niedziela, 23 września 2012

***

Sobota. Prawie się kładę na rozpalonej po raz pierwszy od tamtej zimy kozie-kominku, zmarznięta do szpiku kości przez cały dzień, karmię się patrzeniem w ogień i hektolitrami gorącej herbaty.
Niedziela. Wygrzewam się w podwórkowym słońcu, jak jaszczurka.
Nie nadążam za pogodą. 
Bardziej jeszcze nie nadążam za życiem.   

czwartek, 20 września 2012

A WIĘC JESIEŃ

Wczoraj panna z mokrą głową, co w dyrdy wracała suszyć włosy do domu, tak ją niespodziewana rześkość poranka zaskoczyła. Rozpiecuszyło się w Turcji, zapomniało, że polski wrzesień bywa zdradliwy. Telewizji się nie ogląda, prognoz nie sprawdza. Rzuca rano na wpół przymkniętym okiem za okno – słońce świeci? Świeci, więc o co chodzi?
Dzisiaj panna w żakieciku, w takt szczękających zębów zdziwionym spojrzeniem rejestrująca ludzi na przystanku, tacy jacyś opatuleni, zakutani po szyje, ale jak to?
A więc jesień już naprawdę?


Mój A. napisał kiedyś: „Jako fotograf robię budynki, krany, lampy, samochody. Robię też czasem dzieci. Bywa, że ludzie w ogóle nie rozumieją o co chodzi, gdy tak mówię”.
W tym duchu, z cyklu Kobiecość-Męskość:
 Ona. Słodkim, niemalże uwodzącym głosem, u progu długiego popołudnia i wieczoru, które spędza u niego:
– Kochanie, co będziemy dzisiaj robić?
On. Beznamiętnie:
– Ja będę robił ręczniki.
– 

środa, 19 września 2012

UŚMIECHAJĄ MNIE, JAK NIKT

Czytam o perypetiach pary naszych "zamorskich" Przyjaciół i zaśmiewam się, jak zwykle, do łez: „Niepostrzeżenie, krótkie popołudnie na huśtawce ogrodowej pokolorowało tylko mój front, ignorując totalnie moje tyły. Po kąpieli wyglądałam jak laska rabarbaru.” Tak może napisać tylko Ala. 
Albo: „ W weekend odwiedziliśmy Babunię, do której zawieźliśmy silnik do kosiarki, a wróciliśmy z odkurzaczem, kosiarką i milionem jajek, których nijak nie dało się spakować, dlatego Staś (brat mamy) zaproponował w końcu z przekąsem, żebyśmy spakowali je luzem i od razu wstawili patelnię pomiędzy kosiarkę do trawy i odkurzacz”. 
No i jak tu za nimi nie tęsknić, tak żałuję, że tym razem nie udało nam się spotkać w czasie ich wakacji
w Polsce. Miałabym zapas endorfin dużo ponad normę gwarantowany. 

wtorek, 18 września 2012

JEJ ENTUZJASTYCZNA DUSZA

Opowiada mi, jaki miała cudowny dzień. O zjedzonej w ogrodzie rodzinnej kolacji – upieczonych w kociołku nad ogniskiem warzywach i cieście ze śliwkami, które dopełniło ucztę. O inspirujących do pozytywnego myślenia książkach, lumpeksowych łowach, projektach patchworkowych poduszek, nowych obrazach, jakie przychodzą jej do głowy, jeden po drugim. Mówi, że ma taki dobry nastrój. „Jakoś mi od wczoraj entuzjastycznie na duszy, jakoś wszystkiego mi się na nowo zachciało!”
W jej słowach jest to, o czym myślę od kilku dni. Jesień, która zawsze jest dla mnie jakoś pokrewna z wiosną. Paradoksalnie może, bo wiosną świat budzi się do życia, jesienią powoli zasypia, a jednak… Olga mówi, że to tak, jakby początek roku szkolnego był w nas wdrukowany już na zawsze. Podobne uczucie towarzyszy mi zawsze na początku października, zupełnie jak wtedy, kiedy pełna planów i postanowień wracałam do Wrocławia na studia. Jesień inspiruje. Zgromadzone latem zapasy energii szukają ujścia, puszczają weki…
A my próbujemy być dzisiaj z A. trochę jak plastry z opatrunkiem dla tych, których boli, tyle niewesołych wieści zewsząd. Teraz dopiero czuję, jak bardzo był mi potrzebny czyjś entuzjazm.

niedziela, 16 września 2012

***

Czas po powrocie jest zawsze taki sam. Przez moment jeszcze oderwany od rzeczywistości, której szarość nie wytrzymuje konfrontacji z kolorami wspomnień i oglądanych bez przerwy zdjęć. Czas po powrocie jest bowiem opowieścią, dla której zdjęcia są nieodzowne. Przez chwilę jeszcze Bliscy są po to, by dzielić z nimi odkrycia. Szukać w Ich oczach namiastki naszych zachwytów. Zabierać ich w podróż tysiące kilometrów stąd, nim dołączy się do nich na powrót w tu i teraz.

Czas Siostrzanych zwierzeń. Siostrzanych pierścionków kupionych z radością małych dziewczynek na odpuście. Siostrzanych strategii na ewentualną okoliczność staropanieństwa jednej lub drugiej, gdyby marzenia miały się nie ziścić. 
Czas Maminych pytań o przyszłość, na które ciągle nie znajduję odpowiedzi. 

Wróciłam na dobre.  

środa, 12 września 2012

TURCJI DZIEŃ 8.

Za samolotowym oknem głęboka noc, od czasu do czasu tylko żarzą się w ciemnościach światła mijanych krain. Trochę lekkiego strachu, powoduje go chyba nocna niedookreśloność tego, co pod nami. Trochę snu – lot opóźnił się o prawie dwie godziny, sklepy bezcłowe wyjątkowo mnie zmęczyły, ileż można. Lotnisko w Antalyi jest przeogromne, kołowaliśmy dobre pół godziny, w końcu ktoś stwierdził, rozbawiając towarzystwo, że my chyba do tych Katowic jedziemy, nie lecimy. Jakoś nie chciała nas Turcja wypuścić. 

Morze nie mogło pożegnać nas piękniej. Ma dzisiaj w końcu przejrzystość i chłód kryształu. Ławice rybek przepływają między palcami, poranne słońce przyjemnie głaszcze ramiona. Błogość, blogość totalna, ostatnia.

Nasza znajoma para (a my z nimi) przeżyła prawdziwą epopeję bagażową pytanie o to, gdzie zostawiamy swoje rzeczy po wymeldowaniu wracało do nas od trzech dni przy każdej kolacji, czy komuś innemu mogla się więc w końcu zawieruszyć walizka z tej nerwowości zupełnie niepotrzebnej? Na szczęście lecimy w komplecie, bagażowym też. E. zapalają się oczy, kiedy pokazuję jej w samolotowym menu bułkę z kiełbasą, bodajże żywiecką. O tym, że chce jej się kiełbasy, takiej "swojskiej, polskiej kiełbachy", mówi od paru godzin. To jest chcenie zaraźliwe.

Na obiadowych talerzach świetnie przyrządzone rybne zawijańce, pyszne. Pożegnalne spojrzenia naszych klenerów. Trwamy, jak przyklejeni do plastikowych krzesełek restauracji, w atmosferze gęstej od smiechu. Ktoś opowiada, jak to oryginalny podobno zegarek zepsuł się w trzy minuty po kupieniu. Nasza przyszła panna młoda, ktora przyjechala tutaj z narzeczonym i jak zaklęta obserwowała wieczorami  tureckie wesela, prawie płacze z oburzenia, bo to wszystko okazało się fikcją, każdorazowo starannie zaaranżowanym spektaklem-atrakcją dla turystów. Mnie najbardziej zastanawiały te puste stoły, teraz już wiem, dlaczego nikt się nie bawił
w wyszukane weselne menu. Opowieści, wrażenia, anegdoty, aż dzwonią za nami z hotelowej recepcji, że przecież autobus już czeka.
W biegu wrzucam do torebki tesbih kupiony za bezcen od ulicznego sprzedawcy, nie wygląda na nowy, i o to właśnie mi chodziło. 


Kiedy kapitan samolotu ogłasza, że podchodzimy do lądowania, nie chce mi się wierzyć, że to już. Katowice witają nas deszczem, mokro lśni w świetle płyta lotniska, spadamy na nią ciężko, za ciężko. Ale i tak nie mogę się doczekać kolejnego mojego lotu.


Tak się kręcą te litery na samochodowych rejestracjach wokół znajomego nazwiska, w końcu jest!, przy samym wyjeździe z Alanyi. Zobaczyliśmy tutaj wszystko, co chcieliśmy. Turcja nie jest miejscem, w którym można odpocząć, nie męcząc się jednocześnie. Może w niektórych regionach tak, trudno jednak zmysłom znaleźć
w tym kraju wytchnienie, wyrwać się na chwilę z osaczającego zewsząd sprzedaj-kup. A jednak bardzo chciałabym tu kiedyś wrócić. Dopełnić obraz. Nasze wizy są ważne do marca. Może Stambuł na wiosnę?


wtorek, 11 września 2012

TURCJI DZIEŃ 7.

Gdzieś między kompletnie rozjechanymi niebieskościami, z którymi aparat sobie nie poradził, dwa moje ulubione obrazy dzisiaj. Uśmiechnięty staruszek, chilloutowo odchylony na białym plastikowym krzesełku, z dłońmi splecionymi na brzuchu i stopami opartymi o pień palmy kwintesencja najprostszej radości z chwili, jedno z najpiękniejszych "tu i teraz", jakie kiedykolwiek widziałam. I kobieta w kolorowej sukience wśród ruin starożytnego miasta, wpatrzona w dal, jakby sięgała wzrokiem tysiące lat wstecz, kiedy ulica, na skraju której samotnie stoi, tętniła życiem. 
Nasz przedostatni dzień tutaj.
Alanya oglądana ze szczytu latarni morskiej, po której kafelkowo błękitnych ścianach pływają ryby i statki. Przycupnięte na chwilę na brzegu łodzie we wszystkich kolorach tęczy, jak z obrazów Olgi. Stery, co aż się proszą o dotknięcie. Mozaikowe rozgwiazdy z kamyków. I sprzedawane co krok precle. Prawie, jak Kraków nad morzem wieczorem przecież znów wyjadą na ulice konne dorożki, jakby z zupełnie innej bajki. 




Nasza przewodniczka ma na imię Meltem, po polsku – Marta. Pięknie tłumaczą znaczenie jej, naszego właściwie, imienia anglojęzyczne strony internetowe: sea wind. Tak blisko morza jestem od rana, nie zanurzając w nim stopy ani na chwilę.
Jedziemy do Side, zbierając z okolicznych hoteli pozostałych uczestników wycieczki. Z każdym kolejnym miejscem mocniej dziękuję w duszy, że nie spędzamy wakacji w hotelowym molochu przy autostradzie. I z każdym kolejnym kwadransem coraz bardziej, po raz pierwszy, rozczarowuję się naszym biurem podróży. Najpierw bowiem obowiązkowo sklep ze skórami, owszem, są piękne, mięciutkie, pewnie rzeczywiście najlepsze, nie wiem tylko, dlaczego po godzinie zbierania pasażerów do autobusu, kolejną godzinę musimy spędzić na oglądaniu rzeczy zdecydowanie nie na polskie portfele. Na samo miasteczko zostaje niewiele czasu, na pewno nie tyle, ile chcielibyśmy, żeby zanurzyć się w nim naprawdę. A gdybyśmy tak, zamiast tego, zatrzymali się, żeby spróbować tutejszych bananów, których całe naręcza rozwieszają handlarze przy drodze. Wyobrażanie ich nieodżałowanej słodyczy pojedzie ze mną do Polski.
Meltem opowiada o Turcji, jej polski jest bardzo dobry, choć niepozbawiony śmiesznych przekręceń. Oto jesteśmy w kraju, w którym zimą śnieg nie opada, gdzie często można zobaczyć oko proroka na osobie i gdzie bezwzględnie czeba targowanja.
Do Side wjeżdżamy przez bramę liczącą ponad 2000 lat. Ruiny tamtego świata współistnieją z dzisiejszym życiem miasteczka. Wrażenie przenikania się dwóch, jakże odległych, rzeczywistości jest niesamowite. Fragmenty starożytnej architektury prawie walają się pod nogami, w każdej chwili potknąć się można o kamienne odłamki murów sprzed naszej ery albo przysiąść na chwilę na głowicy romańskiej kolumny. A. gotów jest podejrzewać, że to wszystko atrapy, nie mieści mu się w głowie, że coś tak wartościowego może tak po prostu sobie tutaj być i niszczeć. W moich myślach przez chwilę krymski Chersonez, podobieństwo uderza najbardziej, kiedy docieramy nad samo morze do świątyń Apollina i Ateny. Coś niezwykłego jest w tym trwaniu przez wieki. Wyobraźnia zaludnia amfiteatr, główną ulicę miasta, której prawie już nie ma, ruiny biblioteki, dorysowuje, przywraca kształty. W Agorze rodzi się Wenus z obrazu Botticellego
– to miejsce bardzo rozbudza kreatywność w pozowaniu. 








Samo miasteczko jest urokliwie kameralne, pełne maleńkich knajpek i sklepików rozlokowanych wzdłuż portu
i przy głównej ulicy. Próbujemy lodów pistacjowych na bazie koziego mleka, nakładanych tutaj długaśną łyżką, bardzo gęstych w teksturze, bez rewelacji w smaku. I znowu viagra tea, czy ja wspominałam już, że wszędzie
– na targach, w aptekach, w sklepach z przyprawami wyjątkowo eksponuje się różnego rodzaju specyfiki na potencję? Ot, kolejna składowa lokalnego kolorytu.




A skoro, jak powiedziała Meltem, w Turcji trzeba targowania, wieczorem już w Alanyi nie odpuszczamy, zwłaszcza ja. Uśmiech jest naprawdę potężnym orężem, z tej bitwy wracamy z tarczami. A jednak nie umiem się pozbyć wrażenia, że w Stambule na przykład dużo łatwiej byłoby kupić piękne, oryginalne podarunki
i pamiątki, większość tego, co sprzedaje się tutaj to kicz i tandeta. Tym razem stawiam na przekolorową ceramikę w orientalne wzory, cichą mam nadzieję, że to naprawdę hand made stąd, nie z Chin. Tulipanowych szklanek tak pięknych, jak ta, którą Tata przywiózł ze swojej wyprawy, tutaj nie sposób znaleźć. Szkoda. 

Już niedługo zawiesimy na naszych osobach szklane oka proroka. Podobno, żeby przynosiły szczęście
i naprawdę chroniły przed złem, muszą być prezentem.