piątek, 23 maja 2014

o mañanie i o top chefie

Przemka Błaszczyka po raz pierwszy przy pracy podglądałam dwa lata temu. Była taka kolacja w Mañanie, jego chorzowskim bistro, zatytułowana "Z miłości do jedzenia" obłędna, zmysłowa uczta, na którą zabrał mnie A. Truskawkowe bellini na dobry wieczór, a potem kolejno: szyjki rakowe z salsą awokado i sosem Marie Rose; krem z karczochów z kwaśną śmietaną, grzanką truflową i kawiorem; przegrzebki w tercecie z krewetką w chili, czosnku i białym winie i łososiem pieczonym na wolno; pierś perliczki z ziemniakami duszonymi w winie 
i szpinakiem na słodko; a na finał  – tarta czekoladowa z chili i sorbet wiśniowy z kirschem. Przez uchylające się co chwilę za plecami A. kuchenne drzwi widać było Chefa, dla mnie już wtedy absolutnie Top. 

Tak, to z miłości do jedzenia wzięło się uwielbienie dla Mañany, a zapoczątkował je pewien listopadowy wieczór, który dla świeżo wypuszczonej ze szpitala rekonwalescentki miał w zanadrzu wiele niespodzianek. Na przykład ciepłe brownie z orzechami laskowymi, idealne. Wtedy, nad dwoma filiżankami owocowej herbaty, już na dobre zaczęła się moja i A. opowieść i wraz z nią mój sentyment do tego miejsca. 
Potem wiele razy chciałam o Mañanie napisać, ale jakoś odkładało się to ciągle na wieczne jutro. Nigdy też nie udało mi się zrobić przed jedzeniem dobrych zdjęć, co właściwie nie jest niczym dziwnym. Trudno myśleć o świetle, kadrach i kompozycji, kiedy ma się przed sobą papardelle z pastą truflową, szynką Serrano 
i pomidorami koktajlowymi – niezmiennie nasz numer jeden w mañanowym menu. To właśnie tam rozkochałam się w risottach i to tam odkryłam, że lody pistacjowe mogą naprawdę smakować pistacjami. I to tam wiele rzeczy spróbowałam po raz pierwszy, od tapenady począwszy, a na pâté z gęsich wątróbek z żubrówkową galaretką skończywszy. Małe bistro, ale kulinarne horyzonty Przemka i jego Żony ogromne, plus mile zaskakujący stosunek ceny do jakości, piękne talerze i coś, co zawsze bardzo cenię: sezonowość w kuchni – jak mogłoby mi się nie spodobać?

Przemka Błaszczyka przy pracy tak naprawdę zobaczyłam dopiero w telewizji. Przez kilka pierwszych odcinków TOP CHEFA ciągle było mi go za mało i ciągle, z lekkim niedosytem, czekałam na ten mañanowy przytup. I doczekałam się, bo z przytupem ogromnym wygrał nie tylko staż w trzygwiazdkowej restauracji Arzak w Hiszpanii, ale i dotarł do samego, koncertowego finału. Od jeźdźca bez głowy do największego magika tej edycji – podsumował jego udział w programie Wojciech Modest Amaro. A sam Przemek? Pytany, czym byłby dla niego tytuł TOP CHEFA, powiedział: "Udowodnieniem sobie, że robienie tego, w czym się zakochałem kilkanaście lat temu, ma absolutny sens i idealnie prowadzi mnie przez życie". 
Mam nadzieję, że poczuł to w środowy wieczór i bez tytułu.

Dzisiaj bardzo jestem ciekawa, jaka będzie Mañana jutro.