piątek, 16 stycznia 2015

mój kot miałby na imię sheldon

Z moim kotem jest mniej więcej tak, jak z tym Pauliny: "Modesta trudno złapać na kliszy. tak bywa z fotografowaniem wymyślonych kotów." Mój kot, jak na wymyślonego kota przystało, ma wiele wcieleń. Łączy je jedno – w każdej wersji siebie jest bardzo błysKOTliwy. Rudzielca musiałam nazwać Sheldonem*, zawsze robi to, co mu się podoba, chodzi własnymi drogami, nie cierpi przytulania i żadnego tam kiziu-miziu. Za Chandlera* pewnie nikt nie dałby pięciu groszy, ot, taki sobie szarobury dachowiec, za to z duszą figlarza i wiecznie uśmiechniętą mordką. Nigella* uwielbia zaglądać do garnków, tyle razy dziennie przebiega moje kuchenne drogi, że już mi nie straszne żadne tam zabobony. 
Mój wymyślony kot mruczy mi do ucha kołysanki, a ja nie kicham mu do wtóru. 

                                                                 Księżniczka Leia

Kociej natury nauczyłam się dzięki Sesji. Zanim zjawiła się, nie wiadomo skąd, koty były dla mnie zagadką. Kiedy zniknęła, nie wiadomo gdzie, najbardziej bolało mnie to, że tak długo jej nie rozumiałam. Mimo że ciągle czekam na dzień, w którym A. zadzwoni do mnie i powie: "Nie uwierzysz, kto przyszedł", mimo że A. czeka na to tak samo mocno, w pewnym momencie przyszedł czas na nową opowieść. 
Ta historia wzięła swój początek w katowickim schronisku, do którego pojechaliśmy oczywiście po zupełnie inną kotkę, niż ta, która wróciła z nami do domu. Księżniczka Leia długo nie miała imienia. Zdecydowała miłość A. do Gwiezdnych Wojen, a może bardziej znużenie moim wymyślaniem, które nie miało końca. Nazwałabym wszystkie koty w Katowicach. Kiedy A. opowiada mi o Lei, śmieję się i za każdym razem mówię: "To powinien być mój kot" – bez przerwy gada i marudzi; zna się na dobrej kuchni i gapa ciągle wpada w jakieś tarapaty, z których trzeba ją ratować. Do Sesji podobna jest tylko w jednym – chodzi za A. krok w krok i patrzy na niego tak, jakby był Hanem Solo. 

                                                                          Zenek

Zenka Olga sobie wymyśliła. Najpierw przyszedł jej do głowy, a trzy dni później zmaterializował się na naszej ulicy, kropka w kropkę taki, jaki miał być – czarny z białymi łapkami i białym krawatem. Natury już jednak nie ma takiej, jak w Olgi wyobrażeniach. Kiedyś może Zenuś stanie się Mistrzem Zen, póki co, wariatuńcio z niego. Przystojniak z zabójczym wąsem i z przemądrym, hipnotyzującym spojrzeniem, jakby był posążkiem jakiegoś bóstwa. Włóczykij, któremu nigdy dość spacerów po dzielni. Kot, który, jak nic na świecie, kocha jeść. I wiem, że nawet, kiedy Olga napisze, że Zenek jest na diecie, jej Bliscy na tyłach uprawiać będą dywersję, zakochani w nim tak samo, jak ja. 

I tak oto zostałam samozwańczą matką chrzestną tej dwójki, która, w przeciwieństwie do Sheldona, Chandlera 
i Nigelli, istnieje w realnym świecie. Taką chrzestną, co to myszki pod choinkę przyniesie i przygarnie na chwilę, kiedy trzeba, głośno kichając na alergię. 



*Sheldon: pierwowzorem jest oczywiście bohater "Teorii wielkiego podrywu"
*Chandler: imię i osobowość zawdzięcza bohaterowi "Przyjaciół"
*Nigella: wcielenie kulinarnej bogini, której imię znaczy "Czarnuszka" 

czwartek, 15 stycznia 2015

czarna owca

Wczorajszy wieczór. "Choć raz pójdę spać wcześniej", pomyślałam. Ale najpierw relaksująca kąpiel, taaak, potrzebuję relaksu, wino, świeczki i muzyka z "Gwiezdnych Wojen" w tle. Kiedy prysznic siłą za mocno puszczonej wody wyleciał mi z rąk, zachlapując pół łazienki... Kiedy przy pospiesznym wycieraniu butelka ulubionych perfum rozbiła się z hukiem na posadzce... Zaczęłam się bać. "Chyba zrezygnuję ze świeczek". 
"Z wina też, przecież po winie zasypiam, gotowam się utopić we własnej wannie"... Na wszelki wypadek napisałam do Przyjaciela: "Zadzwoń do mnie, jakbym do godziny nie dawała znaku życia". 
Po pół godzinie gorącej błogości (na dłuższą kąpiel nie było czasu, skoro chciałam położyć się przed północą), otulona cudownym zapachem grejpfrutowo-kokosowo-jakiegośtam pillingu, przewietrzyłam pokój, grzecznie pożegnałam wszystkich Nocnych Marków, że sorry, ale dziś to ja odpadam, wyłączyłam internety, nastawiłam budzik i padłam w poduszki. 
No i się zaczęło. Z boku na bok. Na wznak. Na brzuchu – chrzanić zmarszczki i spłaszczony biust, byle zasnąć! Nie, lepiej na wznak. Gorąco. "Sprawdzę może, co tam na facebooku?" "Nie, żadnych telefonów, spać!" "Ale pachnie ten grejpfrut..." "No dobrze, nowy tekst o Tomku mogłabym zacząć tak..." "Muszę sobie wypisać 
w kalendarzu jutro z samego rana, co jest do zrobienia na już..." "Jedna owca, dwie owce, trzy owce..." "Przydałoby się ogłosić na Tomkowym fanpage'u, że szukam osób do reportażu..." "Teksty dla Tatiany..." "Jeden kot, dwa koty, trzy koty..." "Do Jyska miałam dzwonić z reklamacją..." "Który to jutro? 15-sty? No przecież miałam na jogę iść..." Na wznak. Na brzuchu. "Jeden... szlag mnie zaraz trafi!!!"
1.30! 
Boże, co ja z sobą mam!

wtorek, 6 stycznia 2015

jeszcze o świętach


Z trzeciego piętra kamienicy w centrum Katowic Święta wreszcie dały się zauważyć. Poczuć. Może to za sprawą śpiewanych na Stawowej kolęd, choinkowych lampek, a może dlatego, że cały sens świętowania jest 
w byciu dla innych. Cięcie i zdjęcie, filmowanie, a gdzieś obok popatrywanie przez imponujących rozmiarów okna na świat po drugiej stronie ulicy. Taki inny od świata dzieci z katowickiego Załęża, które razem z Domem Aniołów Stróżów wzięliśmy na chwilę pod swoje skrzydła. 

Grudzień po raz kolejny utwierdził mnie w poczuciu, że wystawiane w "galeriach" obrazy to nie ten rodzaj twórczości, który jest mi bliski, tak jak daleka jestem od oglądania czegokolwiek w kłębowisku przedświątecznego amoku. Co innego internet prawdziwa wyspa skarbów. Na mojej mapie rzeczy niebanalnych zaznaczyłam nowe odkrycia, artystyczne światy, do których z przyjemnością będę wracać.

Drugi raz świąteczną atmosferę poczułam, biegając po mieście za świeżą żurawiną, dobrem o tej porze deficytowym. Na targu znajomy Pan, który nie tylko "zaopatrzył się w żurawinkę na zapas", jak z nieukrywaną dumą oznajmił, ale też w sekundę wyczarował mi Święta. Poczęstował mnie wędzoną śliwką łącką, miała zapach i smak Wigilii. 

To, co najlepsze i najcenniejsze, w tym roku zobaczyłam w drobiazgach. Miłość nie potrzebuje wielkich słów, patetycznych gestów. Jest w przedświątecznych spotkaniach i życzliwych dłoniach, które poprawiają przekrzywioną na głowie koronę. Jest w czekającym, przygotowanym z dbałością o najmniejszy szczegół, domu. Jest w pastowaniu butów wszystkich po kolei, żeby na pasterkę były "jak się patrzy". W kolędzie "Cicha noc" śpiewanej, kiedy w kościele gasną wszystkie światła. W siostrzanym czytaniu na głos "Noelki". 
W makowcu, który udaje się, jak nigdy wcześniej. W ubieraniu choinki z Przyjaciółką, której Mama mówi: "Wyglądacie, jak małe dziewczynki". W stroiku z pachnących gałązek, podarowanym komuś zapracowanemu, kto na drugi dzień wysyła zdjęcie podpisane: "dziękuję". W niespodziankach, kartkach i życzeniach, co docierają na czas. W tym, że pamiętamy. I że wciąż możemy się sobą cieszyć.  




sobota, 3 stycznia 2015

poprzez czas


"Na nowy początek", słyszę, kiedy odpakowuję jeden z prezentów od Asi. W zawieszonej na łańcuszku szklanej kuli złapane w locie nasiona dmuchawca. Talizman – zawsze lubiłam to słowo.   

***
do ciebie poprzez
czas czasem tak
blisko że dotykam

nie wiem
gdzie się kończy pamięć
a zaczyna rzeczywistość

zegar mojego ciała
zaciął się

uparcie wraca do
chwil już okrzepłych
we wnętrzu drzew

we mnie
czas nie potrafi zastygnąć
toczy się
poprzez krew


(H. Poświatowska)

Płyta z mojego odtwarzacza zacięła się, uparcie wraca do dźwięków już okrzepłych we wnętrzu Stoczni Gdańskiej. 26 sierpnia 2006 roku – "High Hopes", solówka Gilmoura i zawsze ten sam dreszcz. Melodia, która płynie niekończącą się rzeką. Nie potrafi we mnie zastygnąć. Toczy się poprzez krew. 

***
Gilmoura co noc zdradzam z Henrym Talbotem. Koniec 1924 roku w Downton Abbey zachęca, żeby na powrót spędzić tam cały sezon. Do 2015 jest w stanie sprowadzić mnie na chwilę tylko słońce wpadające przez okno, wreszcie łaskawe dla zdjęć. I jeszcze dyniowe curry, przez szczyptę cynamonu, która kieruje smak na zupełnie inne tory. A potem z Bukowiny dzwoni Magda i z tęsknoty za obrazami, o których opowiada, nagle jest kilka tygodni później, a ja mam policzki czerwone z mrozu i z wysiłku, jak zawsze w górach.

Czas to takie umowne pojęcie. 

piątek, 2 stycznia 2015

fryzjer w podróży



Szczyt Babiej Góry tonie we mgle. Stylowy fryzjerski fotel rodem z lat 60-tych wygląda w tej scenerii nieco abstrakcyjnie. Ten, kto zdecyduje się na nim usiąść, zamiast w lustro, spojrzeć może co najwyżej w niebo albo na rozciągający się wokoło świerkowy las.
– Zawsze marzył mi się taki wystrój salonu – mówi Tomek Szabelka, na co dzień fryzjer z Chorzowa, któremu dla odmiany zachciało się poszukać klientów na górskim szlaku. 


– Cześć, jestem fryzjerem. Postanowiłem ostrzyc dzisiaj kogoś na Babiej Górze.
Chwila konsternacji.
– Nie decydujemy się na obcinanie – uśmiecha się jedna z dziewczyn, druga nerwowo przejeżdża dłonią po swoich długich, spiętych w koński ogon włosach.
– Nie decydujecie się? OK., ale może powiecie innym o gościu z fotelem na plecach, który dzisiaj będzie golił 
i obcinał na szczycie?
– Nie ma sprawy, na pewno powiemy.
Pierwsze koty za płoty. Pierwsza lekcja. Trzeba zmienić taktykę. Przede wszystkim – przedstawiać się na dzień dobry. Z każdym krokiem na szczyt rodzi się w głowie Tomka nowy pomysł na siebie. Z każdym kolejnym spotkaniem na szlaku będzie coraz łatwiej. I nawet wnoszony na plecach fotel, im wyżej, tym jakby lżejszy. 


Jest fryzjer, jest impreza

O tym, żeby wyjść ze swoimi usługami poza chorzowski salon, w miejsca bardziej nieoczywiste, myśleli z Anią, żoną Tomka, od lat. Najpierw był pomysł, żeby kupić stary autobus albo wagon, zaadoptować go na mobilny salon fryzjerski, którym jeździć będą po Polsce i świecie, łącząc odpoczynek i pracę – przyjemne z pożytecznym.
– Takie trochę cyrkowe, cygańskie życie, w sam raz dla miłośników podróżowania, jakimi oboje jesteśmy – mówi Tomek.
Podczas tegorocznej wyprawy do Gruzji dotarli do Oasis Clubu w wiosce Udabno, restauracji prowadzonej przez Polaków w samym sercu stepu. Przy wyjściu zauważyli na jednej ze ścian duże lustro w oryginalnej ramie. Musiało mieć w sobie coś z magicznego zwierciadła, bo Tomek od razu zobaczył w nim siebie i swój fryzjerski fotel, w tym samym miejscu, za rok. Tak też umówili się z właścicielami, na gruzińskim stepie w końcu jeszcze nie strzygli.
Strzygli i golili za to na OFF Festivalu w katowickiej Dolinie Trzech Stawów, zaproszeni przez samego Artura Rojka. Razem z Natural Cut Team, swoim chorzowskim zespołem, okazali się być bardzo mocnym punktem festiwalowego programu. OFF stał się z nimi jeszcze bardziej offowy, żaden polski festiwal dotąd nie miał na pokładzie studia fryzur i tatuażu, na dodatek zaaranżowanego z takim pomysłem. Chętnych było tylu, że zawiązywały się komitety kolejkowe, a brzytwy, grzebienie i nożyczki tańczyły w powietrzu do późnych godzin nocnych.
– OFF Festival dodał nam wiatru w skrzydła, to był taki ożywczy powiew – wspomina Tomek – Klienci po prostu przychodzili i siadali na moim fotelu, bez zapisów i bez presji, bo w większości nie wiedzieli przecież, kim jestem.
  Tomek stresuje się tym,  że na co dzień trudno się do niego dostać, zachęcony sukcesem OFF Festivalu wymyślił, że to on pójdzie do ludzi. Tak powstał pomysł, żeby wziąć fotel na plecy
i iść w miejsca, z którymi jest jakoś związany emocjonalnie – dodaje Ania.
Nie udało się dokupić oryginalnego zagłówka, do starego fotela z lat 60-tych przymocowali więc zagłówek samochodowy i stelaż plecaka z Polsportu. Marzenie o autobusie Tomek uprościł tym samym do minimum, zdając się na siłę własnych nóg i ramion. No, może jeszcze na siłę płynącą z  przedmiotów „z historią”, jak przedwojenna skrzyneczka na kosmetyki do golenia albo etui na narzędzia po dziadku, które towarzyszy mu od początku jego fryzjerskiej drogi.
 

– Zobacz, przenośny gabinet stomatologiczny – w głosie kobiety, która pokazuje Tomka swojemu towarzyszowi, słychać entuzjazm.
– Nie jestem dentystą... – który to już raz dzisiaj?
– A ja tak – odzywa się mężczyzna.
Rozbawieni, wyciągają do siebie ręce:
– No to cześć. Tomek, fryzjer. Miło mi spotkać fachowca.
– Cześć. Rafał, stomatolog. Wiesz co, ja akurat myślałem o tym, żeby się ostrzyc, więc możemy się umówić, że ty mnie ostrzyżesz, a ja ci zalepię jakąś dziurę w zębie, ewentualnie coś usunę, mam kombinerki.
Na szczęście dla Tomka, jednym narzędziem, które w tej barterowej wymianie fachowców idzie w ruch, są jego nożyczki. 


Buntownik z wyboru

Wysoki, dobrze zbudowany, długa broda, przedramiona całe w tatuażach. Na nosie okulary w niebieskich oprawkach o ciekawym kształcie, na głowie beret niczym Che Guevara. Tak, Tomek Szabelka zdecydowanie przeczy stereotypowemu wizerunkowi wymuskanego i wydelikaconego stylisty. Sam zresztą woli nazywać siebie fryzjerem-rzemieślnikiem. Wyjątkowo skromny, choć ma na swoim koncie niemałe sukcesy 
w międzynarodowych konkursach, m.in. złoty medal zdobyty w Japonii. Na co dzień rozchwytywany „psycholog od włosów”, tutaj w górach przeżywa swoją małą rewolucję.
– Z jednej strony ciągle słyszę, że nie ma do mnie terminów, z drugiej – mój zawód jest taki bardzo banalny, świadczysz komuś usługę, po prostu. Nie chcę, żeby robiła się z tego jakaś rozdmuchana historia, nie chcę grać roli niedostępnej gwiazdy – zarzeka się Tomek.
Obcinanie zupełnie przypadkowych osób, za darmo, w oderwaniu od własnej marki
i dotychczasowego kontekstu, jest całkowitą zmianą perspektywy. Nagle role się odwracają, to nie klienci zabiegają o fryzjera, to fryzjer stara się o klientów, za swój warsztat mając tylko targany na plecach fotel, pas z narzędziami, trochę kosmetyków. Bez prądu, z lusterkiem wielkości zeszytu, w które delikwent spojrzeć może dopiero, kiedy jest już po wszystkim.
– Cały szkopuł w tym, żeby od początku zbudować relację, wzbudzić zaufanie, co wcale nie jest takie łatwe. No bo jak tu udowodnić, że naprawdę wiesz, co robisz? Że naprawdę potrafisz strzyc i jesteś w tym całkiem dobry, że to nie jest żart i że nie podetniesz nikomu gardła podczas golenia? – śmieje się  Tomek i dodaje – Myślę, że to bardzo cenne doświadczenie dla mnie, właśnie w tym momencie mojej zawodowej drogi, takie sprawdzenie siebie, zbudowanie od nowa, inaczej. Fajne dla głowy. 


Chmury nad Babią Górą różowieją. Na fotelu siada Edyta.
– Ale się cieszę – zagaja rozmowę Tomek.
– No ja w sumie też, nie spodziewałam się.
Pewnie – kto by się spodziewał fryzjera na szlaku?
– Obiecuję, że nie ruszę ci długości włosów, zajmę się tylko objętością. Najważniejsze założenie jest takie, żeby kręcone włosy strzyc tak, jak one chcą.
Założenie okazuje się dobre, bo fryzura dziewczyny nabiera charakteru, a ona sama, kiedy przegląda się 
w końcu w lusterku, nie kryje zaskoczenia:
– Naprawdę mi się podoba, jest super! Bardzo pozytywna niespodzianka. Nie żałuję, że się zdecydowałam.
Nim słońce zajdzie na dobre, zdecydują się jeszcze dwie osoby.  


Apetyt rośnie w miarę… strzyżenia

Najbardziej ubawił go jeden komentarz:  że ten fotel to pewnie dla dziewczyny niesie – będzie miała gdzie usiąść na szczycie. Były i takie, że to może ukryta kamera. Że reklamę jakąś będą kręcić. Albo film. Za fryzjera wzięła go tego dnia tylko jedna osoba.
– Bardzo miłe reakcje, bardzo serdeczne, wiadomo, w góry chodzą pozytywni ludzie – mówi Tomek – Ja miałem z tego wszystkiego radość podwójną, kocham góry i kocham fryzjerstwo, na chwilę udało się te dwie miłości połączyć.
Zapytany o to, co dalej, nie zastanawia się długo:
– Kiedy bawisz się tak dobrze, jak ja bawiłem się na OFF-ie czy w drodze na Babią, kiedy widzisz, jak dobrze odbierają cię ludzie, musisz nabrać apetytu na więcej takich akcji. Chciałbym kiedyś przejść w ten sposób czerwony szlak graniczny. Zawędrować nad morze.
A gdzie jeszcze mnie nogi poniosą? Kto wie?
Jest szansa, że w tych wojażach towarzyszyć będzie Tomkowi kamera, podróżującym fryzjerem zainteresowała się bowiem jedna z prywatnych stacji telewizyjnych. Zanim jednak ruszy w Polskę, planuje pojawić się w paru miejscach na rodzimym Śląsku. Może nawet zaprosić do współpracy innych fryzjerów, którzy, tak, jak on, chcieliby odreagować
i przewietrzyć głowy. Zainteresowanym chętnie pożyczy fotele, takie same, jak jego. Kupił kiedyś cztery na allegro, nie wiadomo właściwie, po co.  
 

Artykuł w wersji skróconej ukazał się w 12 numerze Magazynu BE.

czwartek, 1 stycznia 2015

od-nowa

2014. Dla mnie rok sztormowej pogody. Pobujałam się trochę bez map po bezkresnym, wzburzonym oceanie. Pękły liny, połamały się maszty, diabli wzięli kompas. Gdzieś po drodze zmyło mnie z blogowego pokładu. Na długo. Dobre ręce rzuciły mi przez ostatnie miesiące tyle kamizelek ratunkowych, że ubrana w nie wszystkie musiałam dopłynąć do dawnej siebie. Dziękuję.
Fala za falą. Dzień za dniem.
Jesień i zima więcej przyniosły ze sobą słońca niż wiosna i lato.
Spokojnie szumi we mnie myśl o kolejnym roku.


***
  
bądź jak ptak.
żyj pięknie pod jasnym świetlistym niebem.
czuj mocno każdy dotyk wiatru i promień słońca.
nie bój się.
kochaj.
lataj!


***

Te i inne życzenia zrobiły ten rok dobrym, nim jeszcze na dobre się zaczął. 
Marzy mi się czas podróży i spotkań. Z innymi i z samą sobą. 
Nieważne, czy przez góry, doliny, wpław, czy na skrzydłach – w 2015 dotrę tam, gdzie zawsze chciałam. 
Będę miała swoje wyspy szczęśliwe. 
"Myśli spokojne ponad wodami" bez "może", "spróbuję", "chciałabym".
Będę miała. Miejcie je i Wy, drodzy moi Czytacze.
Zdrowia i Miłości!