środa, 30 października 2013

obywatel i małgorzata – morfina wspomnień dawnych

Poszliśmy do Grzegorza. Rubinkowo. Blok. Mieszkanie. Zdziwiło mnie, że jest takie ‘normalne’. Nie było tu sztuki, nie było atmosfery tworzenia, nie było płyt na podłodze, wszędzie, tak jak u mnie w Łodzi. Mój dom jest galerią, pełen obrazów, książek, albumów, kamer stojących na statywach, aparatów na półkach. Założyliśmy 
z Józkiem pierwszą prywatną Exchange Gallery – i tak żyjemy. Twórczość to nasza religia.
Ten dom zupełnie mi nie pasuje do Grzegorza. Dużo jednak mówi, jak normalnym życiem żył tutaj Grzegorz i z jakiego świata go wyrywam. Takie drobiazgi, jak kwiaty w doniczkach, jak obrus na stole. Nigdy tego nie było u mnie. To coś wzruszającego.

Te słowa Małgorzata Potocka zapisała w swoim Dzienniku 3 stycznia 1986 roku.
Na wiele lat przed tym, co miało się wydarzyć, w tych kilku zdaniach bezwiednie odpowiedziała sobie na pytanie: „dlaczego?”   


Książka „Obywatel i Małgorzata” zastała mnie w witrynie dworcowej księgarni, w pierwszy pourlopowy dzień. Kupując ją, całkowicie w nawias wzięłam swoją niechęć do jej autorki, to był odruch – przecież ja, zagorzała fanka, czytam wszystko, co dotyczy Ciechowskiego. No i dałam się nabrać, bo – jak można było się domyślić to nie Grzegorz jest bohaterem tej książki. We wstępie do rozmowy z Krystyną Pytlakowską mówi Potocka: Teraz, kiedy o tym rozmawiamy, wracam do życia, które przysypałam popiołem, zagrzebałam i uklepałam, mając nadzieję nigdy tego grobu nie rozkopać. Od razu rodzi się pytanie, które dalsza lektura książki tylko potwierdza – po co więc to zrobiła i czy takiego właśnie ocalania od zapomnienia, w takim stylu, Grzegorz potrzebował?   

Naprawdę spróbowałam poszukać pozytywów. Dobrych słów o swoim Idolu, jak te:  
Wszystko, co robił, było pełne autentyzmu i poezji.
Jego muzyka była bardzo intelektualna, miała dużo warstw. To była bardzo skomplikowana muzyka, zbuntowana. Tak bogata i w takim kolorycie, jakiego nie udało mi się znaleźć u żadnego innego twórcy.  
Miał ogromną siłę w sobie, osobowość, która narzucała innym szacunek dla niego, budziła nieśmiałość. Są tacy ludzie, przy których zawsze czujesz się mniejsza. 
Tyle, że to poczucie „mniejszości” rekompensuje sobie Małgorzata Potocka w swoich wynurzeniach z nawiązką. Bo przecież był Grzegorz tak inny, niż jej dotychczasowi znajomi i tak bardzo nie z jej świata. Tak bardzo nieopierzony, nieokrzesany, zahukany, zakompleksiały i mało inspirujący, bo czymże są koncerty rockowe wobec spotkań z literatami, kongresów sztuki czy wielkich międzynarodowych wystaw, na których bywała Potocka ze swoim mężem? 
Nie, w tej relacji On nie był Mistrzem. Ona nie była „tylko” Małgorzatą. Była Jego oknem na świat. Jego muzą. Pierwszym recenzentem i pierwszym słuchaczem. Lustrem oceniającym Jego twórczość. Rzuciła Mu do stóp cały świat.  
On przy mnie nawet nie mógł przełknąć tego de volaille’a, podczas gdy ja pożerałam wielki kawał indyka – tak obrazowo podsumowuje Potocka swoje pierwsze randki z Ciechowskim. 
Zmęczona podkreślaniem w co trzecim zdaniu, kogóż to artystka nie znała, z kim się nie przyjaźniła i gdzie nie bywała, ciągle próbuję znaleźć na kartach jej książki prawdziwego Grzegorza. Karmię się opisami ich codziennego życia, tego, jak fantastycznym był ojcem dla Weroniki i Matyldy, jakim facetem z krwi i kości
w związku, jak kochał psy. Nie zajmowałam się ani praniem, ani sprzątaniem – zawsze mieliśmy służbę. Nasze życie to było „życie publiczne” – scena i ekran. To myśmy wyznaczali trendy towarzyskie, byliśmy bardzo oryginalną parą, kolorową. (…) Ale teraz, gdy o to pytasz, przypominam sobie, że Grzegorz w gruncie rzeczy był bardzo domowy. 

W innym miejscu powie Potocka, że wspaniale dopasowali się z Grzegorzem do siebie, stwarzając – trochę na marginesie świata – swoją własną rzeczywistość. Nadawaliśmy ton, na nas się ubierano, na nas się czesano. Na Grzegorza – i owszem.   

To, czego nie można odmówić Małgorzacie Potockiej, to udziału w solowej twórczości Grzegorza Ciechowskiego. Jakkolwiek wielokrotnie na kartach książki zaznacza, że wymyśliła Obywatela G.C. od A do Z, chyba bardziej właściwe wydaje się zdanie: Byłam aktorką, reżyserem, fotografem, producentem. Robiłam to, co dopełniało jego twórczość. Muzycznie był to czas dla Ciechowskiego rzeczywiście bardzo dobry, są na Jego solowych płytach utwory dla mnie genialne, do których wracam nie mniej chętnie, niż do tych Republikańskich.  
Cały czas się działo coś podniecającego, nowe miejsca, nowe domy, muzyka, koncerty, teledyski. Podróże, namiętność, seks i ani chwili na nudę. Tak widziała ich życie Małgorzata. Tym smutniej wybrzmiewa jedna z jej końcowych refleksji: Nie zauważyłam, że potrzebuje wyciszenia i przerw w tym nieustannym jarmarku. Wydawało mi się, że on wszedł w nasze życie właśnie z takiego wyciszenia, z pauzy, więc przy mnie rozkwitł. 

Naprawdę próbowałam zrozumieć. Tak po kobiecemu, po prostu. Przyznać autorce prawo do wspomnień o wielkiej, porywającej i bezkompromisowej miłości. Pięknej, jak każda miłość, która się właśnie zaczyna. Wczuć się w trudność położenia, w rozterki kobiety kochającej dwóch mężczyzn jednocześnie. Litościwie wyrzucić z pamięci zdania: Powinniśmy żyć w trójkę. Tak jak Majakowski z Lili Brik i Osipem Brik. Tylko jak oni by się mną dzielili? (!) Przez chwilę nawet trochę być po jej stronie, kiedy mówi: Wiesz, tak naprawdę ja najpierw budowałam pomnik Józka, potem budowałam karierę i pomnik Grzegorza, a żaden z nich nie budował mojego pomnika. Zastanowić się, że może rzeczywiście w pewnym stopniu poświęcała się dla swoich mężczyzn, rezygnując z własnej kariery. I tak zwyczajnie, po ludzku, współczuć kobiecie zdradzonej. Zrozumieć.

I mogłabym. Naprawdę mogłabym. Gdyby nie hipokryzja kogoś, kto sam był „tą drugą”. Gdyby nie przerażający brak klasy w słowach dotyczących Ani, żony Grzegorza. I całkowity brak refleksji nad tym, że tę książkę przeczytają Jego dzieci. Gdyby nie kłamstwa, które odbierają tym wyznaniom, a zwłaszcza Dziennikom, jakąkolwiek wartość. A już absolutnie nie do zaakceptowania jest dla mnie przekręcanie tytułów, czy przypisywanie sobie piosenek, które Grzegorz pisał z myślą zupełnie o kimś innym.  
Nie przyszło ci do głowy, że ją po prostu kochał?   można by zakończyć tym retorycznym w gruncie rzeczy pytaniem Krystyny Pytlakowskiej. Myślę jednak, że sama Małgorzata Potocka podsumowuje swoją książkę najtrafniej, mówiąc o Grzegorzu:
Gdyby żył, leżał tu w domu na górze, czytał książkę, a ja bym o nim opowiadała, pomrukiwałby tylko: nie pleć bzdur.