piątek, 31 sierpnia 2012

O SPOTKANIACH

Ostatnie dni sierpnia minęły pod znakiem spotkań, bardziej i mniej okołopracowych. W końcu udało nam się pobyć w piątkę – z Ewą, Tomkiem i ich Złotym Dzieckiem. Miałam ich, Kochanych, wreszcie dużo w tym tygodniu, bo wpadli też na spotkanie starych wyg z jednej firmy, porozrzucanych, bo porozrzucanych, ale ciągle z sentymentem wspominających czasy pływania pod jedną banderą. Z tego sentymentu bierze się raz na jakiś czas zawijanie do umówionego portu i choć statek już nie tak rozkołysany, jak bywało, dobrze jest czasem po prostu się zobaczyć. 
Za nami też pierwsze spotkanie konsultacyjne z mieszkańcami, pod kryptonimem: "Nadejszla wiekopomna chwiła na pohybel szambom!" Duch w narodzie wyjątkowo buńczuczny – łatwo nie będzie, oj nie.
Gdzieś w tym wszystkim, a właściwie – w całym sierpniu tak bardzo wakacyjnym, myśli o spotkaniach tutaj już niemożliwych. Nie wiedzieć kiedy, minęło 15 lat bez Babci, prawie połowa mojego życia. Nie było dnia tego lata, żebym o nich nie myślała.

wtorek, 28 sierpnia 2012

PRAWDA MA ZMARSZCZKI POD OCZAMI

Intensywniej, niż zwykle, myślę ostatnio o nieubłaganym upływie czasu. Okiem nagle bardziej przewrażliwionym wychwytuję zmarszczki, niedoskonałości, których kiedyś nie było. I zaczynam rozumieć, co miała na myśli znajoma Olgi z pracy, mówiąc, że po 30-stce piękno, atrakcyjność, dobre samopoczucie, zdrowie kobiety przestają być oczywistością, czymś po prostu danym, że nagle wymagają starań, zabiegów, uważności.
I dyscypliny, której ciągle tak bardzo mi brakuje. Kapitał genów okazuje się mieć swoje granice, wygospodarowywać się musi w napiętym harmonogramie dnia czy tygodnia czas już nie dla ducha tylko, ale dla ciała. Wykształcić nawyk myślenia o ciele. I o ile duch ciągle dąży do rozwoju, o tyle tutaj dobrze byłoby chociaż zachować status quo. Jak najdłużej. 

Z takimi oto refleksjami wsiadam do autobusu. A tam, jakby w odpowiedzi na moje myśli, rozmawiają, wielce wzburzeni zresztą, kierowca z pasażerką. Rzecz dotyczy, jak wnioskuję, ich wspólnego znajomego, który zostawił żonę dla dużo młodszej kobiety.
– Ja mu powiedziałam: Zobaczysz, ona też kiedyś będzie stara, teraz żeś jest taki hej do przodu, bo wyrwałeś młodą dupę, ale co to, młode dupy nigdy się nie starzeją? – pyta retorycznie kobieta. Na moje oko grubo po 40-stce.
– Jaka ona tam młoda dupa – odzywa się kierowca – przecież ona ma 34 lata! Młoda dupa to jest 18-tka!...
Cóż... żegnaj, młodości!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

ZAKOCHANI W RZYMIE, W MEKSYKU - NIEKONIECZNIE

Od niedawna jest na Mariackiej w Katowicach nowa restauracja o pięknie kolorowej elewacji i budzącej duże nadzieje nazwie El Mexicano. Kiedy przyszliśmy tam po raz pierwszy, wyproszono nas ze słowami: "Niestety, nie mogą państwo zostać, dzisiaj otwieramy". Mały paradoks, tym bardziej, że otwarcie restauracji zapowiadano w lokalnych mediach i na portalach cały tydzień, najwyraźniej – tylko dla wybranych. Spróbowaliśmy jeszcze raz. A wczoraj trzeci – i ostatni. Z minuty na minutę coraz bardziej głodni, a jak głodni to, wiadomo, źli, czekaliśmy na nasze zamówienia ponad godzinę. Z jakiego powodu? Nie wiem – na zewnątrz 
i w środku były wolne stoliki, restauracja oblężenia nie przeżywała. Zazwyczaj cieszę się, kiedy czekam długo, mam wtedy poczucie, że to, co zjem, będzie świeże, nie odgrzane naprędce w mikrofalówce, apetyczne i warte mojego czasu. Ale kuchnia meksykańska, jaką serwują na Mariackiej, jest bardzo przeciętna. El Mexicano do Meksyku nie porywa, bo to niestety, za każdym razem, ani te kolory, ani te smaki. Za bezbarwnie, za mdło, zdecydowanie za długo. Szkoda. 

Za to nowy film Allena, na przekór negatywnym recenzjom, nam się podobał. Mogę oglądać Allena nawet 
w największych gniotach, bo go po prostu uwielbiam. Jako reżysera, jako bohatera swoich filmów i jako człowieka, z którym pod wieloma względami bardzo mi duszopokrewnie. I te jego monologi! Dlatego wybaczam mu całkowicie, że Rzym to nie Paryż i najzwyczajniej w świecie śmieję się z tego, co mnie po prostu bawi
z dialogów, komedii pomyłek, operowych arii pod prysznicem i z satyry na to, jak się dziś zostaje celebrytą.

Sam Allen tak podsumowuje swoje dwa ostatnie filmy:
"– Nie mam w sobie narcystycznej potrzeby, by ciągle coś światu obwieszczać. Ale kręcę filmy, bo organicznie muszę trzymać się codziennych rytuałów. To jak z ćwiczeniami fizycznymi i regularnymi wizytami u lekarzy – pozwala zachować formę. Muszę pisać, zjawiać się na planie i montować, tak jak muszę grać na klarnecie
i codziennie jeść. Bo to trzyma moją starość w ryzach. A kiedy twoje życie wypełnia myślenie o tak nieważnych drobiazgach, nie ma czasu na rozpacz. I jest mniej czasu na strach.

(...)
'O północy...' w żaden sposób mojego życia nie zmieniło i nie zmieni. Nie zgłosiła się żadna amerykańska wytwórnia, która chciałaby wyłożyć pieniądze na następny projekt. Z jakiegoś powodu mnóstwo ludzi chciało zobaczyć ten film i miało z tego radość. Jeśli wciąż mogę ją komuś dać, to być może umieranie trzeba jeszcze trochę odłożyć."
Ot co! – czasem wystarczy sama radość.

niedziela, 26 sierpnia 2012

OD NIEDZIELI DO NIEDZIELI

1. 
Śliwkowo. 
Piekę kruche z węgierkami z Maminego przepisu. Nie znalazłam lepszego w żadnej książce, na żadnym blogu. Niezależnie od tego, jak bardzo jestem otwarta na nowe i eksperymentująca w kuchni, jest we mnie miłość ogromna do smaków najprostszych, tych z dzieciństwa, które na moje kubki smakowe działają, jak żadne inne. 
No to jeszcze knedle ze śliwkami na obiad. Mały przerywnik w tygodniowych wariacjach na temat makaronu.

2.

Niespodziewane popołudnie w Brennej. A jeśli Brenna to cukiernia Bajka. Od wejścia uśmiecham się na myśl o kawałeczku nieba zamkniętym w ciastku "Agrestowa chmurka". Zamiast agrestowej jest malinowa, w poezji smaku to tak, jakby Słowackiego zastąpić Mickiewiczem. Liga niby ciągle pierwsza, najwyższa, Mickiewicz – wieszcz narodowy, a ja jakoś zawsze rozsmakowywałam się bardziej w Słowackim. 
Jak tu wszędzie pusto w tygodniu. Wiatr pachnie końcem lata. 

3.

Słoneczny poranek przed wyjściem do pracy. Ja, A. i kotka na gorącym drewnianym tarasie. Częściej, niż moje kościste palce, wybiera dłonie A. W sumie jej się nie dziwię. 

4. 

Co rano przed Supersamem rozkładają się książki. Zwykle rzucam okiem pobieżnie, mijam krokiem przyspieszonym, zanim w głowie zdąży zakiełkować myśl: "A może?" 
Nie ma jeszcze 9.00, gdy lądują w przepastnych głębinach torebki dwa tomiszcza "Anny Kareniny" Tołstoja.
Dziś "A może?" było szybsze, niż zdrowy rozsądek i pamięć o klaustrofobicznym zmęczeniu, co włącza się, ilekroć wzrok wędruje po moich czterech ścianach.


5. 

Studium kobiecości. Czytam po raz drugi, zupełnie inaczej, niż przed laty. Z jakimś tam, wcale nie małym, bagażem doświadczeń, współodczuwanie musi być głębsze, co więcej – chyba teraz dopiero jest możliwe naprawdę. Fantastyczny portret kobiecego udręczenia i wszystkich emocji, którym na imię Miłość – momentami, jak czytanie własnego dziennika. Namiętności takie same od zawsze. I trajektorie Miłości też. 
Początek.
"Odetchnęła mocno, raz jeszcze chcąc zaczerpnąć powietrza, i już wyjęła rękę z mufki, by ująć za poręcz
i wrócić do wagonu, gdy tuż przy niej ktoś w oficerskim płaszczu przesłonił jej migotliwe światło latarni. Anna obejrzała się i od razu poznała rysy Wrońskiego. Skłonił się salutując i zapytał, czy jej czego nie potrzeba i czy mógłby jej czymś służyć. Anna wpatrywała się w niego dość długo bez słowa i chociaż stał w cieniu, widziała — a może się jej tylko tak zdawało — wyraz jego twarzy i oczu. Był to ten sam wyraz pełnego czci zachwytu, który tak silnie wstrząsnął nią w przeddzień. Nieraz powtarzała sobie w ostatnich dniach, a nawet jeszcze przed chwilą, że Wroński jest dla niej jednym z wielu setek wiecznie tych samych, wszędzie napotykanych młodych ludzi i że nigdy nie pozwoli sobie nawet myśleć o nim. Teraz wszakże, w pierwszej chwili spotkania, ogarnęło ją uczucie radosnej dumy. Nie potrzebowała pytać, po co się tu znalazł. Wiedziała to tak dobrze, jak gdyby sam jej to powiedział, że jest tutaj po to, aby być tam, gdzie ona.

— Nie wiedziałam, że i pan jedzie. Po co pan jedzie? — zapytała opuszczając rękę, którą już trzymała na poręczy… I twarz jej ożywiła się i zajaśniała niepohamowaną radością.
— Po co jadę? — powtórzył Wroński, patrząc jej prosto w oczy. — Pani wie, że jadę po to, aby być tam, gdzie
i pani… Nie mogę inaczej.
W tej samej chwili wiatr przełamał jakby jakiś opór i jął sypać śniegiem z dachu wagonów, kołatać jakąś oderwaną blachą, na przedzie zaś płaczliwie i ponuro ryknął basem gwizdek lokomotywy. Cała groza śnieżnej zawieruchy wydała się teraz Annie jeszcze o wiele piękniejsza. Wypowiedział właśnie to, czego pragnęło jej serce, a czego lękał się rozsądek."
I koniec.

"Usiłował wskrzesić ją w pamięci taką, jaka była, gdy ją spotkał po raz pierwszy, również na stacji kolejowej: tajemniczą, prześliczną, kochającą, tęskniącą do szczęścia i dającą szczęście, a nie okrutną i mściwą, jaką pamiętał z tamtej chwili. Usiłował przypomnieć sobie najpiękniejsze momenty, jakie z nią przeżył, były one jednak na zawsze zatrute. Pamiętał ją jedynie w jej triumfie, gdy spełniła swoją groźbę wywołania w nim nikomu niepotrzebnej, a nieukojonej skruchy. Przestał odczuwać ból zęba i skurcz szlochu wykrzywił mu twarz."
 

Smutne.

6.

Rozbawiony wieczór z Emenemsami – tak skracamy sobie czasem Marcina z Moniką, o czym raczej nie wiedzieli – do teraz. Kiedy w końcu się rozstajemy, zapewne ku uciesze sąsiadów, zgodnie stwierdzamy z A., że wieczór taki piękny, wiatr taki ciepły, może by położyć się na tarasie, w gwiazdy popatrzeć? Więc wynosimy z domu bambetle, mościmy się, układamy i ledwo zastygamy w pozycjach najwygodniejszych z możliwych... zaczyna padać deszcz.

środa, 15 sierpnia 2012

MARTA

Był taki czas, że wolałam być Marią, nie Martą. Bo Maria to duchowość, a Marta, jak mi się wtedy wydawało, przyziemność. Bo Marta to ta, co zupełnie niepotrzebnie troszczy się i niepokoi o wiele – choć akurat pod tym względem to imię pasuje do mnie wybitnie. Pani domu, patronka gospodyń domowych – jak zwyczajnie, myślałam. I nazwałam się na bierzmowaniu Joanną d'Arc, na cześć wojowniczki, co spłonęła na stosie w dzień moich urodzin. Wtedy TO wydawało mi się niezwykłe. Dzisiaj dostrzegam niezwykłość w zwyczajności, a bycie panią domu, budowanie swojego miejsca na ziemi, gotowanie dla bliskich ludzi to jedna z moich definicji szczęśliwego życia. I szalenie dużo widzę w tym duchowości. Choć, jeśli trzeba będzie, smoka też pokonam – nie tylko z drewnianą łyżką albo dzbanem na oliwę przedstawia się Św. Martę na obrazach. Moi Kochani przywieźli mi z wakacyjnych wojaży maleńką piękną ikonę, zarzucili na ramiona chustkę w kwiaty, jaka kolorowa będzie w jesienne dni, w towarzystwie czarnego golfa. Jest coś pięknego w powrocie z podróży, w tym niekończącym się opowiadaniu, tak, żeby ten, kto słucha, poczuł na twarzy rześkie, górskie powietrze,
w nogach kilometry wędrówek, a w brzuchu kołysanie flisackiej tratwy, dotknął chropowatych murów gotyckich zamków, skrzywił się na specyficzną słoność leczniczych wód i uśmiechnął do smaku domowego, góralskiego jedzenia. Pourlopowy entuzjazm jest zaraźliwy. Tak bardzo, że prawie czuję się wypoczęta.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

KATO-PARIS

Stację, z której często ostatnio odjeżdżam do pracy, oswoiłam – w całym jej zapuszczeniu i dzikości. Oswoiłam na tyle, że zaczęłam dostrzegać w tym krajobrazie niedoskonałym jakiś niezrozumiały do końca urok. Oswoiłam nawet to, że nigdy nie wiadomo do końca, z którego peronu odjedzie pociąg do centrum miasta, co musi skończyć się bieganiem między torami. 
Tak, przez lata moich studiów polubiłam podróżowanie pociągiem.
Dzisiaj moja droga do pracy skojarzyła mi się z Amelią Poulain, prowadzącą przez Paryż niewidomego. Różne bodźce zewsząd ułożyły mi się w głowie w podobnie zmysłową podróż przez miasto.
Oto Peron 2jak tu europejsko naglechyba przez te zegarywiata nie wygląda wcale tak źle, jak się rozpisywanoa w przejściu pod dworcem młody chłopak gra na gitarze, prawie, jak Santanaujmujący ma uśmiechodprowadza mnie ta muzyka na zewnątrzświeci słońcena Rynku rozkopów ciąg dalszyludzie stadnie przemykają kładkami"niepotrzebnie burzyli ten dworzec", słyszę, "tylko galerie budują, kto ma pieniądze na te wszystkie galerie""no niechże się pani uśmiechnie", zagaduje przechodzień młodą dziewczynę, "trzeba się cieszyć życiem od samego rana"rozkładają się kwiaty koło Skarbka, wszystkie kolory mieczyków, jakie piękne!"Metro?", nie nie lubię Metrapani ze Skarbka kuszącym głosem poleca duży wybór biżuteriina ławce starszy pan karmi gołębiemężczyźni w garniturach niosą kawy w plastikowych kubkach
a na pasach chłopak w koszulce z zabawnym napisem
i Cyganka czatuje, jak co dzień, omijam ją dużym łukiem, jedno "żebyś była garbata", wystarczyładna torebka na wystawie w mijanym sklepie, czerwonaprzy wejściu do budynku portier"dzień dobry"telewizja biznesowa w oczekiwaniu na windęindeks WIG na minusiewreszcie jest windachętnych, jak zwykle więcej, niż miejscaczyjś mocny zapach perfum"do widzenia"i "niech pani uważa, dopiero co myta podłoga"brązowe drzwiklamka już ledwo się trzymajestem. 


niedziela, 12 sierpnia 2012

TU I TAM

Tamten wtorek.
Moi Kochani na wakacjach w Pieninach, moja Olga przed wylotem do ojczyzny Bergmana – szczęściarze! 
Ja tymczasem w zwyczajowych swoich miejscówkach – chaosie i niedoczasie. Pocieszam się zdaniem złapanym gdzieś po drodze: "Tylko nudne kobiety mają zawsze posprzątane". Ot, co!

Tamta środa.
Od kilku sezonów w Seattle Grace. Pomijając przekonanie, że ten serial wyprzedza polskie produkcje o lata świetlne, pomijając moje uwielbienie dla aktorów – wszystkich razem i każdego z osobna, oglądam, jak studium przypadku. Pracy, która jest adrenaliną, wyzwaniem, ciągłym wzrostem i doskonaleniem, miłością totalną, spełnieniem, definicją tożsamości, osią, na której zasadza się wszystko inne, rytmem, który nadaje życiu sens. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam coś takiego.  

Tamten piątek.

Wracam z pracy i z każdym krokiem jest mi coraz smutniej. Wiadukt na św. Jana. Odrażający cwaniaczek głośno kpi z kasy fiskalnej pana, który od lat gra tutaj na skrzypcach. Jakiś bezdomny na krawężniku przy Sienkiewicza wyjada łapczywie majonez ze słoika, zapewne cały swój obiad. Na Jagiellońskiej przez otwartą szybę terenowego samochodu sypią się przekleństwa w stronę zagadanego przez telefon chłopaka, co ośmielił się postawić nogę na pasach. Słońce świeci bezczelnie niewzruszone, pozłaca wszystko. 

Wieczorem atakuję z zaskoczenia. Z premedytacją sięgam po największy kaliber, wytaczam najcięższe działa. Krótka sukienka, pończochy, wysokie szpilki i czerwona szminka. Nie, na tę broń nie potrzeba pozwolenia. Siła rażenia jest zaskakująco ogromna, obezwładnia całkowicie w trzy sekundy. Moja zbrodnia doskonała. 

Ta niedziela.
A. ma swój miesiąc fotografii, mnie chodzi po głowie pewien projekt kulinarny. Tymczasem gotuję wielki gar curry z indyka i pomidorów, moje comfort food. Dzisiaj potrzebne wyjątkowo – tonę w audycie stron internetowych, traktujących o funduszach unijnych, bleee... 

Z cyklu Kobiecość-Męskość.
Ona wraca do domu w letniej sukience i sandałach, w dużych kroplach niespodziewanego deszczu. Podnosi wzrokz naprzeciwka, z parasolem idzie On. Przez całą drogę nie będzie mu potrafiła wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo ją to rozczuliło.