piątek, 21 grudnia 2012

PRZED KOŃCEM ŚWIATA

Wtorek.
Że do religii to on talentu nie ma, stwierdził już ksiądz Twardowski, u którego pobierał nauki, będąc dzieckiem. Dziś sam o sobie mówi, że w Boga nie wierzy, przyznaje jednak, że ciągle zdarzają mu się w życiu rzeczy niezwykłe, ocierające się o metafizykę. Czułość jest dla niego cenniejsza od miłości, więcej w niej dojrzałości, więcej szansy na przetrwanie, a może tylko bardziej jest normalna, ludzka i prawdziwa, niż wszystkie szaleństwa miłości? Czule mówi i pisze o swoich małych synach, od kiedy są, odwieczny pesymista, nagle inaczej tłumaczy sobie świat. Bo kiedy jest nieźle to jest dobrze, a jak jest dobrze to w gruncie rzeczy jest świetnie. Taka prosta filozofia.
Brzmi tak znajomo, czytam go przecież codziennie, a jednocześnie coś artystycznie egocentrycznego leciutko zgrzyta, zaskakująco. Cóż, taka już natura nadwrażliwców z pięknymi duszami. A że duszę ma piękną, co do tego nie ma wątpliwości, jak inaczej mógłby tak genialnie rozkładać na słowa pierwsze całą istotę życia? Wieczorem czeka go jeszcze podróż do Wrocławia, misja szczególna – przekonać poetkę Urszulę Kozioł, że końca świata, jakkolwiek bardzo nań czeka, jednak nie będzie. Nie tym razem. Pożegna się, jakże by inaczej, wierszem, niestety ostatnim tego wieczoru: 


Wróbel
Kołysze się na trzcinie
A ja kołyszę się
Na myśli
Zanim odlecę

(Tomasz Jastrun "Trzcina"  
z tomu "Powitania i pożegnania")

Czwartek.
Ile już było tych powrotów nocnych z przedwigilijnych wieczorów z Ewą? A z tych spotkań nieświątecznych, takich po prostu, bez okazji? Zawsze potem wysyłamy do siebie smsy, że koniecznie musimy powtarzać to częściej. Zmieniają się uczuciowe konfiguracje, przewracają się życia do góry nogami, zmieniamy się my, doroślejemy na swoich oczach, blisko siebie. Tak dobrze móc znowu spotykać się w pracy na kuchennej kawo-herbacie, jak kiedyś, naprawdę mi tego brakowało. A wieczorem wypić razem grzańca, napój bogów całkiem niechcący, z powodu rzeczonego grzańca właśnie, nie dać A. dojść do słowa, powymieniać się z Tomkiem kulinarnymi odkryciami, ekscytującymi podobno tylko dla nas, nie odmówić sobie przyjemności ponoszenia na rękach Aniołeczka, który tak niemożliwie urósł, od kiedy widziałam go ostatni raz. Tak samo zaskakują mnie za każdym razem zdjęcia Liluni, które przesyła mi w mailach Ania. Przed wyjściem do Ewy
i Tomka rozmawiałyśmy chwilę przez telefon. We trójkę – Ania, ja i mała Krzykaczka w tle. Coś mi się zdaje, że charakterek to ona ma po Mamusi, która to chciała mnie dzisiaj jeszcze usłyszeć, na wypadek, gdyby świat jednak miał się jutro skończyć. 


Piątek.
Czas spotkań ma swoją kontynuację w firmowej wigilii. Takiej, jakiej nie mieliśmy nigdy dotąd. Po raz pierwszy siadamy wszyscy przy świątecznie ubranym stole, nie ma stania po kątach, plastikowej zastawy
i demagogicznych przemówień bez końca. Częstujemy się nawzajem tym, co każdy z nas przygotował i co trochę dodaje smaku średnio udanemu firmowemu cateringowi. Kompot z suszu rozbraja mnie bardziej nawet, niż opłatek i prezenty, niezrównane są te nasze dziewczyny z sekretariatu, mają w sobie to moje dawne "chcenie", zaangażowanie, którego nikt jeszcze nie zdążył w nich zdusić. Wieczorem przedświątecznie na chwilę z Emenemsami i to by było na tyle.

Ciągle jesteśmy.

2 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze