wtorek, 31 lipca 2012

"...CZASEM TAK BLISKO, ŻE DOTYKAM..."

Coś na kształt wakacji. 
Miejsce, w którym mieszka A., przypomina mi dom Dziadków od zawsze. Takie samo przedwieczorne światło ślizga się po chropowatej fakturze ścian, po drewnianych podłogach i meblach. 
Słonecznie, letnio. 
Spaceruję uliczkami o pięknych, owocowych nazwach. W ogródkach fioletowo od floksów i złoto od rudbekii. Kwitną krzewy dzikiej róży, dojrzewają pigwy. Słodki smak i zapach bursztynowego wina z dzikiej róży narzucają się zmysłom niemal natychmiast, tak jak herbata mętna od pigwowej konfitury, najlepsza. I co roku dwa słoje ogromne, w których lądują kolejno, w miarę dojrzewania, owoce na ratafię. Częstują nas potem tymi nalewkami, Babcia swoją i Dziadek swoją, każde z dumnym błyskiem w oku i słowami: "Moja lepsza, prawda?" Sady przywodzą na myśl ten po drugiej stronie ulicy Ogrodowej, jeszcze zanim wyrosły na jego miejscu nowe domy. Rajski ogród pełen jabłoni i grusz, których owoce zbieramy co roku do wiklinowych koszy i które spadają nam pod nogi, niczyje właściwie, kiedy spacerujemy tam z psem.
Tutaj tak samo ładnie cykają świerszcze wieczorami. Taras już prawie gotowy, dzikie wino oplecie go, zacieni później. Cudnie jest położyć się na ciepłych deskach i obserwować gwiezdne przestworza. Niby jestem bliżej nieba u siebie, w końcu to prawie ostatnie piętro, a jednak tutaj jakby dotykam go bardziej.


poniedziałek, 30 lipca 2012

MARTA-PÓŁ-FILMU

Sofowy Wieczór Filmowy. 
W rolach głównych: A. i Marta-Pół-Filmu, co ma The End zawsze przed końcowymi napisami.
Zaczynamy seans i nie wiem naprawdę, czy to te ciemności, jak w kinie, czy bliskość ramienia A., czy wino, które nam czasem towarzyszy, ale głowa zaczyna mi się kiwać po jakichś 30-stu minutach.
Nieważne, jak bohatersko bym ze sobą walczyła, nie ma szans, nie dooglądam. Myślałam, że to może te wojny gwiezdne, cóż, jakkolwiek spadną teraz moje akcje u jednego zagorzałego Fana – to by było choć trochę wytłumaczalne. Ale weźmy chociażby niedawne "Kobiety z 6 piętra". Albo "Przepis na miłość". Ostatnio zasypiam nawet na Allenie, ja!
na Allenie!
Chyba powinnam zaczynać oglądanie w porze dobranocki...

niedziela, 29 lipca 2012

DOM XSIĄŻNICZKI

Weekend w Domu. Mama podsuwa mi artykuł z Dziennika Zachodniego – jak spotkanie po latach. Zaskakujące i bardzo miłe, bo oto mój pierwszy w życiu Kolega i Adorator z zerówki, jest dzisiaj szefem kuchni. Tak dobrym, że gotował na cześć Diamentowego Jubileuszu Królowej Elżbiety II, podczas imprezy w ambasadzie brytyjskiej w Pradze. Jakoś mnie ucieszyła bardzo ta wiadomość, patrzę na zdjęcia i myślę, że prawie w ogóle się nie zmienił i że ogromnie jestem ciekawa, jak gotuje, tym bardziej, że to przecież temat mnie także bliski. 
Tata – kibic, tym razem olimpiadowy, mimochodem towarzyszę, choć reklamy, które na studiach jeszcze oglądałam z socjologiczną ciekawością, teraz drażnią mnie niepomiernie. Z przerażeniem myślę, czy aby nie jest nam coraz bliżej do Stanów, gdzie serial przerywa się co 5 minut 10-cio minutowym blokiem hałaśliwych, głupich do bólu reklam. Wiem, bo sprawdziłam niedawno, z poświęceniem nie śpiąc do 2.00 w nocy, żeby obejrzeć w internecie finał 8 sezonu "Chirurgów". To był koszmar, koszmar! Jak ci ludzie tam żyją? Jak ich to kształtuje, jak spłyca i zuboża wszystko, kiedy nie sposób wczuć się naprawdę w akcję, główna bohaterka umiera po katastrofie lotniczej, zostawiając ukochanego i łup! – uderza reklama, i tak co chwilę, w najbardziej dramatycznych momentach, przeskoki między światami i emocjami, niepojęte.   
Moja Asia, piękna, jak Śnieżka, tak o Niej napisała ostatnio Kamila, bardzo prawdziwie. Stoję w oknie i patrzę, jak taszczy do samochodu prezent ślubny dla Kolegi z pracy, jedzie na wesele. Sama. Stoję i patrzę i tak bardzo chciałabym, żeby to wszystko było inaczej.
Dostałam od Niej świetne, radośnie kolorowe przypinki dla Mola Książkowego, jakim ostatnio, wstyd się przyznać, bardziej nie jestem, niż jestem. Ale z zamiłowania, przekonania i w duszy to oczywiście bez dwóch zdań! Tylko czasu, czasu mi trzeba.
Najbardziej spodobała mi się Xsiążniczka.

sobota, 28 lipca 2012

ODCIENIE

Zwierciadłowe mądrości:

"Bo przecież to, co było, nie jest ważne, ważne że teraz jest dobrze. (...) Wojciech Eichelberger mówi, że kluczem do szczęścia jest całkowite zaangażowanie się w to, co tu i teraz robimy i czego doświadczamy. Bo szczęście przydarza się tylko w Teraz. Odcienie szczęścia na różnych etapach życia każdego z nas mogą
i muszą być różne. Niektórzy na szczęście muszą się otworzyć, nauczyć się je zauważać. I pamiętać, że szczęście to nie fajerwerki, ekstaza zdarza się raz na jakiś czas, ale to nie oznacza, że poza nią szczęście nie istnieje."
(Katarzyna Montgomery)

"A kiedy miałaś ostatnio absolutne poczucie wolności?
– Bezgranicznie i bez żadnego opamiętania można kochać Pana Boga. W tej miłości jest wolność i cały kosmos. Czy z drugim człowiekiem jest tak samo? Jeżeli komuś powiem: 'nie mogę bez ciebie żyć', to już założyłam mu pętlę na szyję. W miłości między partnerami dobrze, kiedy jest uwaga, dystans, tajemnica może nawet w łóżku, żeby ciągle coś było w zanadrzu, co intryguje. Moja słynna babcia mawiała: 'Stasiuńka, nigdy nie pokazuj całej dupy, zawsze tylko kawałek'".
(Stanisława Celińska w rozmowie z Remigiuszem Grzelą)

"Ale właśnie introwertyka trzeba traktować czule, z uwagą i szacunkiem, nie interpretować go, dać mu czas, żeby sam się dookreślił".
(Katarzyna MIller w rozmowie z Beatą Pawłowicz)

"Najważniejszym egzystencjalnym doświadczeniem jest przyjęcie inności drugiego człowieka".
(Andrzej Wiśniewski)

Zwierciadło 8/2012

piątek, 27 lipca 2012

MARIAŻ NASZ

Dzisiaj jestem strategiem mojego A.
A. jak Artysta Fotograf.
M. jak Menadżerka.
Czy to będzie udany MAriaż? 
Zobaczymy.
Dzień taki hojny od rana w dobrze wróżące zdarzenia. 
Sypią się maile z zapytaniami o współpracę, o warsztaty, o sesje. 
Tym razem odpisuję ja.
Pomagam. Komu bardziej?
Jemu – żeby miał więcej czasu na obmyślanie i robienie zdjęć, czy sobie – bo tak bardzo mi trzeba odwygu?

Dzisiaj jestem również towarzyszką mojego A. w budowaniu. W tartaku znajdujemy wreszcie piękne sosnowe deski na taras. Któryś market z kolei i powoli mam śrubkowo-kołkowo-wspornikowy oczopląs.
Oto,
co kobieta robi na męskich zakupach, poza wspinaniem się na wyżyny cierpliwości:


I jeszcze, zaśmiewa się z odkrycia, że śrubki kupuje się na wagę. "Pół kilo śrubek" – bardzo mnie to bawi. 

A. dostaje nowe zlecenie. Czyżby zdjęcia nad morzem? 
Więc jestem dzisiaj bardzo szczęśliwym strategiem i bardzo szczęśliwą towarzyszką mojego A.

czwartek, 26 lipca 2012

I DLATEGO LUBIĘ MÓWIĆ Z TOBĄ

Zwierzenia.
"Byłam jakoś mądrzejsza, kiedy miałam cię obok za ścianą", napisała dziś Kama. Tak, problemy przegadywane od razu, na gorąco, kiedy wystarczyło spojrzeć na siebie od wejścia, żeby wiedzieć, jaki nastrój, jaki dzień.
W godzinie streszczamy ostatnie tygodnie, przez które nie potrafiłyśmy znaleźć słów. Czasem po prostu dzieje się za dużo, nawet nie w sensie ilości zdarzeń, za DUŻO, żeby umieć o tym powiedzieć. Bardziej, niż pisać, chciałabym w tych naszych rozmowach czytać: "Jestem szczęśliwa. Jest dobrze". Bardzo bym chciała.


Pogawędki.
Ze studia zabieramy do domu kolejne rzeczy A. Trochę szkoda, lubiłam tę jego twórczą przestrzeń, tyle myśli mailowych stamtąd powędrowało w moją stronę, trudno nie mieć sentymentu do tego miejsca. Przy samochodzie spotykamy Tomka i Anię, jacy oni są energetycznie i optymistycznie zaraźliwi. I wszyscy żyjemy już OFF-em. 

Rozmowy.
Mańanie. Nad lodami pistacjowymi, o których marzyłam cały dzień. Lubiłam, kiedy rozmawiały tutaj nasze oczy. Bardzo. 

środa, 25 lipca 2012

I DEFINITELY NEED A QUICKIE

  

Oh, I don’t wanna go to work. It’s warm in here. It’s a cocoon. No Cristina with the mean face…
No lives to save...
A quickie? A quickie might make me feel better.
Hmm, you definitely need a quickie.

***

A na dobry koniec dnia... placki ziemniaczane z kompotem z porzeczek. Posłodzonym solą.

poniedziałek, 23 lipca 2012

TAMTA JA

Po drugiej stronie miasta. Po innej stronie siebie. W następnym możliwym czasie. Jak to w życiu.
Dzisiaj wracam na chwilę. Na dobrokarmowy obiad.  



I dobrokarmowe retrosepkcje, czyli tamta Ja:

22 marca 2011, wtorek

'Według Kuchni 5 Przemian wkraczamy właśnie w przemianę Drzewa, której odpowiadają smak kwaśny, kolor zielony, a klimatycznie mój żywioł: wiatr. W Tradycyjnej Medycynie Chińskiej to czas narodzin, początku, szybkiego wzrostu i rozwoju.
Jestem właśnie w mojej ukochanej Dobrej Karmie. Myślę o tym, jak z każdym człowiekiem, którego spotykamy na swojej drodze na dłużej, przychodzą nowe miejsca, odkrycia, inspiracje. Z Agnieszką przyszła Dobra Karma fantastyczne miejsce powstałe "z potrzeby serca, ducha i brzucha", z wyjątkowo dobrą energią, do której prowadziły mnie ostatnimi czasy różne ścieżki, przecinające się właśnie tu. Najpierw Compleo i Doktor Chmielinicki i moja przygoda z akupunkturą wraz z zupełnie wtedy nieprzestrzeganymi zaleceniami dietetycznymi, o których w tamtym czasie nie wiedziałam, że mają swoje źródło w Kuchni 5 Przemian. Potem joga, po której już rytuałem stało się wpadanie do Karmy na orzeźwiający kwas chlebowy albo filiżankę herbaty jaśminowej. Joga, z filozofią której to miejsce jest tak bardzo zaprzyjaźnione. Moja karma staje się tutaj naprawdę dobra – gotowanie, niebanalne energetyczne wnętrze i dźwięki – mam tu każdorazowo ucztę dla zmysłów. Nakręcam się pozytywnie. Chłonę. Uśmiecham się, czytając oprawione w stare ramy przysłowia:
"Na Agnieszkę mróz, składaj chłopie wóz. Na Nowy Rok pogoda – będzie w polu uroda; na Nowy Rok pluta – będzie w polu pokuta. Na Dzień św. Doroty ma być śniega nad płoty. Kiedy na św. Barbarę błoto, będzie zima jak złoto. Jak w świętą Annę deszcz pada to robak orzechy zjada." Cudo. I jeszcze jeleń-lampa, kiczowato piękny w tym ludowo-folkowo-radosnym wnętrzu, bardzo poprawiający mi humor. (...)'

25 marca 2011, piątek

'Znowu patrzy na mnie mój dobrokarmiczny przyjaciel jeleń mogłabym go ukraść i powiesić na swojej ścianie obok naszych zdjęć ze zwariowanymi minami miałabym gwarantowany dobry humor każdego dnia. Herbata samurai dziś – pachnie kardamon, pachną lukrecja i migdały, bardzo tu pusto o tej porze, pewnie na chwilę tylko. Na parapecie kwitną szafirki, zostałam przy swoim ulubionym stoliku w rogu na dole – tu spokojniej dla pisania albo poczytania jednej z leżących pod ręką książek. Dzisiaj ktoś zostawił "Intuicję. Psychikę wizyjną", na okładce... drzewo, znowu! (...)
Drzewo. Vrksasana. Jedna z najtrudniejszych pozycji w jodze. Pamiętam, co powiedział kiedyś do nas, rozpaczliwie próbujących utrzymać równowagę w tej pozycji, Maciek:
"Spróbujcie wrosnąć w ziemię, zakorzenić się w niej, a jednocześnie mocno wyrosnąć w górę, dosięgnąć nieba; jak ludzie ziemi, tak pięknie prości, spokojni, tak życiowo mądrzy, bo żyjący w zgodzie z naturą, wyrastający z niej". 
Wpada jeszcze trochę dziennego światła...
Górne piętro Karmy jest z kolei takie do przyjścia z kimś, zatopienia się w miękkich pufach albo kanapach na długie rozmowy, zagrania w scrabble albo w gry dzieciństwa, posłuchania, jak grają na pianinie studenci pobliskiej Akademii Muzycznej; albo jeszcze – narysowania czegoś, zostawienia po sobie na wielkich arkuszach szarego papieru, rozłożonych na stołach w tym właśnie celu oryginalnych obrusach. Jest też bardziej przyziemny powód, dla którego lepiej zajrzeć na górę z kimś – zawsze można się podtrzymywać nawzajem, schodząc po najbardziej chyba stromych schodach świata. Ale ja mam dzisiaj w planach kolejny całkowicie samotny dzień. (...)
I już wszystkie stoliki zajęte i nie słyszę już własnych myśli. Wystygła herbata. Idę.'

niedziela, 22 lipca 2012

WALDEN POD CZĘSTOCHOWĄ

Wieczór. Dzień Pierwszy.
I pierwsze skojarzenie Thoreau i jego Walden czyli życie w lesie. W samym środku pachnącego, niemożliwie wręcz cichego, sosnowego lasu. Jest cudownie. Po prostu cudownie. Błękitnooka pięciolatka, świeżo po seansie "Władcy pierścieni", pyta mnie na dzień dobry, czy wierzę, że drzewa mają oczy i mogą chodzić. "Oczywiście", odpowiadam, i z miejsca zostajemy przyjaciółkami. Czekając na przyjście Entów, razem zbieramy borówki. Ile tu szyszek, zatrzęsienie! W kominku dawno nieodwiedzanego domku wesoło pali się ogień.

Ciociu, a czy wujek się z tobą ożeni?
Nie wiem, kochanie, musisz o to chyba zapytać wujka.
Bo ja to znam taką inną ciocię. Taką z ciemnymi włosami...
Ach tak...

Kolację jemy na werandzie, rozmowy przy winie trwają dokładnie tyle, ile trwać powinny – kiedy w końcu postanawiamy iść spać, zaczyna padać.  

Dzień Drugi.
Wypadało się przez noc, nazrzucało na podwórko sosnowych gałązek, zbieramy je z Mają dzisiaj będzie tu dużo dzieci. Jeden po drugim śniadaniowo ożywają pobliskie domki, wyprowadzają się na spacer psy, na leśne ścieżki wyjeżdżają rowerzyści. Tu dzięcioł, tam wiewiórka. Życie w lesie. Do południa jeszcze trochę tak po miastowemu nas nosi. Razem z dziećmi idziemy zobaczyć pawie i przy okazji nakarmić kury-sąsiadki. Pawi nie ma, za to są gęsi, mały Adaś puszcza się za nimi w szaleńczym, niesłuchającym nikogo biegu aż nad sam staw, zamieramy na chwilę w przerażaniu, żeby zaraz potem śmiać się z tego, jak je, takie uszczypliwe przecież, pogonił. Dzieci zupełnie nie znają strachu. I niespożytą mają energię, w przeciwieństwie do nas, dla których chwila nicnierobienia to największa atrakcja. I kiedy Maja pyta, gdzie jedziemy, może skałki, a może ruiny zamku... "A może po prostu nie róbmy nic, może zwyczajnie – poodpoczywajmy", proponuję i spełniam tym chyba ciche marzenia wszystkich. 
Ach, jak cudownie jest przejść się niespiesznie ulicą Letniskową, podglądać, jak wypoczywają inni, dotrzeć na różową od traw łąkę, zasnąć w tych trawach na moment, to jest dopiero pochwała powolności! 
Z tej ciszy kołyszącej wracamy w mały, rozkrzyczany harmider. Dzieci ogromną mają radochę z biegania wokół domu, a największą chyba z zawijania Ich w hamakową "szynkę". Mówię im, że jeśli będą tak głośno, nie usłyszą, jak idą drzewa. Prawie działa. Prawie.

Ciociu, a czy drzewa naprawdę potrafią chodzić i przyjdą tu do nas?
Naprawdę. Tylko one chodzą bezszelestnie, żeby je usłyszeć, trzeba mocno nadstawiać uszu...
Eee, nie wydaje mi się, żeby drzewa potrafiły chodzić, ja bym stawiał bardziej na krzaki... 

Grillujemy. Zdrowo czy niezdrowo, dzisiaj jesteśmy hedonistami. I całkiem nieplanowanie, zostajemy do jutra. Piękne są te kieliszki rodziców Przemka, z czasów mocno przedikeowych, wino smakuje w nich szczególnie. Zanim pójdziemy spać, obejrzymy bardzo rozczarowujących "Spadkobierców", dlaczego nie wybraliśmy jakiejś komedii?
Długo nie mogę zasnąć, oczy przyzwyczajone do świateł latarni szukają w ciemności jakiegokolwiek kształtu, konturu, daremnie. Dziwne uczucie, więc to znaczy być niewidomym, duszna ciemność bez dna. Koi ciepło za plecami. I w końcu usypia. 

Dzień Trzeci.
Śpiące królewny uwielbiają poranki takie, jak ten. Śniadanie pod niebem nagle bardziej błękitnym. A po śniadaniu – jakżeby inaczej – spacer. Przemek zaraża tym swoim rozważaniem natury wszechrzeczy, dajemy się wciągać w niekończące się dyskusje. A przy tym, po paru kilometrach mimowolnie zostaję samochodowym ekspertem. Zapuszczamy się daleko w las i nie wiem, czy to ta piaszczysta, biała droga, czy te sosny, czy powietrze tak pachnie, ale mam wrażenie, że za chwilę zza tych drzew wyłoni się morze. O, to by była już pełnia szczęśliwości! 
Nóżki Ani w końcu się buntują, nie ma rady, wracać trzeba na barana u wujka, któremu całkiem do twarzy w tej konfiguracji. Mała odbije sobie to nasze długaśne spacerowanie z nawiązką, popołudniową ciszę przecinać będzie bez przerwy: "Kto ze mnie zrobi szynkę?" I my też, jak te hamakowe szynki, lekko przyciężkie, szorujące tyłkami po pełnej szyszek trawie. Czytająca mata piknikowa Maji i A., ale mnie się chce tylko patrzeć na drzewa. Leżę i patrzę. Ja na nie, one na mnie. Tak sobie patrzymy na siebie nawzajem. 

A wieczorem, już w domu, myśli o Dziadku. To już 10 lat. Im więcej czasu mija, tym tęskni się bardziej, wcale nie na odwrót.


 



piątek, 20 lipca 2012

URODZINY ODCZAROWANE

Na osławioną imprezę urodzinową do A. po raz pierwszy miałam trafić dwa lata temu. Miałam, ale nie trafiłam. Jakkolwiek banalnie to brzmi, wszystko ma swój czas i miejsce. I może, układając się tak, a nie inaczej, zmierzało do tego, żebym w tym roku wpadła od razu "od kuchni" (dosłownie), zamiast stać pod nieznajomymi drzwiami z bijącym sercem i galopadą myśli w stylu: "Co ja tu właściwie robię? Może by tak po prostu stąd zwiać, udać, że w ogóle mnie tu nie było?"
Końcówka poprzedniego tygodnia to planowanie menu, ogarnianie imprezowej przestrzeni i przy okazji również siebie. Całkiem udane, bardzo, bardzo kobiece zakupy, choć znalezienie "tej" sukienki okazało się jednak niemożliwością. Relaks w Natural Cut – Tomek jest, jak zaklinacz włosów, moje okiełznał całkowicie tym swoim "lekkim podejściem", z którym im dobrze, naprawdę dobrze. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że wizyta u fryzjera będzie mnie relaksować, roześmiałabym się w głos, a jednak... 
W sobotę po 14.00 na Asiny sms: "Jak tam przygotowania?", odpisałam: "Idę jak huragan, wyglądam jak kupa. Cała nadzieja w Was". Tak też było w istocie. I jeszcze nerwowość włączyła się parę godzin wcześniej, kiedy już co prawda pachniało ratatują, ale na horyzoncie ledwie majaczyły sałatki i pasty, a huraganową to ja miałam, chyba bardziej, niż prędkość siłę niszczenia, jakiej kuchnia A. pewnie nigdy wcześniej nie widziała.
Ale przecież zdążyliśmy, bo kiedy do drzwi zapukali pierwsi goście
moje Dziewczyny – wszystko było już właściwie gotowe. I, jak to zwykle na urodzinach A., po prostu samo się działo.
Co mnie cieszyło tego wieczoru najbardziej? Uśmiechnięty Świętujący. Asia i Olga blisko. Rozmowy z Moniką
i z Marcinem i to, że byli. Tak, to wszystko najbardziej. I zaraz potem Maja z Przemkiem, których wreszcie poznałam.
No i inni, chociaż nie stawili się w zaproszonym komplecie i trochę mi zabrakło integrującego, imprezowego szaleństwa, z którym zawsze urodziny A. kojarzyłam. Takiej na przykład kolejnej popogowej dziury w ścianie.
I pogody, co przeniosłaby świętowanie do ogrodu, pozwoliła zapalić lampiony i pochodnie i tańczyć na trawie, od przewrócenia się na którą kolana nie byłyby zdarte, jak u 6-latki. 

Trochę było też tak, jak w mojej ulubionej kreskówce, ratatuja ma jednak w sobie jakąś niezwykłą moc wyzwalania entuzjazmu i dobrych emocji, tak, to bardzo pozytywne danie jest.
Skoro już o niezwykłości mowa
– nazajutrz, jakby w odpowiedzi na naszą wielką zagwozdkę, co zrobić z całym tym jedzeniem, które zostało, przy furtce znikąd zjawił się bezdomny pan, który prawie oniemiał na widok reklamówek wręczonych mu przez A. Nawet piwo dorzuciliśmy, w końcu spadł nam z nieba. 
A pod sufitowym niebem jednego Kosmity nie przestaje latać... UFO. Niektórzy wcale by chyba nie protestowali, gdyby ich stąd porwało... 


czwartek, 19 lipca 2012

ZABAWA W DOM

Od tygodnia już prawie zbieram się, żeby napisać o ostatnim weekendzie, urodzinowej imprezie A. i jakoś ciągle nie mogę. Maile od zażnych Ludzi wciąż czekają na odpowiedź, ale stać mnie tylko na, rozczarowujące zapewne: "Mam chwilowo zamyślony czas. Napiszę. Jak tylko wrócę z zamyślenia, napiszę." Tylko wrócę z zamyślenia i będę tutaj, jak wcześniej. Wszędzie będę, jak wcześniej. Czasami tak bardzo potrzeba restartu. Pracy takiej, jak moja i Marcinowego: "Spoko luz" w odpowiedzi na usprawiedliwiający sms. 
Czasami tak bardzo potrzeba restartu.

Nie potrafię minąć akacji bez wróżenia. Wariactwo, wiem. Dziś z premedytacją sięgnęłam po najbardziej zmarniałą gałązkę i po raz pierwszy z ostatnim zerwanym liściem, musiałam się uśmiechnąć. Ilekroć wkrada się zwątpienie, dzieje się coś, co każe wierzyć, że... może jednak?

A poza tym gotuję. Obiady niemal rodzinne brak wprawy ścina jajka, jak nie lubię. Zwiedzam okolice. A moje życie wzbogaciło się o swoją własną półkę w nieswojej szafie. I jeszcze – wbrew temu, co pół żartem pół serio podejrzewałyśmy z Gosią, słysząc ciągle o kumplu A., którego żadna z nas nie widziała na oczy, przekonałam się dzisiaj, że Idol nie jest jednak wytworem wyobraźni A. Istnieje i właśnie dzieje się męski wieczór.
A ponieważ mnie przez chwilę zachciało się ścieżki dźwiękowej z Twin Peaks, w domu palą się już wszystkie możliwe światła. Widać strachy dzieciństwa nie mijają z wiekiem, jak naiwnie sądziłam. Brygada Kryzys
i Knopfler na powrót do równowagi jako takiej. No i czekam na powrót mojego A. z nocnych wojaży. Fajnie, jak zabawa w dom. 


Chce mi się koncertowo-imprezowego szaleństwa. 

Pod prysznicem. Wyobraźnia pracuje już na całego. A jeśli w tym domu ktoś jest??? Drzwi balkonowe cały dzień były otwarte... Taaa, schował się na pewno w szafie. A może tak zabarykadować się w łazience do powrotu A.? Cholerne Twin Peaks!!!

środa, 18 lipca 2012

KOBIETA-BLIŹNIAK

Z cyklu: Spotkania w windzie.
Na 6 piętrze wsiadają dwaj panowie od tygodnia pracujący nad wymianą dźwigu.
– Coś by trzeba zrobić z tym swoim brzuszyskiem – odzywa się ten zasłaniający sobą drzwi – Tu taka piękna, szczupła pani, a człowiek z takim brzuchem.
– Eee tam, wcale nie taka szczupła – próbuję go, poklepującego się z zakłopotaniem po "brzuszysku", jakoś pocieszyć.
– Nie no, wie pani, coś by trzeba było zrobić, bo wstyd. 
I po chwili:
– W przyszłym wcieleniu będę szczuplejszy. Na pewno. W tym to już mi się raczej nie uda. 

"Kobieta–Bliźniak
Rzadko znajduje szczęście, a nieraz nawet kończy tragicznie. Bywa skazana na tęsknotę do jednego partnera, którego poszukuje przez całe życie. Żyje więc z poczuciem niepełności niekompletności. Gdy uda jej się trafić na swego idealnego mężczyznę, wówczas życie jej staje się rajem na ziemi. Zdarza się to jednak bardzo rzadko. Uważa się też za szczęśliwą, jeśli znajdzie kogoś zbliżonego do swego wzorca. Przeciętny mężczyzna nie jest w stanie jej zrozumieć. Często popada z tego powodu w zadumę. Kontynuując poszukiwania, spotyka się z niezrozumieniem swoich pragnień. Zdesperowana, może coraz częściej zmieniać partnerów. Pani bliźniak jest wrażliwa, utalentowana i sprawia wrażenie opuszczonej. Taka jest w istocie. Bywa na ogół atrakcyjna i ma powodzenie. Seks też nie jest jej obojętny, szuka jednak znacznie pełniejszego partnerstwa. Nie miewa zahamowań, łatwo poddaje się mężczyznom. Oczarowuje partnerów swoim zachowaniem. Fizyczna rozkosz nie daje jej pełnej satysfakcji. Odrzuca nawet znakomitych kochanków. Chcąc potwierdzić swą atrakcyjność, zmienia ich. Gdy przeminie jej wiek średni, a nie znajdzie odpowiedniego partnera, wówczas szuka zapomnienia w alkoholu, seksie komercyjnym lub rozwiązłym trybie życia. Dążenie do samozniszczenia jest ostatnim tragicznym stadium poszukiwania 'astralnego brata'."
(źródło: Na podstawie "Przewodnik po świecie astrologii" Andy Collings)

Uśmiałam się. Nie ma to, jak optymistyczny horoskop. 
Choć może powinnam wyróżnić raczej: Gdy uda jej się trafić na swego idealnego mężczyznę, wówczas życie jej staje się rajem na ziemi. 
Tak, zdecydowanie to.
Raj na ziemi.

wtorek, 17 lipca 2012

JEST JUŻ ZA PÓŹNO, NIE JEST ZA PÓŹNO

Zawieszka z opuncjowej herbaty skręcona w rulonik. Jak każdy bilet autobusowy, zaraz po skasowaniu. Sznurek nie może przestać zawijać się wokół kubkowego ucha. Tak, może rzeczywiście powinnam zacząć robić na drutach... 

 

czwartek, 12 lipca 2012

***

Zamiast napić się wina, siedzieć, godzinami wpatrywać się w butelkę, zastanawiać się, jak smakuje to wino, czy ładnie pachnie, czy można się nim upić...

Zobaczyć kogoś na drodze wyłożonej polnymi kamieniami... 

Sprawdź pocztę-sprawdź pocztę-sprawdź pocztę-sprawdź pocztę-sprawdź pocztę-sprawdź...

Rób albo nie rób. Nigdy nie próbuj...

Tyle na dziś. 

wtorek, 10 lipca 2012

O PORANKU

A poranki? Poranki są właśnie takie:

                                                                        Poranny rytuał

                                                      Podobasz mi się, kiedy wstajesz,
                                                      z potarganymi włosami
                                                      i oczyma odmawiającymi paktowania ze światłem dnia.

                                                      Miotasz się w prześcieradle,
                                                      jakbyś pozbawiała się skóry.

                                                      Przyjemną mi jest twoja odmowa
                                                      i ten zwyczaj wysławiania się w języku,
                                                      którego znaczenie staram się odkrywać.

                                                      Stoję, patrząc, jak ponosisz porażkę w potyczce ze snem.

                                                      Opadłaś po raz drugi
                                                      na łóżko i w moje myśli.

                                                      Dwie luksusowe scenerie
                                                      dla oglądania w powiększeniu
                                                      kształtów twoich nierówności.

                                                      Doprawdy fascynują mnie
                                                      bitwy, jakie toczysz każdego poranka
                                                      z zegarkiem, 
                                                      moje szepczące porady
                                                      i pierwsze oznaki słońca tnącego kamienie. 


                                                      (Cenizas Alumbradas, z Tomu: "Blask popiołu")

Tymczasem wieczór, w moim oknie jaskółki zwariowały, rozkrzyczane, rozfruwane szaleńczo i radośnie  – gdybym wierzyła w reinkarnację, w kolejnym wcieleniu chciałabym być ptakiem. 

poniedziałek, 9 lipca 2012

ŚWIATŁO-CZUŁOŚĆ

Światło-czułość.  

Cały dzień taki. 
– Co robisz?
– Kontempluję niebo. 
Po wyjściu z kina przez chwilę w makro- bardziej, niż w mikrokosmosie. Różowe chmury o złotych brzegach. Rozpalone. Płyną za nami w samochodowym lusterku, zanim skręcimy, zostawiając je za sobą na dobre.

Zaczynamy mówić o nim nasz Kot. W któryś z wieczorów, kiedy odpływamy przy sąsiednich biurkach, każde
w swój blog, nagle czuję, że nie jesteśmy w domu sami. Odwracam głowę, żółto świecą w ciemności... kocie oczy! Skąd się tu wziął? Spłoszony bardziej, niż zwabiony naszym "kici-kici", ucieka. Parę dni później przyłapuję go, jak... wychodzi z pokoju do ogrodu. Kiedy zdążył wejść? Próbujemy go oswoić przy pomocy szynki. Wspina się po ogrodowych schodkach, czarno-biały, nieufnie je A. z ręki, spłoszony najmniejszym ruchem, ucieka na dół i cała zabawa zaczyna się od nowa. Fusyt, nie tknie niczego, poza szynką. 

Dzisiaj znowu zjawia się, jak spod ziemi. Ledwo wchodzimy do domu, już jest przy piwnicznym okienku. Ciągle za szybko próbuję go pogłaskać. Śmieszne ma oczy, takie węgielki okrągłe.
A. mówi, że to kotka. 

Znowu niebo, teraz nocne. Jak na życzenie, rozpływają się chmury i jedna po drugiej zapalają gwiazdy. Cudownie ciepło. Sąsiad krząta się koło domu, czasem przejedzie jakiś pociąg, cykają świerszcze, coś szumi, jak wodospad, choć wodospadem przecież nie jest. Długo w noc siedzimy na schodach do ogrodu
w towarzystwie Yello, urodzinowego wina i przesuwających się po niebie światełek.

Szczęśliwość.

niedziela, 8 lipca 2012

O DOMU LINDY

W takim domu chciałabym być pisarką. W takim domu nie mogłabym być nikim innym, skoro natchnienie wyziera tam z każdego kąta, a z każdej strony inspiracja. Nie, takiego miejsca nie mogłabym opuszczać każdego dnia, żeby dusić się gdzieś w jakimś biurze. Przestrzeń nieograniczona niczym ani sąsiednimi domami, ani nawet płotem. Na skraju pól samotne drzewa, dla których chce się tam zostać na zawsze. I dla ciszy przenikającej na wskroś. Dla białych drewnianych podłóg i zielonych okiennic. Dla, może złudnego, przekonania, że joga codzienna na mokrej od rosy trawie byłaby tutaj tak naturalna, jak oddychanie, że tu nie mogłoby się nie chcieć. 
Linda stworzyła miejsce idealne do szczęśliwego życia. Piękne. Zarażające marzeniami. Bo najsilniejszy, kiedy tak siedzimy we czwórkę na tarasie, a obok bawią się dzieci, najsilniejszy jest nie zachwyt tym wszystkim i nie spokój nawet, który tu po prostu poczuć trzeba, najsilniejsza jest tęsknota. Za swoim miejscem na ziemi. Za życiem już nie zawieszonym pomiędzy "tak" i "nie", za nieprowizorką i nietymczasowością. Za zakorzenieniem i dookreśleniem. Za byciem gdzieś naprawdę u siebie. Za zwykłym, codziennym, najbanalniejszym na świecie szczęściem dzielonym wspólnie. Za swoim domem.     

sobota, 7 lipca 2012

***

                                                                 Nie pytać

                                                   We śnie zdążyłam pomyśleć
                                                   co będzie dalej
                                                   I odpowiedziałam sama sobie
                                                   Po co pytać

                                                   Kiedy wstaniemy
                                                   nasze kroki zaprowadzą nas do miejsca
                                                   którego dotąd na próżno szukaliśmy
                                                   I we śnie zarazem wierzyłam w to i nie wierzyłam

                                                   I była w tym jakaś szczęśliwość
                                                   której tylko we śnie zaznać można

                                                   (Julia Hartwig, z Tomu: "Jasne niejasne")

piątek, 6 lipca 2012

Z PAMIĘTNIKA BLONDYNKI

Totalny misz-masz będzie dzisiaj. Na przykład o tym, że jest pora jagodowa, w związku z czym od wczoraj chodzę z fioletowymi ustami. Jagodowy koktajl, makaron z jagodami, a do 1.00 w nocy piekły się jagodzianki. Uwielbiam. I takie, jak te wakacyjne, dopiero co przyniesione z wyprawy do lasu w niebieskiej kance, posypane cukrem. Mmm, poezja.Wczoraj, wracając z pracy, tak mi się zamarzyło nagle, żeby ktoś na mnie czekał z letnim, domowym obiadem. I będą jutro Rodzice, którzy, jakby czytając moje myśli, zaplanowali wszystko to, na co miałam ochotę najbardziej, Oczywiście kluski z jagodami też. Najlepsze.

A skoro już o jedzeniu, zanim napiszę o tym, jaki cyrk zrobiłam z siebie u alergologa, najpierw o zasłyszanej
w poczekalni rozmowie. Małżeństwo czterdziestoparolatków z towarzyszącym im trochę starszym panem, który zaprasza ich na wieczór w ogrodzie, bo przecież wieczory takie cudne, ciepłe i zatrzęsienie owoców o tej porze roku. Najwyraźniej jakiś smakosz z niego, bo zaczyna opowiadać o tym, jak przyrządza krewetki według przepisu Pascala Brodnickiego, pół kostki masła rozpuszczonego na patelni, do tego dużo czosnku, pietruszki
i w końcu krewetki, do pary obowiązkowo ze schłodzonym białym winem, jakim, oczywiście nie zapamiętałam, a szkoda. Cała trójka wydaje prawie orgazmiczne okrzyki. Małżonkowie zaczynają opowiadać o tym, jak pysznie przyrządzone karczochy mieli ostatnio okazję jeść. Następny na tapetę wchodzi bakłażan. Kolor ma przepiękny, ale przyrządzić tego smacznie nie sposób,
pije toto tłuszcz i kompletnie jest przez to niezjadliwe, narzeka pan od ogrodu i krewetek. "Bakłażan wypije tyle tłuszczu, ile mu nalejesz", podpowiada błyskotliwie kobieta, ku jego wielkiej radości, że oto wreszcie wie, co robili z żoną źle. Nagle wtrąca się drugi mężczyzna: "Albo kalafior!!! Z siadłym mlekiem!", co oni natychmiast podchwytują "Tak! Albo kapustka młoda... albo ziemniaczki młode... koniecznie z koperkiem! Z dużą ilością koperku!!!" – zapalają się coraz bardziej. I tak oto krewetki z białym winem przegrały z kartoflami ze zsiadłym mlekiem, a ja, uśmiechając się pod nosem, pomyślałam, że niezależnie od tego, jak bardzo światowi będziemy w swoich kulinarnych poszukiwaniach, nic tak nie działa na podniebienie, jak najprostsze smaki dzieciństwa. 

No to z Pamiętnika Blondynki. Najpierw omal się udusiłam tasiemką z bluzki, rozbierając się u mojego alergologa do badania, wprawiając go w atak śmiechu, który za chwilę ustąpił przerażeniu, kiedy wyciągnęłam swój jagodowo-siny język, bo oczywiście zapomniałam, że w pracy jadłam jagodzianki. Potem, już na korytarzu, chciałam napić się wody z dystrybutora i chyba tylko ja tak potrafię wyjąć kubek, że odpada cały podajnik. Nie muszę chyba pisać, jak bardzo miałam ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy przeleciał przez pół korytarza. Ale to jeszcze nie koniec. Kiedy uporałam się wreszcie z naprawieniem dystrybutora i nalaniem wody i doczłapałam do foteli pod gabinetem usiłując usiąść z moimi czterema torbami, przechyliłam kubek tak, że cała woda wylała się na posadzkę. "Niektórym w upał robi się słabo" – zaczęłam podsumowywać moją opowieść, ale A. dokończył za mnie: "A niektórym robi się głupio".

Najwyraźniej przegrzał  mi się mózg albo naspidowałam się zieloną herbatą, którą piję litrami, bo podobno wychładza organizm. 

Surrealizmu ciąg dalszy. Stoję na pasach koło przychodni. Na rowerze przez wertepy trawnika jedzie, podskakując na wybojach, facet z... kosą i reklamówką z lidla pełną trawy.
Drugi pod blokiem, od dwóch dni puszcza w samochodzie na cały regulator piosenkę, którą znam z jakiegoś wesela, ale za Chiny nie potrafię przypomnieć sobie słów. 

Nasz dialog w drodze do samochodu:
– Ooo, brzoza tu rośnie!
Pierwszy raz ją widzisz?
– No.
– A, to widać wyrosła wczoraj. 

I na koniec poważniej, choć nadal z surrealizmem w tle. Czytam w dzisiejszej Wyborczej o poburzowych zniszczeniach w Bisztynku, jeden z rozmówców opowiada, że grad był jak kurze jaja, w życiu takiego nie widział, pozbierał więc z podwórka i schował trochę w zamrażarce, żeby dzieciom, jak przyjadą z Anglii, pokazać. Tak bardzo mi żal wszystkich poszkodowanych w takich kataklizmach.

Bardzo, bardzo zachęcam do czytania bloga zawARTość piękne, inspirujące
i bardzo kobiece pisanie pięknej, twórczej Osóbki.
 

A nie mówiłam, że będzie misz-masz?

Ilustracja do książki "Na jagody" M.Konopnickiej, autorstwa Mojej Asi