niedziela, 24 czerwca 2012

TO I OWO

Pewnie, gdybym nie była stałym bywalcem Mad Micka na Plebiscytowej, ostatnim obiadem w Mańanie byłabym zachwycona. W piątek z okazji "tygodnia burgera" zabraliśmy tam stęsknioną za dobrym jedzeniem Gosię, która właśnie wróciła ze Szkocji. Na miejscu spotkaliśmy, co niedługo stanie się już tradycją, Anię
i Tomka, z radością po- i przedurlopową wypisaną wielkimi literami na twarzach, Szczęściarze! Nasze wakacje wciąż niepewne. Za to tego  popołudnia pewne stało się jedno – moją burgerową ochotę satysfakcjonująco zaspokoić może tylko Mad Mick. 

Pewnie, gdyby mnie nie zaraziła hip-hopem moja pierwsza katowicka meta, nie wybralibyśmy się z A. na piątkowy koncert Kalibra 44 na Mariackiej. Koncert niezwykły, bo w towarzystwie orkiestry górniczej. Mariaż
z pozoru zupełnie nieprzystających do siebie stylistyk, okazał się być całkiem udanym i ciekawie zaaranżowanym eksperymentem – muzycy wystąpili na balkonach po obu stronach ulicy. Rozbujanemu tłumowi fanów zupełnie nie przeszkadzały nieustanne problemy z nagłośnieniem. Po którymś z kolei przerwaniu koncertu, zamiast gwizdów, gromkim echem poniosło się wzdłuż całej ulicy: "Nic się nie stało, Kaliber, nic się nie stało, nic się nie staaaaaaaaało..." Skądinąd, bardzo na czasie. Szkoda tylko, że koncert taki krótki, całkiem przyjemne było to rozbujanie. 


Pewnie, gdybym w zeszłym roku na boisku koło Uniwersytetu Śląskiego nie zobaczyła "Fausta" z repertuaru Teatru A PART, dzisiejsze przedstawienie odebrałabym zupełnie inaczej. Mocniej. Bez nieodpartego wrażenia, że to wszystko już się tutaj działo. Być może dałabym się wtedy zaskoczyć bogactwem obrazowania, czerpiącego z czterech żywiołów, niepokojąco pięknego w nocnej scenerii.
Nie, to nie tak, że "Femina" nie przemówiła do mnie. Przemówiła, tyle, że z lekkim niedosytem w tle. I w języku chyba kompletnie innym, niż ten zamierzony przez twórców spektaklu. Bo oto przez całą drogę powrotną do domu A. słuchał mojej interpretacji tego, co oboje zobaczyliśmy. Kobiecość, jak coś nie do końca oczywistego
i łatwego przede wszystkim, jak nieustanna walka, świetnie zresztą pokazana przez usiłującą wydostać się z foliowego kokonu, ekstatycznie wijącą się postać. Kobiecość szukająca oparcia w mężczyźnie i od mężczyzny uzależniona, stawiająca kroki w rytm jego melodii i podsuwanych jej  pod stopy w spektaklu odwróconych wiader. Kobiecość, w którą – obok radości – nieodłącznie wpisane jest cierpienie, symbolizowane przez wodę zabarwioną krwią. Kobiecość delikatna i niewinna, jak zdmuchiwany z dłoni puch, czy zwiewna, biała sukienka, a za chwilę niewolniczo spętana przez swoje lęki, żądze i namiętności. Wirująca z ukochanym mężczyzną
w miłosnym tańcu, początkowo tak pięknie harmonijnym, a w miarę upływającego czasu coraz mniej doskonałym, pełnym upadków, z których coraz trudniej się podnieść. Prowadzona ognistą drogą przez Arlekina na szczudłach, jak na ofiarę, w nowe, małżeńskie życie, które jednocześnie jest śmiercią jej dawnej.
To moja Femina, jak się okazuje, nie do końca taka, jak ta zobaczona przez innych, których recenzje miałam okazję przeczytać. Ale, to jest przecież istotą teatru bez słów – słowa, znaczenia dopowiadamy sobie sami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze