Rób albo nie rób. Nie ma próbowania”. 
I jeszcze: "Sprzymierzeńcem moim jest Moc. A to potężny sprzymierzeniec. Życie ona tworzy. I sprawia, że ono wzrasta. Jej energia... otacza nas i łączy. Świetlistymi istotami jesteśmy. Nie tą surową materią". 
Świetliste istoty. Ładne –  że tak jeszcze po kobiecemu zauważę. 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

pocztówki z czasu świąt


Do choinki, która pewnego grudniowego popołudnia pojawiła się "znikąd" pod naszymi drzwiami, dołączona była kartka: "Z życzeniami spokojnych, radosnych i wyjątkowych Świąt Bożego Narodzenia dla całej rodziny, 
a szczególnie dla pewnej dziewczynki, która wysłała w świat swoje marzenie o pachnącej i prawdziwej choince. Mikołaj". Tak oto, dzięki naszej Oldze i splotom różnych nieprzewidzianych zdarzeń, te Święta były trochę inne, niż zwykle. 

Tego roku razem z życzeniami wędrowały do Bliskich anioły ze szkła i z piernika – moje zaklinanie rzeczywistości, żeby wreszcie przybrała jaśniejsze oblicze. Kuchnia A. zamieniła się w Manufakturę Słodkich Prezentów – inspirowanych KUKBUKIEM i ulubionymi blogami czekoladowych trufli, karmelków z solą himalajską, cebulowych konfitur do mięs. Na trzy dni przed wigilią, jeszcze w Katowicach, odtwarzałam smaki domowej zupy grzybowej i kapusty – też z grzybami, bo to one grają w naszym świątecznym menu pierwsze skrzypce. U Olgi piekłyśmy norymberskie pierniczki, które tak wyrosły, że natychmiast przylgnęła do nich nazwa "pierniole". Obłędnie dobre, jak karmelki, warte powtórzenia za rok. 

W wigilijny wieczór choinka zapachniała lasem, zielona i kłująca, taka, jak sobie wymarzyliśmy. A pod nią znajome słowa, gesty, życzenia, zachwyty nad pierogami, kolędy śpiewane na cztery różne głosy, radości z pięknie pakowanych przez Asię prezentów, które co roku tak samo żal otwierać, kino familijne aż do pasterki. Powtarzalność i bliskość, z których płynie spokój.
I odkrycie, że nagle, po wielu miesiącach sztormów, nastała cisza na moim morzu, ot tak, po prostu.  


Do Katowic wróciłam z ogrzaną duszą i walizką pełną wspaniałych prezentów, których pokaźna książkowa część ułożyła się zaraz w stosik przy łóżku. Obok gałęzi, którymi ozdobiłam mieszkanie przed wyjazdem, pojawiła się choinka od sąsiadów, a zaraz za nią niespodziewanie to, co zostało z rosnącego przed domem świerka. Ostatnie wichury przechyliły go na tyle mocno, że zaniepokojony A. wezwał strażaków. Przyjechali całą drużyną, do tej pory nie wiem, czy rozgotowany tego dnia obiad to wina ich pięknych czerwonych hełmów, na które gapiłam się zza firanki z zachwytem w oczach nie mniejszym, niż dziecko sąsiada, czy to może rozpacz po ścięciu drzewa. Bo jeśli o drzewa chodzi, to jestem, jak Idefix, pies z komiksów o Asterixie
i Obelixie, którymi na tę okoliczność poczęstował mnie A. Nie lubię, kiedy umierają, i już. 



W ostatnią świąteczną sobotę zrobiłyśmy sobie z Asią i Olgą babski dzień. Tym razem bez eksplorowania miasta i jego kulturalnego repertuaru, w duchu serialowych przyjaciółek z Nowego Jorku wybrałyśmy się na pogaduchy przy gorącej czekoladzie (na cosmopolitan było nieco za wcześnie). Rozmawiałyśmy o firmach, które rozwijają Dziewczyny, o cieniach i blaskach bycia "na swoim", o trudnych klientach i o radości z pracy, która jest pasją. Myślę, że to rekompensuje wszystko inne, to w tym jest moc, w pasji właśnie. Były i małe wyprzedażowe łowy, obwieszanie się biżuterią, szukanie "tego" odcienia szminki, bieliźniane zachwyty
i tradycyjne już narzekania, jak bardzo jakość wszystkiego schodzi na psy. Ubrań może tak, ale na pewno nie burgerów, na które wybrałyśmy się do Cooler Food. To miejsce z gatunku tych, które zasługują, żeby napisać o nich więcej, ale to już przy innej okazji. Kropkę nad "i" postawiły Asine korzenne babeczki i świąteczny weekend w domu. 

A póki co, żegnajcie włóczenie się po mieszkaniu w pidżamie aż do obiadu, czytanie zaległych gazet, oglądanie filmu za filmem, wygrzewanie się przy kominku – treści moich ostatnich katowickich dni. Rozkoszne robienie wielkiego NIC. Zwolniłam maksymalnie, ze świadomością, jak bardzo będę musiała przyspieszyć od siódmego stycznia. To mój powrót do pracy i umowny początek nowego roku. Nowy rok – stare sprawy do rozwiązania. 

środa, 1 stycznia 2014

nowy nowy rok

Za dużo chciałam od ciebie, dwa tysiące trzynasty. 
Za dużo wróżyłam z fusów i z "magicznej" mocy liczb. 
Wiem to dzisiaj, mądrzejsza o ciebie. 
I oddycham z ulgą, żeś poszedł w cholerę.  
Ty, Nowy, możesz toczyć się nieco spokojniejszym rytmem. 
Nie mam w związku z twoim przyjściem specjalnych oczekiwań. 
Ani żadnych, broń Boże, postanowień. 
Żadnej spiny. 
Tylko wstać jutro rano i przeżyć dzień inaczej. 
Tak po prostu, mimochodem.
I każdy kolejny.
Mimochodem. 

Wśród wielu życzeń takie: "Żeby ten Nowy Rok był naprawdę Nowy". Spodobało mi się szczególnie, więc tego życzę i Wam. Naprawdę nowego kolejnego roku. Dobrze nowego.
A w moim... "stare" niech pozostaną tylko Bliskie Osoby Moi Ludzie. Zdrowi i uśmiechnięci.
Niczego bardziej nie chcę.
A że dałam się wciągnąć w ten świąteczny czas w gwiezdnowojenne historie, pozostając w klimacie:
Niech moc będzie z Wami.