wtorek, 13 sierpnia 2013

CUDA WIANKI FLORENCE + THE MACHINE


Nie wiedziałam, że prawdziwa fanka Florence Welch na jej koncert przyjeżdża z kwiatami we włosach. Jednak, kiedy wczesnym popołudniem zobaczyłam pierwsze dziewczę w zabójczo pięknym wianku z mieczyków, nie miałam wątpliwości, że wieczór spędzi tam, gdzie my. Raz zauważone, wyrastać zaczęły na każdej ulicy, jak kwiaty po deszczu. Co tam krakowski smog wobec takiego stężenia romantyzmu w powietrzu, dusznym od kwietnych wianków i rozgorączkowanego oczekiwania. Tego dnia Kraków stał się miastem tysiąca Ań z Zielonych Wzgórz, wróżek i nimf, rusałek i elfów. Dzieci-kwiatów, co na muzealne lotnisko ciągnęły, jak na woodstockowy zlot. Kiedy brak kwiatka, wetkniętego chociażby za ucho, zaczął mnie uwierać, pomyślałam, że chyba mam w sobie duszę hippiski. 
Odurzenie atmosferą już na miejscu szybko zamieniło się w zdystansowane rozbawienie trzydziestolatki. Na kwadrans przed godziną "W" każdy ruch na scenie prowokował ogłuszający pisk rozentuzjazmowanych fanek. Aplauzu, jaki swoim pojawieniem się wywołała... harfa, mógłby chyba pozazdrościć niejeden artysta. My za to zazdrościliśmy całemu morzu głów przed nami. Ech, gdzie te studenckie czasy, kiedy na koncercie Republiki
w 2001 roku, z brzuchem wciśniętym w barierkę, nogami po kolana w błocie i głową w deszczu szczęśliwa, jak nigdy, stałam pod samą sceną na wprost Ciechowskiego. Tutaj, w czterdziestotysięcznym, nieprawdopodobnym ścisku, nie było na to żadnych szans. Zachwycające w popołudniowym słońcu wianki, nocną porą wywoływać zaczęły zgoła odmienne uczucia, jak wszystko, co zasłaniało widok. Przody piszczały, tyły skandowały co chwilę: "Z-d-e-j-m-i-j- w-i-a-n-e-k"
– a my z nimi. A potem nad wszystkimi zabrzmiały pierwsze dźwięki "Only If for a Night" i przeniosły nas w całkowicie inną rzeczywistość, gdzie znaczenie miała już tylko muzyka. Fruwałam,
podrzucana do góry przez A., jak mała dziewczynka.  
Ona też momentami bawiła się tym koncertem, jak dziecko. Czarna, szyfonowa sukienka błyszcząca od cekinów, spięte nad karkiem włosy, mocny głos z anielskimi chórami w tle – to była Florence z płyty "Ceremonials". Ale ta bosa, roześmiana, uciekająca ochroniarzom w tłum fanów, z wiankiem na głowie i twarzą wysmarowaną brokatowym pyłem, skacząca po scenie przy "Dog days are over" – to Florence pierwszej płyty, dużo mi bliższej. Czarowała – wdziękiem każdego gestu (co nie uszło uwagi A.), zaraźliwą ekspresyjnością, słowami uwielbienia dla najlepszej na świecie publiczności, szczerą radością z tego spotkania. 
Tak, była i muzyka, była przede wszystkim muzyka, ale naprawdę jej moc poczułam dopiero w domu, kiedy przez słuchawki w samotności wysłuchałam jeszcze raz całego koncertu, wrzuconego na chwilę do internetu. Bez stawania na palcach, zadzierania głowy, żeby zobaczyć cokolwiek nie tylko na telebimie, przy własnym biurku, przeżyłam to wszystko jeszcze raz, złożyłam w pełną, uszczęśliwiającą całość. 

***

Ciągle mam w głowie trzy zdjęcia, których tego dnia nie zrobiłam. Wcale nie koncertowe, zresztą zaraz przy wejściu na teren festiwalu skonfiskowano mi aparat. 

W jednym z okien tramwaju, który właśnie podjechał na przystanek, starsza kobieta. Przygarbiona, z głową opartą o przednie siedzenie, z twarzą zastygłą w grymasie jakiegoś strasznego bólu. 
Przejmujące.

Pod arkadami staruszka w chustce na głowie, z wiaderkiem białych mieczyków, moich ukochanych. Miałabym ochotę kupić wszystkie, a ją uściskać na pożegnanie. Bo mieczyki to wspomnienie mojej Babci.
Kojące.

Przycupnięta pod Sukiennicami, jak kolorowa papuga. Ostry róż stroju, czerwień szminki, złoto połyskujące pierścionki na pomarszczonych dłoniach. Za chwilę przepowie przyszłość siedzącej na kartonowym stołku dziewczynie.

Intrygujące. 

***

Obiad jemy w polecanym przez Ewę i Tomka Zazie Bistro. Menu i klimat, jak w Paryżu, ruch, jak w Rzymie. Przy małym stoliku pod wieżą Eifflea dwie przyjaciółki, karafka wina i osławione fois grois w towarzystwie chrupiących bagietek. Przy stoliku obok para, on robi zdjęcie każdemu daniu, czyżby pisał blog kulinarny? Jak smacznie brzmi zapiekanka ziemniaczana z płatkami cielęciny, karmelizowaną cebulą i kruszonką z chili, 
w sosie miodowo-musztardowym. A jak smakuje! Tarta z kasztanami, gruszką i gorzką czekoladą, warta grzechu bardziej, niż crème brûlée, rozmiarów tak pokaźnych, że nawet ja nie daję mu rady. 

Kilka chwil później na pobliskim targowisku sprzedawcy zbierają swoje towary. Zaglądamy z ciekawości na prawie opustoszałe stoiska ze starociami. Na jednym z nich A. kupuje mi komplet łyżek z alpaki. "Przedwojenna robota, pan wie, co pan ma w ręku", powtórzy kilka razy handlarka, zanim zawinie naszą zdobycz w kawałek starej gazety.

czwartek, 8 sierpnia 2013

"NA CHWILĘ TU JESTEM I TYLKO NA CHWILĘ"

Po powrocie z pracy zastaję stół nakryty na cztery osoby. Każdego dnia niezmiennie czekają na mnie 
z obiadem, po którym na podwieczorek przenosimy się wszyscy do ogrodu.
Przysłuchuję się, jak go projektują w rozmowach i wyobrażam sobie, jak pięknie pewnie będzie tu za rok, czy za trzy, kiedy wino zarośnie cały taras, a jarzębina doczeka się owoców. 
Są popołudnia, kiedy rowerowa przejażdżka przewietrza myśli i dodaje sił, na krótko. Bo kiedy w pustym domu szeroko otwieram okna, znowu mam w głowie złe scenariusze. 

Czasem ratunkiem jest spacer, w gorący, duszny wieczór krążymy po okolicy, która nagle ma w sobie coś 
z wakacyjnych, śródziemnomorskich klimatów. Psy ciągle mają niepojętą energię, żeby szczekać. Podlewają się ogrody, migają światła telewizorów, przez otwarte balkony słychać strzępy rozmów, jakaś kobieta krzyczy na kogoś, kto, sądząc z kontekstu, musi być facetem, mimowolnie się uśmiechamy. 
Podnoszę z ulicy małą obitą papierówkę, którą potem, już w domu, dzielę się z A. 
Siedzimy na schodach i rozmawiamy o książkach właśnie czytanych, o Czechach i o Chorwacji.
I o początkach, o których zapominamy zbyt szybko.  

czwartek, 1 sierpnia 2013

REMEDIA

Co rano, kiedy jeszcze śpią, ja wymykam się po cichu do kuchni i przygotowuję śniadanie. W menu owsianka 
z malinami i koktajl jagodowy; tosty francuskie z owocami; jajko w koszulce na grzance, bruschetta 
z pomidorami i bazylią – latem tak niewiele potrzeba do szczęścia. Słońce zagląda nam do talerzy i przyjemnie grzeje ramiona, ani się obejrzymy, ucieknie na drugą stronę domu.
Chciałam, żeby było, jak na wakacjach, na które ciągle nie możemy się razem wybrać. I jest – niespiesznie, relaksująco, błogo. Jest hamak i materac rozłożony na tarasie, czas ucieka w rytmie pędzących po niebie chmur i potoku słów. Głaskania, na przemian, kota i psa.
Popołudniami zabieram Dziewczyny na słynne w okolicy lody i jak zwykle tylko ja jestem tą, która ani myśli poprzestać na dwóch smakach. Aktualnie "rządzą" kawowe, paradoks jakiś, bo przecież kawy nie pijam.
Na zarośniętym boisku, w wysokich trawach robimy sobie zdjęcia. Wracając, błądzimy uliczkami o owocowych nazwach, podglądając życie ukryte wśród starych, wysokich drzew. "W tym domu muszą mieszkać Czarownice" – mówi Asia i odtąd już zawsze mijać będę w drodze do pracy "Dom Wiedźm". Przy innym moje ukochane trzy sosny, co od zawsze chyba rosły tu razem, jak my.
Wieczory są porą rozmów, takich, którym potrzeba dużo wina. Porą słuchania. I nieustannych zaskoczeń – nawet łyse konie mają przed sobą sekrety, na ujawnienie których musi przyjść odpowiedni czas. 

Kiedy wypali się ostatnia świeca, kiedy już podleję ogród i w jego zakamarkach odnajdę kota, na ścianie wyświetlamy filmy i ulubione seriale, koniecznie komediowe – są momenty, w których inne nie wchodzą w grę.  
Potem długo w noc myślę, jak bardzo potrzebowałam Ich blisko, właśnie teraz.