niedziela, 31 maja 2015

maj – czas poznawania sąsiadów

x

Przez chwilę mówiłam, że mieszkam na ulicy Magnoliowej, ale kiedy rozszumiały się drzewa za oknami, okazało się, że zdecydowanie bardziej "W Lipach" – jak mój Tato kiedyś. Któregoś majowego dnia pomyślałam, że – skoro wprowadziłam się już na dobre – czas najwyższy włożyć do rowerowego koszyka atlas drzew i krzewów 
i poznać sąsiadów. Poza wspomnianymi wyżej, spotkałam w pobliżu i inne wymarzone sąsiedztwo: sosny, brzozy, jabłonie, jaśmin, wierzbę, kasztanowce i jarzębiny. Do pełni szczęścia zabrakło tylko mirabelki. "Posadź swoją" – powiedział A. Właściwie  dlaczego nie? (Mam nadzieję, że nie czyta tego nikt z Zieleni Miejskiej). Sprawa została przesądzona, za rok będę miała pod balkonem mirabelkę. Tymczasem w cieniu rozłożystego głogu znalazłam ulubioną ławkę, chyba podzieliłam tę sympatię z większością mieszkańców mojej okolicy. 
Po drugiej stronie bloku, przy klatkach schodowych o tej porze roku rozkwitły ogródki, jakich nie widziałam na żadnym osiedlu wcześniej, pełne krzewów bzu, drzewek owocowych, kwiatów i grządek z warzywami, rosnących trochę, jak to mówiło się u mnie w domu, "w cały świat", ale uroczych. Niedawne wyobrażenie "idealnego" miejsca do życia – kamienicy w centrum Katowic zbladło całkowicie, ze mnie to jednak bardziej dziecko wsi. Jedyne, za czym nigdy nie przestałam tęsknić, to stawy i szybowce, które zostały po tamtej stronie miasta.
Trafiłam za to do królestwa psów. I właścicieli, dla których znak z napisem: "Sprzątaj po swoim czworonogu", jest świętością. Kiedy mieszkający za ścianą amstaf zamerdał do mnie ogonem po raz pierwszy, naprawdę poczułam się jak w domu. Szczęśliwa tym bardziej, że znalazłam go pomiędzy dwoma ostatnimi domami, że wciąż tak blisko do uliczek z owocami w nazwach, do ligockiej moderny, ochojeckich lasów, lodów u Dłucika i znajomych sprzedawców z pobliskiego targowiska.

A kiedy wydawało się, że w najbliższym czasie niczego więcej nie będę musiała już szukać, w prezencie urodzinowym dostałam zwolnienie z pracy. 



 
 



 

piątek, 15 maja 2015

kwiecień – czas przewracania wszystkiego do góry nogami


To  nie był remont z tych zaplanowanych, przemyślanych i przygotowanych tak, jak zapewne do tego rodzaju rzeczy podchodzić się powinno. Ot, zadział się po prostu, od słowa do słowa, z dnia na dzień. Czyli po mojemu. Jak to śpiewa Mela Koteluk: "Gdy inni łakną ładu, mnie stabilizuje chaos". Ten chaos osiągnął kwietniową porą swoje apogeum, każąc bliskim mi Ludziom złapać się za głowy, a co poniektórym – i wymownie w nie puknąć. Mimo to niewzruszenie wierzyłam, że w tym szaleństwie jest metoda, bo dopóki nie pozbędę się ceglastej wykładziny i niebieskiej glazury, nie poczuję się tu dobrze. Resztki skutych kafli nie omieszkały się za to zemścić, wylatując z wiadomo czyich rąk i wyrąbując na odchodnym dziurę w świeżo położonych panelach. No dobra, dziurkę, którą przeżywałam przez pierwsze trzy dni, żeby na czwarty oczywiście przestać ją zauważać. Łosoś na ścianach nie chciał się poddać bez walki, ale w końcu spacyfikowałyśmy go bielą. 'Marmurkowe' podwieszane sufity podzieliły los kafli, a ja wygrałam tym samym kilka centymetrów wysokości w tym swoim, jak je przekornie nazywam, Hobbitowie. Biorąc pod uwagę krzywizny ścian i podłóg, mój blok z powodzeniem mógłby wystąpić w serialu "Alternatywy 4". Administracja orzekła, że odpadający z balkonowego sufitu tynk życiu nie zagraża, wobec tego odpadać musi do przyszłego roku, bo w planach remontowych na 2015 mojego pionu nie ma. Ogródka nie robić, podłogi też nie, bo przyjdą i zniszczą – usłyszałam. Zresztą, i tak nie miałabym kiedy, zajęta usuwaniem pyłu zewsząd, co koniec końców zajechało odkurzacz i prawie pralkę. 

Aż przyszedł taki dzień, kiedy książki mogły opuścić wannę i ułożyć się w stosy pod ścianą. Kiedy dało się wejść do kuchni i skończyło się zamawianie pizzy. Rzeczy powoli zajmowały swoje miejsca. Przejaśniło się. Zapytana, czy chcę, żeby moje nazwisko widniało w spisie lokatorów na domofonie, poprosiłam o zostawienie pustego miejsca. "To postawię kropkę, bo coś tam być musi" – powiedziała pani ze spółdzielni. I rzeczywiście, tak zrobiła. Poczułam się, jakby w tym miejscu właśnie czas zatoczył koło – kiedy byłam dzieckiem, bliscy mówili na mnie "Kropka".
 
Polubiłam wieczorne zerkanie znad laptopa do mieszkań sąsiadów z przeciwka. A zaczęło się od młodej mamy tańczącej z dzieckiem na rękach. Na kanapie klaskał i kiwał się do rytmu, jak przypuszczam, tata malucha. Kiedy ona zmęczona padła, przejął dziecko i tym razem on ruszył w tany wokół pokoju. Cudowny obrazek, jak 
w niemym kinie. A potem światła gasły, jedno po drugim. Im później, tym samotniej. W jednym z okien paliła się zawsze czerwona lampka, nigdy tego nie sprawdziłam, ale pewnie całą noc. Poza tym było tak, jak we wszystkich miejscach, w których mieszkałam. Bezdźwięczny głęboki sen.
A jednak zawsze ich szukam. Tych jasnych okien. Chociaż jednego, które powie, że nie jestem sama w tej ciszy albo – że wcale nie jest jeszcze tak późno, jak mogłoby się wydawać.