wtorek, 11 września 2012

TURCJI DZIEŃ 7.

Gdzieś między kompletnie rozjechanymi niebieskościami, z którymi aparat sobie nie poradził, dwa moje ulubione obrazy dzisiaj. Uśmiechnięty staruszek, chilloutowo odchylony na białym plastikowym krzesełku, z dłońmi splecionymi na brzuchu i stopami opartymi o pień palmy kwintesencja najprostszej radości z chwili, jedno z najpiękniejszych "tu i teraz", jakie kiedykolwiek widziałam. I kobieta w kolorowej sukience wśród ruin starożytnego miasta, wpatrzona w dal, jakby sięgała wzrokiem tysiące lat wstecz, kiedy ulica, na skraju której samotnie stoi, tętniła życiem. 
Nasz przedostatni dzień tutaj.
Alanya oglądana ze szczytu latarni morskiej, po której kafelkowo błękitnych ścianach pływają ryby i statki. Przycupnięte na chwilę na brzegu łodzie we wszystkich kolorach tęczy, jak z obrazów Olgi. Stery, co aż się proszą o dotknięcie. Mozaikowe rozgwiazdy z kamyków. I sprzedawane co krok precle. Prawie, jak Kraków nad morzem wieczorem przecież znów wyjadą na ulice konne dorożki, jakby z zupełnie innej bajki. 




Nasza przewodniczka ma na imię Meltem, po polsku – Marta. Pięknie tłumaczą znaczenie jej, naszego właściwie, imienia anglojęzyczne strony internetowe: sea wind. Tak blisko morza jestem od rana, nie zanurzając w nim stopy ani na chwilę.
Jedziemy do Side, zbierając z okolicznych hoteli pozostałych uczestników wycieczki. Z każdym kolejnym miejscem mocniej dziękuję w duszy, że nie spędzamy wakacji w hotelowym molochu przy autostradzie. I z każdym kolejnym kwadransem coraz bardziej, po raz pierwszy, rozczarowuję się naszym biurem podróży. Najpierw bowiem obowiązkowo sklep ze skórami, owszem, są piękne, mięciutkie, pewnie rzeczywiście najlepsze, nie wiem tylko, dlaczego po godzinie zbierania pasażerów do autobusu, kolejną godzinę musimy spędzić na oglądaniu rzeczy zdecydowanie nie na polskie portfele. Na samo miasteczko zostaje niewiele czasu, na pewno nie tyle, ile chcielibyśmy, żeby zanurzyć się w nim naprawdę. A gdybyśmy tak, zamiast tego, zatrzymali się, żeby spróbować tutejszych bananów, których całe naręcza rozwieszają handlarze przy drodze. Wyobrażanie ich nieodżałowanej słodyczy pojedzie ze mną do Polski.
Meltem opowiada o Turcji, jej polski jest bardzo dobry, choć niepozbawiony śmiesznych przekręceń. Oto jesteśmy w kraju, w którym zimą śnieg nie opada, gdzie często można zobaczyć oko proroka na osobie i gdzie bezwzględnie czeba targowanja.
Do Side wjeżdżamy przez bramę liczącą ponad 2000 lat. Ruiny tamtego świata współistnieją z dzisiejszym życiem miasteczka. Wrażenie przenikania się dwóch, jakże odległych, rzeczywistości jest niesamowite. Fragmenty starożytnej architektury prawie walają się pod nogami, w każdej chwili potknąć się można o kamienne odłamki murów sprzed naszej ery albo przysiąść na chwilę na głowicy romańskiej kolumny. A. gotów jest podejrzewać, że to wszystko atrapy, nie mieści mu się w głowie, że coś tak wartościowego może tak po prostu sobie tutaj być i niszczeć. W moich myślach przez chwilę krymski Chersonez, podobieństwo uderza najbardziej, kiedy docieramy nad samo morze do świątyń Apollina i Ateny. Coś niezwykłego jest w tym trwaniu przez wieki. Wyobraźnia zaludnia amfiteatr, główną ulicę miasta, której prawie już nie ma, ruiny biblioteki, dorysowuje, przywraca kształty. W Agorze rodzi się Wenus z obrazu Botticellego
– to miejsce bardzo rozbudza kreatywność w pozowaniu. 








Samo miasteczko jest urokliwie kameralne, pełne maleńkich knajpek i sklepików rozlokowanych wzdłuż portu
i przy głównej ulicy. Próbujemy lodów pistacjowych na bazie koziego mleka, nakładanych tutaj długaśną łyżką, bardzo gęstych w teksturze, bez rewelacji w smaku. I znowu viagra tea, czy ja wspominałam już, że wszędzie
– na targach, w aptekach, w sklepach z przyprawami wyjątkowo eksponuje się różnego rodzaju specyfiki na potencję? Ot, kolejna składowa lokalnego kolorytu.




A skoro, jak powiedziała Meltem, w Turcji trzeba targowania, wieczorem już w Alanyi nie odpuszczamy, zwłaszcza ja. Uśmiech jest naprawdę potężnym orężem, z tej bitwy wracamy z tarczami. A jednak nie umiem się pozbyć wrażenia, że w Stambule na przykład dużo łatwiej byłoby kupić piękne, oryginalne podarunki
i pamiątki, większość tego, co sprzedaje się tutaj to kicz i tandeta. Tym razem stawiam na przekolorową ceramikę w orientalne wzory, cichą mam nadzieję, że to naprawdę hand made stąd, nie z Chin. Tulipanowych szklanek tak pięknych, jak ta, którą Tata przywiózł ze swojej wyprawy, tutaj nie sposób znaleźć. Szkoda. 

Już niedługo zawiesimy na naszych osobach szklane oka proroka. Podobno, żeby przynosiły szczęście
i naprawdę chroniły przed złem, muszą być prezentem.

3 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze