Od trzech lat i czterech listopadów obserwuję
dziwną prawidłowość. Późnojesienną porą zawsze przytrafia mi się „coś”. Nie
wiem, czy to jakiś szczególny, sprzyjający nieszczęściom układ frontów, ale
powoli staję się ekspertką od tego, czego w sytuacjach ekstremalnych absolutnie
robić nie wolno. Mądrość ową zdobywam, jak nietrudno się domyślić, po szkodzie.
2011 rok. Kiedy zdarzy Wam się poważnie oparzyć wrzątkiem, co gorsza, w pracy, nie zrywajcie z siebie w pierwszym odruchu palących żywym ogniem rajstop, nie ufajcie swojemu lekarzowi rodzinnemu, który oparzenia II i III stopnia każe paćkać Argosulfanem i słuchajcie tych, którzy radzą Wam jechać do szpitala. Oczywiście po uprzednim długim chłodzeniu oparzonego miejsca, co w moim przypadku, w biurowcu z jedną toaletą na cały korytarz, było niestety niemożliwe. Zawsze wydawało mi się, że siemianowicki szpital to miejsce dla ciężko poparzonych w wypadkach, okazało się, że nic bardziej mylnego. Wypuszczono mnie stamtąd dopiero po tygodniu, jak nową – po niewesoło wyglądających ranach nie został właściwie ślad. Mimo całej grozy sytuacji, razem z tym zdarzeniem przyszło wiele dobrego – na oddziale poznałam Magdę, z którą przyjaźnię się do dziś, wtedy też zaczął się w moim życiu rozdział pod tytułem „A.”
2012 rok. Znowu listopad. Kiedy zalejecie laptop herbatą, po pierwsze – natychmiast wyjmijcie baterię, po drugie – odwróćcie go klawiaturą do dołu i tak zostawcie na całą noc. Żadnych suszarek i innych wynalazków,
w przeciwnym wypadku przeczytacie w Internecie, że właśnie wszystko zrobiliście nie tak i cała historia skończy się serwisem i bolesnym drenażem portfela.
A że
wypadki lubią chodzić parami, dwa tygodnie później Internet znowu poniewczasie powiedział
mi, że odkurzając rtęć z rozbitego termometru, skaziłam oparami całe
mieszkanie, odkurzacz i siebie przy okazji
i jedyne, co teraz powinnam zrobić,
to dzwonić po straż pożarną, co też w przypływie rozpaczy uczyniłam. Odkurzono
mi specjalistycznym sprzętem pół domu, zarekwirowano mój odkurzacz i zalecono
wysypać podłogę siarką. Uwierzycie – tyle hałasu o maleńki termometr? Po
tygodniowym wietrzeniu mieszkania straciłam głos
i to by było na tyle ubocznych skutków rtęci. Pisząc
o tym, uświadamiam sobie całą groteskowość tej sytuacji
i łapię się za głowę.
Dwa lata później stłukę następny termometr, który według pani z apteki miał być
na pewno alkoholowy. Miał być. Tym razem rtęć gonić będę po kuchennej podłodze po
bożemu – papierowymi ręcznikami do słoika z wodą, bez udziału strażaków,
za to przy wtórze soczystych przekleństw.
2013 rok. Koszmar nocy listopadowej
trwa. Krótko – żeby już nie przedłużać – tak się zapamiętałam
w podgrzewaniu
obiadu, że nawet nie zauważyłam, kiedy moja ulubiona marynarka zajęła się
ogniem z kuchenki, tym razem na szczęście ucierpiała tylko kieszeń. Spytacie –
kto gotuje obiad w marynarce? – ano ja.
Na progu tegorocznego listopada zaczęłam odczuwać lekki niepokój – co też wydarzy się tym razem, bo że coś się wydarzy, to pewne. No i zdarzył się sen tak niespokojny, że, rzucając się na łóżku, zaliczyłam zderzenie ze ścianą – obudził mnie potworny ból i guz wielkości śliwki. Między trzecią a czwartą nad ranem krążyłam niespokojnie po mieszkaniu, z braku lodu przykładając do głowy wygrzebane z zamrażalnika kurczakowe udko, nie mogąc uwierzyć, że można się tak urządzić w najbezpieczniejszym miejscu świata – własnym łóżku. I nie wiem, czy to lekkie wstrząśnienie mózgu było, czy naprawdę słyszałam, jak chichocze nade mną los.
Fot. Magda |
:D oj ubawiłam się moja sierotko Kochana:D
OdpowiedzUsuńDobrze, że listopad już się kończy ;)) a kolejny przyjmij z uśmiechem a na pewno to odwzajemni :))
OdpowiedzUsuń:)))
OdpowiedzUsuń