czwartek, 27 grudnia 2012

MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO PRZEJRZENIA

Wychowałam się na Jeżycjadzie Małgorzaty Musierowicz. To, co między innymi pamiętam szczególnie z pierwszych spotkań z Borejkami, to opisy ich mieszkania przy Roosevelta 5, bez przerwy pełnego książkowego bałaganu. Weźmy chociażby pierwszy z brzegu fragment Noelki:
"Zielony pokój, choć wysprzątany z wielką starannością, był, jak zwykle u Borejków, w stanie lekkiego nieładu, a to dlatego, że wszędzie, dosłownie wszędzie, leżały pootwierane, a w najlepszym razie pozakładane książki, których nie wolno było ruszyć pod żadnym pozorem." Albo w innym miejscu:
"Pyza i Tygrysek ukryły się w pokoju Idy. Za życia poprzedniej lokatorki wchodziło się do tego pokoju ze wspólnego korytarzyka. Teraz Borejkowie przywrócili wszystko do poprzedniego stanu, burząc prowizoryczną ściankę z dykty i powiększając w ten sposób własny przedpokój o dobrych kilka metrów kwadratowych, które można było natychmiast zapchać książkami."
Regały ciągnące się w nieskończoność wszędzie tam, gdzie tylko pozwalała na to przestrzeń, nie wyłączając kuchni czy przedpokoju, zawsze prowokowały myśl: "Ja też tak kiedyś chcę".
W moim zielonym pokoju powoli zaczyna brakować miejsca na ciągle powiększające się zbiory, a własna biblioteczka jest marzeniem tego samego kalibru, co drewniany, kuchenny stół.
Święta przyniosły ze sobą dużo książkowych niespodzianek, sama też zrobiłam sobie dwa prezenty: nową książkę J.K. Rowling i Seasons Donny Hay – miłość od pierwszego przejrzenia.
Miliarderów z przypadku
Bena Mezricha, których Marcin wręczył mi z życzeniami, żebym przekuła swój blog
w sukces na miarę facebooka, połknęłam w jeden wieczór.
Żaden ze mnie materiał na drugiego Zuckerberga, na szczęście geniusz, nie geniusz, ale jednak kawał drania, co na przestrzeni kilku lat zupełnie nieoczekiwanie zawładnął danymi, a przede wszystkim umysłami i światami miliarda ludzi na całej ziemi.
Przerażający fenomen.
Fistaszkom Charles'a M. Schulza należy się osobny wpis, to jest druga moja miłość od pierwszego przejrzenia. 



Tymczasem skończyłam Zapach świeżych malin Krystyny Wasilkowskiej-Frelichowskiej, prezent od Moich Kochanych. Książka, która cała jest z zapachów i smaków, momentami tak znajomych, że wywołujących lawinę wspomnień. Bo to przecież jest właśnie tak, jak we wstępie pisze córka autorki:
"Inaczej pachną święta Bożego Narodzenia, drożdżówka ukochanej cioci, świeży chleb, pieczeń wieprzowa, niedzielny obiad w rodzinnym domu, poranna kawa czy lato zamknięte w słoiczku z malinową konfiturą".
To opowieść, w której czas zatrzymał się w kuchniach i w spiżarniach, przy stołach i w gospodarstwach,
w sklepach i w restauracjach
Nieszawy, nadwiślańskiego miasteczka, łączącego w sobie tradycje polskie, żydowskie, niemieckie i kresowe. Zatrzymał się też na pięknych, starych fotografiach i w sekretnych recepturach nieszawskich gospodyń, które znajdujemy na kartach książki. Są tu przepisy na takie cuda, jak świeżynka i studzina, kartacze i żelazne kluski, czulent i oładki, mamałyga, pulpety z łoju albo parzybroda – intrygująca nazwa, prawda?
"Wielkimi świętami, do których gospodyni przywiązywała ogromną wagę, były imieniny: marcowe Józefa
i czerwcowe Janiny. Przyjęcie dla solenizanta przygotowywała w mikroskopijnej kuchni, więc tylko świetne zaplanowanie przyrządzania dań gwarantowało kulinarne powodzenie uroczystości"
– czytam i mam przed oczami wakacyjne imieninowe przyjęcia Babci i Dziadka.
Albo: "Kiedy było widać, że ulice miasta przemierza ubrany w zimową kurtkę i niosący duży kosz Józef Zborowski, wiadome było, że do Świąt Bożego Narodzenia zostały tylko dni, a nasz dom odwiedzi bardzo oczekiwany gość z opłatkami. Z niecierpliwością czekano, kiedy zapuka do drzwi, i były to wizyty, na które cieszyły się całe rodziny. Te wizyty miały całą obrzędowość: organista sadzany był w najbardziej honorowym miejscu, często podejmowany czymś gorącym do picia, a nawet obiadem. Odwzajemniał się, częstując tabaką, chętnie rozmawiał, wysłuchiwał pytań i radził w różnych sprawach. Dla domowników najważniejszy był otrzymany z jego rąk pakiecik z opłatkami. Dzieci cieszyły się z osobnych 'dziecięcych' opakowań, kolorowych opłatków przeznaczonych do dzielenia się po kolacji wigilijnej ze zwierzętami domowymi i wciśniętego w rączkę cukierka.
" toż to wypisz wymaluj Taty wspomnienia, które wracają przed każdymi Świętami.
I jeszcze: "W naszym domu to tata był specjalistą od makaronu. Nie żałował jajek, dobierał mąkę, zagniatał, wyrabiał, a przede wszystkim wałkował płaty na mikronową grubość (...). Nie mogłem patrzeć na jego ręce
i bałem się o jego palce bardzo szybko śmigał ostrym nożem, krojąc niteczki. Żółciutkie makarony domowe, innych nie znałem, były i są wspaniałym daniem – opowiadał Jerzy Roge, syn Alfreda, przedwojennego burmistrza Nieszawy" – i mogłabym przecież powiedzieć to samo, z tą małą różnicą, że w naszym domu ten makaron od zawsze wychodził spod kobiecej ręki, najpierw Babcinej, a potem Mamusinej. 

A jaki cudne rady przy zakupnie mięsa z książki Kuchnia polska: niezbędny podręcznik dla kucharzy 
i gospodyń wiejskich i miejskich oraz poradnik w wielu gałęziach gospodarstwa domowego, z 1901 roku,  
z których zacytuję tylko początek:
"Wołowina. (Zewnętrzne oznaki dobroci mięsa.) Wybierac mięso bardzo czerwone: oblane tłuszczem białym, przypominającym świeże masło. Tłustość powinna być twarda tak, aby nie ustępowała pod palcem. Tłustość miękka, kolor mięsa brunatny, siny, są niezaprzeczonymi oznakami pośledniego gatunku mięsa". 
Ciekawe, co by powiedziały panie z osiedlowego sklepu mięsnego, gdybym tak zażyczyła sobie sprawdzenie, czy tłustość aby twarda, czy przypadkiem nie ustępuje pod palcem... 
Bardzo podobają mi się też wspomnienia ojca autorki z międzywojennego Lwowa:
"We wspomnieniach ojca szczególne miejsce zajmowały jego wyprawy z mamą Heleną Wasilkowską (z domu Dabrowską) na zakupy. Na przykład zapamiętany obrazek z wędliniarni: mama prosiła o 10-15 dekagramów 'rozmaitości', które okazywały się mieszanką składającą się z kilkunastu cieniutkich plasterków różnej wędliny. (...) Fascynujące były też wizyty na ogromnym targu: '(...) mama trzymała mnie mocno za rękę, w obawie, że jak odejdę, to konie mnie stratują. A w poszukiwaniu zielonego do zupy
– zwanego trybulką, przemierzaliśmy czasem cały targ. (...) Ale regułą były dłuższe postoje przy kolorowych witrynach sklepów kolonialnych i moja degustacja ciastek tortowych w maleńkiej cukierni przy rynku' – opowiadał tato. (...) z rozrzewnieniem wspominał tez chrupiące rumiane precle z solą i makiem, kupowane na stoisku od ulicznego sprzedawcy,
a potem zjadane w drodze do szkoły. Jako najmłodsze dziecko w rodzinie najczęściej dostawał grosze na coś słodkiego. Wtedy kupowal kostkę chałwy tureckiej, chociaż, będąc już w sklepie, przez te kilka minut nie potrafił zdecydować się, którą wybrać. Były to ponoć unikatowe i wyborne smaki, których nigdy już nie odnalazł w chałwach, na przykład wedlowskich. Ze swego domu rodzinnego zapamiętał szczególny aromat świeżo zmielonej kawy i osobny stoliczek z tulskim samowarem".

Czytałam i czytałam, przez całe Święta i coraz większa rosła we mnie myśl, wcale nie nowa, o tym, jak bogaty materiał na książkę mam w swoim własnym domu.

środa, 26 grudnia 2012

"MISKA MAKARONU, KIELISZEK WINA, OLIWKI TRZY.."

To zawsze jest tak samo. Kiedy z wigilijnego talerza znika ostatni pieróg z grzybami, mimo że w kolejce czekają jeszcze inne potrawy z corocznego kanonu, czas świąteczny zaczyna nagle pędzić na łeb na szyję. Nie wiedzieć kiedy, wyśpiewują się wszystkie kolędy, rozdają gwiazdkowe upominki i w deszczowych ciemnościach wracamy z pasterki. Myśl niezmienna co roku, że więcej niezwykłości jest w samych przygotowaniach, bez nich trudno byłoby w ogóle poczuć Święta.
Jako dziecko całe godziny spędzałam na przeglądaniu się w szklanych bombkach, a czas chyba zatrzymywał się na chwilę w tych wykrzywionych odbiciach, bo ciągle było go tak dużo. Na wszystko.
Kiedy przyjeżdżam do domu, choinka jest już ubrana. Moje ulubione, mocno nadgryzione zębem czasu bombki-zwierciadła gdzieś na tyłach, wyparte przez matowe, do których jakoś nie mam serca. Sprawdzam, czy jarzębinowa królewna aby na pewno zawisła w bliskim sąsiedztwie swoich dwóch pajacowatych adoratorów. Wyplątuję Mikołaja z łańcuchów. Przez ten jeden krótki moment czas jest po mojej stronie. 



Nie wiem, czy jest jeszcze w moim ciele jakakolwiek komórka, która pamięta, jak to było na cukrowym detoksie. Wszelkie jego zbawienne skutki pogrzebałam. Z rozpustną rozkoszą zresztą.
Zaczytuję się w podarowanych mi przez A. Fistaszkach – cudne! I na przemian w KUKBUKU i w Chimerze, których recenzje, kiedy myśli będą mniej ociężałe. Czyli pewnie już w styczniu.
Szukam perełek w telewizyjnym chłamie. Znajduję „Na krawędzi nieba” Fatiha Akina. Tyle tu Turcji i tyle mijania się na krawędzi spotkań, problemów na krawędzi rozwiązań i tyle pytań bez odpowiedzi, z którymi bezlitośnie zostawia zakończenie.
Za to odpowiedzi tyle pięknych, mądrych w wywiadzie Agaty Buzek z Jerzym Stuhrem, który w pierwszy Dzień Świąt wyemitowała TVP.
Komentarzy na swój temat w Internecie nie czyta, bo, jak mówi, nie lubi widzieć małości ludzkiej:
„Żyję sobie w innym świcie. Na szczęście to jest teraz fajne, że możesz sobie wybrać swój świat.”
Świat Jerzego Stuhra pełen jest wspomnień i anegdot, np. o tym, kiedy jeździł z Teatrem Starym po tak różnym od naszej komunistycznej rzeczywistości Zachodzie:
„Sceny Londynu rozwalaliśmy. Z jednej strony straszny kompleks, że my z pięcioma dolarkami, a kompleks znikał, jak żeśmy wchodzili na scenę. I tu
czuliśmy siłę straszliwą w sobie. A potem znowu – nie wiesz, gdzie kontakt w hotelu, a klimatyzację gdzie włączyć? Rany Boskie, ktoś się do ciebie odzywa, czy śniadanie? – nie zamawiaj do pokoju, bo każą płacić! Rany Boskie! I w momencie, jak się ubierałeś w kostium i wchodziłeś na scenę i wiedziałeś, że oni u stóp… I do garderoby potem przychodzili, Paul Newman w Nowym Jorku, Nuriejew w Londynie, pokłony... No to się pozbywałeś na chwilę tych kompleksów. A potem znowu, panowie, jak tę coca-colę z tego automatu, kurde?... Takie czasy były”.
Albo, po sukcesie „Seksmisji”: „Ja to miałem w młodości często, że wchodziłem na scenę w Starym Teatrze
i śmiech... A tu ‘Biesy’ Dostojewskiego. To była robota, żeby tych ludzi przekonać.”
Pięknie mówi pan Jerzy o władzy aktora nad publicznością, o umiejętności wzruszania ludzi, która, kiedy ją sobie uświadomić, przestrasza, przestrasza „huśtanie”, „manewrowanie” emocjami, „teraz się będziecie śmiać, a teraz będziecie płakać”.
Wspólnie z Agatą Buzek zastanawiają się, czy to, co robią, można nazwać zawodem:
„Jak się tak powie, zawód, to takie to trochę deprecjonujące – stwierdza pan Jerzy – Czujesz się trochę więcej, niż zawód, poświęciłeś temu życie, siebie, swój system nerwowy, osobowość, physis, obnażyłeś się, tak, śmak, owak, no to jaki to zawód?” Kariera? – „Chyba najbardziej to, że trwam. Na swoich warunkach.”
Z każdym zdaniem ta rozmowa jest bardziej szczera, dotyka tematów najtrudniejszych, jak odgrywanie życiowych ról poza sceną
: „Często trzeba bardzo uważać, żeby nie poświęcić dla tego zawodu wszystkiego – mówi pan Jerzy – Ja się łapałem na tym, co to jest miłość w moim wypadku do najbliższych mi osób – to najczęściej mi wychodziło, że to jest tęsknota, w tęsknocie za nimi objawiało się moje uczucie. Bardziej za nimi tęskniłem przez lata spędzone poza domem, a nawet, jak w domu, to byłem gdzieś wyobcowany w swoich myślach. Dzieci tego długo zrozumieć nie mogły, żona to rozumiała. Mówiła ‘tata pracuje’, a ja siedziałem tępo przy biurku i patrzyłem sie w kartkę papieru. Dobrze, że oni mieli ogromną tolerancję.
Każdy chce mieć ukochaną osobę trochę dla siebie, a tu nie ma. Ale z drugiej strony, ja moją żonę doskonale rozumiałem, rozumiałem jej stany tuż przed koncertem, wiedziałem – oho, trzeba dać spokój, tej awantury nie będzie, chociaż mogłaby być, psiakrew, bo mam rację! – śmieje się Jerzy Stuhr tak po swojemu, śmiechem zapamiętanym z jego ról, charakterystycznym, jak to jego „Rany Boskie”. I jakoś tak ciepło w sercu, że znowu jest, gra, że wygląda i czuje się dobrze. I z takim spokojem mówi o swojej chorobie, która nie jest tutaj wcale tematem głównym, osią tego wywiadu, a przecież tyle słów płynie właśnie z tego doświadczenia.  
Podobno nikt nigdy nie zapytał go o to, czy jest zakochany. Odpowiada więc na to wywołane przez siebie pytanie: "Zakochanie to jest stan, zwłaszcza u mężczyzny, w którym chcesz dawać, a nie brać. To jest jedyne moje parcie energii do przodu, żeby coś komuś, najbliższym, dać. Bardziej rozdawanie. Świadomie. Ale w tym jest radość, w tym jest radość". 
A na koniec coś, co szczególnie mnie ujęło: „Tu była wielka nauka mojego ojca – nie chcieć za dużo. On był nieprzemakalny i gdzieś to we mnie zostało. Po to są potrzebne pieniądze, żeby nie być upokorzonym.
A reszta to... Miska makaronu, kieliszek wina i wystarczy... Oliwki trzy...” 

I zdrowie. Nic więcej.    

Cały wywiad można zobaczyć TUTAJ, choć zacytowałam w większości, nie mogłam się oprzeć.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

DZIEŃ WDZIĘCZNOŚCI

Wigilia Wigilii z Olgą, tradycja już, po tylu latach jesteśmy jak Rodzina.
Z pierwszym kęsem uzależniam się na zawsze od cynamonowych gwiazdek w czekoladzie.
Oglądamy wspólne zdjęcia z ostatnich lat, Olga chce z nich stworzyć nasz album, już sobie wyobrażam, jak gruby będzie, toż to cała historia!
Piękne drobiazgi tworzą na nowo znajomą przestrzeń jej pokoju, nie możemy się napatrzeć.
Na białej ścianie za naszymi plecami ikeowa choinka na płótnie, jakbyśmy przysiadły na chwilę na jakiejś leśnej, śniegowej polanie.
Trzy rozszczebiotane kolorowe ptaki.


Jest taki moment w ten wieczór, kiedy już przytulę przy opłatku tych moich Najbliższych, Najkochańszych,
w jednej myśli znajdą się nagle wszyscy Inni ważni, Ci, którzy są i którzy byli.
Tak sobie wędruję przez chwilę między nimi w czasoprzestrzeni, zanim nad wszystkim zapanują rozbudzone kolorami, zapachami i smakami zmysły. 

To jest dla mnie zawsze Dzień Wdzięczności. 

gocomics.com

Już czas.

niedziela, 23 grudnia 2012

MARTA STEWART OD PIĘCIU WIGILII

Dwie Gwiazdki temu pewna bardzo zdolna Pani – Magdalena Matraszek, stworzyła na moje zamówienie trzy piękne notatniki kulinarne, prezenty dla Dziewczyn i przy okazji dla mnie też. Długo zastanawiałam się, jaki klucz wpisywania przepisów wybrać. Jak rozstrzygnąć, co zostaje na drukowanych karteluszkach, skrawkach zapisywanych w pośpiechu, gdzieś tam pochowanych między kartkami książek o gotowaniu, a co z tego zbiorę, zapiszę na nowo. Kluczem okazali się być bliscy mi Ludzie, konteksty, wspomnienia związane z daną potrawą.
Są tu przepisy na dania, które zostały ze mną do dziś, mimo że czasem osób, z którymi gotowałam je po raz pierwszy, nie ma już w moim życiu.
Jajecznicą z pomidorami Przemka D.
objadaliśmy się razem w akademikowej kuchni, Zapiekanka makaronowa Przemka K. to nasze pierwsze katowickie mieszkanie.
Jest Spaghetti Olgi, z czasów, kiedy jeszcze niewiele wiedziałam o gotowaniu i przed pierwszą randką z wyjątkowym Facetem, zadzwoniłam po pomoc do Przyjaciółki. Trzeba przyznać, że bardzo podgrzałam wtedy atmosferę, cały wieczór prawie zionęliśmy ogniem, tak hojnie przyprawiłam makaron pieprzem i to niestety nie świeżo mielonym…
Są tu przepisy na Asiną popisową zupę-krem z papryki, którą przez żołądek docierała do czyjegoś serca, na Tatusiowe cudowne pieczenie i wszystkie Mamusine najlepsze ciasta na świecie, w tym słynny sernik z książki uratowanej z jakiegoś śmietnika: „Technologia gastronomiczna dla ZSZ”.
I są oczywiście cała Wigilia i cała Wielkanoc – zapisane na czasy, kiedy w końcu każda z nas zrobi pierwsze Święta u siebie. Te Wigilijne strony w tym tygodniu przyprószone mąką na pierogi, upstrzone gdzieniegdzie grzybnym wywarem. Gotuję, piekę, gotuję z radością, od trzech dni  bez przerwy, na świętowania, których tyle po drodze.
Ala napisze potem, czym bardzo mnie rozbawi: „Odpocznij w Święta, Marto Stewart od pięciu Wigilii”.  


sobota, 22 grudnia 2012

***


Choinkowy debiut w domu A. Wybieranie świątecznego drzewka w wieczornych ciemnościach niesie ze sobą niespodzianki. Oto stoi przed nami w całej krasie swojej krzywości, hojnie sypiąc igłami przy najmniejszym dotknięciu. A jednak, ubrana w lukrowane przez nas pierniki i inne cuda, w całym tym swoim niewydarzeniu jest urocza. Uwielbiam światło choinkowych lampek, mogłabym nimi obwiesić cały dom. 
Nasza Wigilia we dwoje. 

***
oto nasza wieczność
szepnąłem
gdy przycupnęliśmy
nadzy przy kominku
a płatki śniegu
z naszych włosów


o tam
gdzie już ich nie ma


(Grzegorz Ciechowski, z tomu „Wokół niej”)


piątek, 21 grudnia 2012

PRZED KOŃCEM ŚWIATA

Wtorek.
Że do religii to on talentu nie ma, stwierdził już ksiądz Twardowski, u którego pobierał nauki, będąc dzieckiem. Dziś sam o sobie mówi, że w Boga nie wierzy, przyznaje jednak, że ciągle zdarzają mu się w życiu rzeczy niezwykłe, ocierające się o metafizykę. Czułość jest dla niego cenniejsza od miłości, więcej w niej dojrzałości, więcej szansy na przetrwanie, a może tylko bardziej jest normalna, ludzka i prawdziwa, niż wszystkie szaleństwa miłości? Czule mówi i pisze o swoich małych synach, od kiedy są, odwieczny pesymista, nagle inaczej tłumaczy sobie świat. Bo kiedy jest nieźle to jest dobrze, a jak jest dobrze to w gruncie rzeczy jest świetnie. Taka prosta filozofia.
Brzmi tak znajomo, czytam go przecież codziennie, a jednocześnie coś artystycznie egocentrycznego leciutko zgrzyta, zaskakująco. Cóż, taka już natura nadwrażliwców z pięknymi duszami. A że duszę ma piękną, co do tego nie ma wątpliwości, jak inaczej mógłby tak genialnie rozkładać na słowa pierwsze całą istotę życia? Wieczorem czeka go jeszcze podróż do Wrocławia, misja szczególna – przekonać poetkę Urszulę Kozioł, że końca świata, jakkolwiek bardzo nań czeka, jednak nie będzie. Nie tym razem. Pożegna się, jakże by inaczej, wierszem, niestety ostatnim tego wieczoru: 


Wróbel
Kołysze się na trzcinie
A ja kołyszę się
Na myśli
Zanim odlecę

(Tomasz Jastrun "Trzcina"  
z tomu "Powitania i pożegnania")

Czwartek.
Ile już było tych powrotów nocnych z przedwigilijnych wieczorów z Ewą? A z tych spotkań nieświątecznych, takich po prostu, bez okazji? Zawsze potem wysyłamy do siebie smsy, że koniecznie musimy powtarzać to częściej. Zmieniają się uczuciowe konfiguracje, przewracają się życia do góry nogami, zmieniamy się my, doroślejemy na swoich oczach, blisko siebie. Tak dobrze móc znowu spotykać się w pracy na kuchennej kawo-herbacie, jak kiedyś, naprawdę mi tego brakowało. A wieczorem wypić razem grzańca, napój bogów całkiem niechcący, z powodu rzeczonego grzańca właśnie, nie dać A. dojść do słowa, powymieniać się z Tomkiem kulinarnymi odkryciami, ekscytującymi podobno tylko dla nas, nie odmówić sobie przyjemności ponoszenia na rękach Aniołeczka, który tak niemożliwie urósł, od kiedy widziałam go ostatni raz. Tak samo zaskakują mnie za każdym razem zdjęcia Liluni, które przesyła mi w mailach Ania. Przed wyjściem do Ewy
i Tomka rozmawiałyśmy chwilę przez telefon. We trójkę – Ania, ja i mała Krzykaczka w tle. Coś mi się zdaje, że charakterek to ona ma po Mamusi, która to chciała mnie dzisiaj jeszcze usłyszeć, na wypadek, gdyby świat jednak miał się jutro skończyć. 


Piątek.
Czas spotkań ma swoją kontynuację w firmowej wigilii. Takiej, jakiej nie mieliśmy nigdy dotąd. Po raz pierwszy siadamy wszyscy przy świątecznie ubranym stole, nie ma stania po kątach, plastikowej zastawy
i demagogicznych przemówień bez końca. Częstujemy się nawzajem tym, co każdy z nas przygotował i co trochę dodaje smaku średnio udanemu firmowemu cateringowi. Kompot z suszu rozbraja mnie bardziej nawet, niż opłatek i prezenty, niezrównane są te nasze dziewczyny z sekretariatu, mają w sobie to moje dawne "chcenie", zaangażowanie, którego nikt jeszcze nie zdążył w nich zdusić. Wieczorem przedświątecznie na chwilę z Emenemsami i to by było na tyle.

Ciągle jesteśmy.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

A SKORO O ŚWIĘTACH TO... O JEDZENIU

1. 
"U nas w domu nie jada się karpia. Ze względu na córcię, za dużo jej sprawiało przykrości to zabijanie ryb..." w Katowicach w dzień targowy takie toczą się rozmowy.
"Na tę warstwę ciasta dopiero nakładam mak..." jedna pani drugiej pani na spacerze nad stawami.
"W Wigilię to już będę wyłączony z życia. Muffinki będę piekł. Marchewkowe" –  i w pociągu od rana dyskusja ta sama. 

2. 
W osiedlowym spożywczaku stoję w kolejce po suszone jabłka. Pani za mną, zagadnięta przez ekspedientkę, jak się miewa jej pies, zaczyna opowiadać. Że właściwie to jest już chyba na wykończeniu, córka tyle pieniędzy wydała na leczenie, ale nic nie pomaga, no bo jak już miska pełna stoi dzień w dzień, a pies nie chce jeść to już chyba bardzo źle, prawda? tak, powinni ją już uspać chyba, chyba trzeba będzie podjąć wreszcie taką decyzję, w poniedziałek, jak się nic nie zmieni to powie córce, że trzeba psa uspać, ale to tak żal człowiekowi, do końca się wierzy, że się jakiś cud stanie, ale chyba już się nie stanie, prawda?
Powstrzymuję się, żeby nie odpowiedzieć: "Prawda. Nie stanie się". Tak bardzo chcę powiedzieć tej kobiecie, żeby nie przedłużali swojemu psu cierpienia, że to najlepsze, co mogą dla niego zrobić. Szybsza, niż te słowa, jest inna myśl nie mam prawa. Bo przecież my też nie potrafiliśmy, nie chcieliśmy tego zrobić i długo chowaliśmy się za tym "chyba", bo nie ma nic trudniejszego, niż podjęcie TAKIEJ decyzji, bo każdy musi uświadomić sobie, że tak trzeba, sam. Mimo to wyjdę stamtąd przygnieciona ciężarem tych niewypowiedzianych słów. 
Kilka dni później roześmieje mnie szeroko inna kobieta z psem do zaplątanego na smyczy wokół moich nóg
i siatek, powie: "Jakubku, ale ty uważaj, proszę, jak chodzisz..."
 


3. 
Rozmowy o Świętach nie mogą nie kręcsię wokół jedzenia. Chłopak z pociągu czaruje zapatrzoną w niego towarzyszkę opowieściami o swoich kulinarnych dokonaniach, marchewkowe muffinki na wigilijnym stole – dlaczego nie? Pani z targu, tak jak mój A., zastąpi karpia łososiem coraz więcej nowoczesności w tradycji. Rozmawiać o jedzeniu nagle jest tak bardzo modnie, nie tylko z okazji Świąt. I o ile wcześniej temat kulinariów był mi bliski ze względu na to, że sama gotować uwielbiam, o tyle ostatnio coraz bardziej interesuje mnie też socjologicznie, chodzi mi po głowie pewien plan, ale to już, jeśli wszystko się uda, w Nowym Roku. Tegoroczne Święta rozplanowuję zadaniowo. Był tydzień sprzątający, był zakupowo-prezentowy, w tym pozostało tylko zakasać rękawy i do kuchni! 

piątek, 14 grudnia 2012

PARADA DZIWOLĄGÓW

Są takie rozmowy, po których chaos myśli w głowie nie daje się ogarnąć żadnymi słowami. 
Są rozmowy tak boleśnie mocne i prawdziwe, że rozwalają kompletnie i na długo. 
Są takie rozmowy, po których sen jest tylko pobożnym życzeniem, bo zamiast snu przychodzą pytania. Dlaczego takie zło spotyka kogoś, kto tak bardzo potrzebuje odrobiny szczęścia w życiu? 
I jak to jest, że to, co nie jest szczęściem, zawsze chodzi w parach, trójkami, grupowo, bez końca? 
Albo takie mniej ładne w formie: Kiedy wyczerpiemy w tym moim najbliższym kobiecym gronie limit na chorych mitomanów, perfidnych oszustów, psychopatyczne typy wyzute z jakichkolwiek ludzkich uczuć? 
Kiedy skończy się ta parada dziwolągów? 
Nie, dzisiaj nie ma miejsca na próby zrozumienia, żądza krwi budzi się we mnie, nie współczucie. 
Jakiś lęk, żeby jej to nie złamało, przez chwilę tylko, bo przecież wiem, naprawdę wiem, jak silna wyjdzie z tego. I że jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie. Będzie. 

środa, 12 grudnia 2012

FILM O ŻYCIU

W poniedziałek na facebookowym profilu Fundacji Chustka radosna wiadomość, że Anna Wacław-Orpik otrzymała Grand Press za wywiad w TOK Fm z Chustką, o bliskości, erotyce i seksie w chorobie nowotworowej. To wyjątkowa rozmowa, tak jak wyjątkową, mądrą, piękną osobowością była Joanna. 
A dzisiaj na jej blogu, którego nadal nie mogę przestać czytać, Niemąż napisał, że powstaje film o ich rodzinie, nakręcony na chwilę przed odejściem Chustki:
"Aneta pokazała Joannie roboczą wersję i moja żona popłakała się, a zapewniam, że nie był to u Niej stan zwyczajny. Mówiła mi, że to piękny obraz i cudownie opowiedziana historia. Potem dowiedzieliśmy się, kto będzie pisał muzykę i całość nabrała jeszcze innego wymiaru.Też widziałem fragmenty. Tak, to jest piękne
i ważne, ale także dojmująco smutne. Może po prostu tęsknię? A jednak dla mnie to historia o miłości. A to już smutne nie jest."
Reżyserka, Aneta Kopacz, w wywiadzie dla radiowej Czwórki poruszająco opowiada o swojej fascynacji Joanną, o ich pierwszym spotkaniu, o tym, jak powstawał film:
"Kręciłam film o życiu, o łapaniu chwil, o radości w tym życiu. Ale też o bólu, strachu, odchodzeniu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kręcę film o ostatnim czasie tej rodziny, wspólnym czasie."  

Obraz wchodzi w fazę postprodukcji, na którą brakuje funduszy. Jego twórcy nawiązali współpracę z nowo utworzonym portalem wspieramkulture.pl, za pośrednictwem którego można społecznie wspomóc realizację projektu. Potrzeba 30 000 zł, żeby w maju film mógł mieć swoją zapowiadaną premierę. 

Gdyby Ktoś z Was mógł i chciał mieć w tym swój udział:
http://wspieramkulture.pl/projekt/19-FILM-DOKUMENTALNY-O-JOANNIE-AUTORCE-BLOGA-CHUSTKA
 


Ja nie mogę się doczekać tego filmu. 


OD REŻYSERA
Przeczytałam w Internecie rozmowę z mądrą, piękną dziewczyną. Zrobiła na mnie duże wrażenie. Dawno nie widziałam tak sensownych, przemyślanych i składnych zdań. Joanna opowiadała o swoim synu, mężu i o piętnie, jakim została naznaczona rok wcześniej. Rak: trzy miesiące życia. Z artykułu dowiedziałam się o blogu, w którym Joanna opisywała każdy swój dzień – od momentu, gdy dowiedziała się, że ma umrzeć. Pisała świetnie: krótko, zwięźle, bez ogródek. Trafiała w punkt. Przeczytałam wszystko od razu. Byłam zafascynowana.
Pierwsze moje spotkanie z Joanną w Klubie Księgarza zapamiętałam jako coś niezwykłego. W ledwie oświetlonym pomieszczeniu stanęłyśmy naprzeciwko siebie i milczałyśmy. Nagle znałyśmy się bardzo długo. Dwa dni potem kręciłam film. O Joannie, Jasiu, Piotrze. O miłości, relacji, chorobie, czułości, życiu, odchodzeniu, o chwili, o radości, o bólu. O tym, co tu i o tym, co teraz.
Aneta Kopacz

 
O FILMIE
W kwietniu 2010, Joanna dowiedziała się, że umrze w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Swojemu pięcioletniemu synkowi obiecała, że zrobi wszystko, żeby żyć jak najdłużej. Walczy. Dla Jasia prowadzi blog, który zyskuje ogromną popularność. Pisze o codzienności – prosto i trafnie. Kocha życie. Kocha je pomimo choroby i pomimo wyroku. Potrafi się w nim cieszyć. Dla wielu czytelników staje się ikoną uważnego, szczęśliwego życia. Jej cel jest zwyczajny – być co roku na Mazurach, a perspektywa czasowa najbliższa – zobaczyć, jak syn jeździ rowerem na dwóch kółkach. Film ukazuje fragmenty z życia Joanny, jej męża Piotra
i Jasia.

Rozgrywany w dyskretnych obserwacjach, nastrojowy, nieprzegadany. Prosty, zmysłowy, o przyglądaniu się chwili, o życiu, odchodzeniu i o miłości.  
Blog Joanny: www.chustka.blogspot.com

OD PRODUCENTA
Wajda Studio postanowiło wyprodukować film Anety Kopacz przede wszystkim ze względu na wyjątkową bohaterkę, Joannę Sałygę. Ale nie tylko – Aneta jest reżyserem obdarzonym niesłychaną wrażliwością i nie mieliśmy cienia wątpliwości, że zrobi wspaniały, poruszający film. Realizacja stała się możliwa także dzięki wsparciu koproducenta, Narodowego Instytutu Audiowizulanego. Bohaterowie filmu dostarczyli nam wielu wzruszeń, jesteśmy przekonani, że ich historia zasługuje na dłuższy i poważniejszy film, niż początkowo zakładaliśmy. Dlatego potrzebujemy dodatkowych funduszy na jego dokończenie – mówi Adam Ślesicki.
Film będzie miał premierę w maju 2013 roku.

TWÓRCY

Reżyseria: Aneta Kopacz
Scenariusz: Aneta Kopacz, Tomek Średniawa
Zdjęcia: Łukasz Żal
Dźwięk: Michał Kawiak
Montaż: Rafał Samborski
Producent: Adam Ślesicki
Koproducent: Aneta Kopacz
Kierownik produkcji: Alicja Kizińska
Wsparcie: Fundacja Szkoła Wajdy
Wsparcie: Polski Instytut Sztuki Filmowej
Koprodukcja: Narodowy Instytut Audiowizualny
Produkcja: Wajda Studio

O ANECIE KOPACZ – REŻYSERZE
Aneta Kopacz ukończyła Wydział Psychologii oraz podyplomowe studia Reportażu na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Jest absolwentką Programu Dokumentalnego DOK PRO w Szkole Wajdy. Doświadczenie zawodowe zdobywała także za granicą na planie filmowym i podczas postprodukcji polsko-amerykańskiego filmu "Get Low" z Billem Murrayem, Sissy Spacek i Robertem Duvallem w rolach głównych. Napisała scenariusz i była współreżyserem teledysku "Prawdziwe życie" T.LOVE, nominowanego do nagrody Yach Film. Jest współautorką następujących filmów dokumentalnych: "1 maja", "Zapraszamy do fryzjera" oraz "Spacer". Za ten ostatni otrzymała Nagrodę Główną na festiwalu Filmoffo w Opolu Lubelskim i na Międzynarodowym Festiwalu "Zoom-Zbliżenia" w Jeleniej Górze, wyróżnienie na Międzynarodowym Festiwalu KAN we Wrocławiu oraz Festiwalu Drzwi w Gliwicach, a także nominację do Nagrody Polskiego Kina Niezależnego im. Jana Machulskiego w kategorii "Najlepszy Dokument".

(Za: wspieramkulture.pl)