To nie był remont z tych
zaplanowanych, przemyślanych i przygotowanych tak, jak zapewne do tego rodzaju
rzeczy podchodzić się powinno. Ot, zadział się po prostu, od słowa do słowa, z
dnia na dzień. Czyli po mojemu. Jak to śpiewa Mela Koteluk: "Gdy inni
łakną ładu, mnie stabilizuje chaos". Ten chaos osiągnął kwietniową porą
swoje apogeum, każąc bliskim mi Ludziom złapać się za głowy, a co poniektórym – i wymownie w nie puknąć. Mimo to niewzruszenie wierzyłam, że w tym szaleństwie jest metoda, bo dopóki nie pozbędę się ceglastej wykładziny i niebieskiej glazury, nie poczuję się tu dobrze. Resztki skutych kafli nie
omieszkały się za to zemścić, wylatując z wiadomo czyich rąk i wyrąbując na odchodnym
dziurę w świeżo położonych panelach. No dobra, dziurkę, którą przeżywałam przez pierwsze trzy dni, żeby na czwarty oczywiście przestać ją zauważać.
Łosoś na ścianach nie chciał się poddać bez walki, ale w końcu spacyfikowałyśmy go
bielą. 'Marmurkowe' podwieszane sufity podzieliły los kafli, a ja wygrałam tym
samym kilka centymetrów wysokości w tym swoim, jak je przekornie nazywam, Hobbitowie. Biorąc pod uwagę krzywizny ścian i podłóg, mój blok z powodzeniem
mógłby wystąpić w serialu "Alternatywy 4". Administracja orzekła, że
odpadający z balkonowego sufitu tynk życiu nie zagraża, wobec tego odpadać musi
do przyszłego roku, bo w planach remontowych na 2015 mojego pionu nie ma.
Ogródka nie robić, podłogi też nie, bo przyjdą i zniszczą – usłyszałam.
Zresztą, i tak nie miałabym kiedy, zajęta usuwaniem pyłu zewsząd, co koniec
końców zajechało odkurzacz i prawie pralkę.
Aż przyszedł taki dzień, kiedy
książki mogły opuścić wannę i ułożyć się w stosy pod ścianą. Kiedy dało się
wejść do kuchni i skończyło się zamawianie pizzy. Rzeczy powoli zajmowały swoje
miejsca. Przejaśniło się. Zapytana, czy chcę, żeby moje nazwisko widniało w
spisie lokatorów na domofonie, poprosiłam o zostawienie pustego miejsca.
"To postawię kropkę, bo coś tam być musi" – powiedziała pani ze
spółdzielni. I rzeczywiście, tak zrobiła. Poczułam się, jakby w tym miejscu
właśnie czas zatoczył koło – kiedy byłam dzieckiem, bliscy mówili na mnie
"Kropka".
w niemym kinie. A potem światła gasły, jedno po drugim. Im później, tym samotniej. W jednym z okien paliła się zawsze czerwona lampka, nigdy tego nie sprawdziłam, ale pewnie całą noc. Poza tym było tak, jak we wszystkich miejscach, w których mieszkałam. Bezdźwięczny głęboki sen.
A jednak zawsze ich szukam. Tych jasnych okien. Chociaż jednego, które powie, że nie jestem sama w tej ciszy albo – że wcale nie jest jeszcze tak późno, jak mogłoby się wydawać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze