poniedziałek, 10 września 2012

TURCJI DZIEŃ 6.

Wysoki ma na imię Ahmed, przypomina mi kogoś, mijają dni, a ja wciąż nie wiem, kogo. Niski, którego imienia nie jestem w stanie powtórzyć, to taki czaruś, maskotka zapatrzonych w niego wczasowiczek, wszystkich bez wyjątku od emerytek po małolaty. Podczas gdy Mały przyciąga spojrzenia rozbrajającym uśmiechem, Duży intryguje nieśmiertelnym niebieskim t-shirtem, dzień w dzień tym samym. Snują się okołoposiłkowe domysły – czy pierze go codziennie po pracy, czy może kupił w 7-paku, od razu na cały tydzień, co akurat tutaj nie byłoby niczym niezwykłym. 
Nad miską płynnej chałwy rozmawiamy z Ahmedem o imionach, moje widać brzmi mu staromodnie, bo zgaduje bezbłędnie, że takie samo nosiła moja Babcia. Bardzo dobrze mówi po angielsku i po fińsku – spędził
w Finlandii dziewięć lat.  

"Dzień dobry, jak się spiło?" – wita nas Mały, po swojemu uprzejmie, nawet mu to, niechcący, wychodzi, biorąc pod uwagę wczorajszy wieczór. Są tu jeszcze równie sympatyczni kucharze i inni kelnerzy, ale ta dwójka wiedzie prym w integrowaniu się z gośćmi i w obsłudze, tak perfekcyjnej, że aż nadgorliwej momentami, kiedy znikają ze stołu talerze z czymś zostawionym "na później". Tutaj "później" nie ma najwyraźniej racji bytu.
Lubię to miejsce bardzo, nawet jeśli, w opinii niektórych, nie zasługuje na więcej, niż jedną gwiazdkę. Że plastikowe krzesełka i obrusy w nieciekawym kolorze? To prawda, mogłyby być inne, ale jakie to ma znaczenie, kiedy w dole szumi morze? Że frytki z kolacji przemycają się w śniadaniowej sałatce? Cóż, takie już uroki hotelowego jedzenia. Że bar all inclusive to jakiś żart, z trzema butelkami na krzyż i winem w smaku najtańszym z możliwych? Ale za to zimne piwo Efes znakomicie komponuje się z tropikalną pogodą.
Owszem, jest cokolwiek osobliwie – na ścianie koło kuchni wisi apteczka, w której poza brązową buteleczką z nie-wiadomo-czym, jest jeszcze tylko... pojemnik na mocz, za to zdobią ją ogromne czerwone półksiężyce, a jakże. Na półpiętrze zawieszone w powietrzu drzwiczki, jak z "Alicji w krainie czarów", nie byłabym sobą, gdybym w końcu nie zajrzała, co kryje się za nimi. Żadnych tajemnych przejść do zaczarowanych krain, tylko prozaiczny składzik, jaka szkoda. 

Kiedy wracam na chwilę do hotelowego pokoju, na łóżku zastaję ręcznikowego krokodyla, w roli oczu – sreberka z tabletek, w roli rozwieracza paszczy – bateria paluszek. Wdzięczna kreatywność pań sprzątających, którym codziennie zostawiamy drobne bakszysze, jest niesamowita. 
 



Dziś będą Tureckie Obrazki z Wystawy.
Weźmy na przykład takie restauracje, co na jakąś upiorną modłę prezentują swoje menu "na żywo". Dosłownie – początkowo myślimy, że to plastikowe atrapy potraw, ale okazuje się, że oto wisi w powietrzu prawdziwy makaron, potraktowany czymś konserwująco-utwardzająco-lakierującym, brrr, ohydztwo! 


Albo okoliczna zabudowa, której nie możemy się nadziwić od pierwszego dnia tutaj. Codziennie mijamy niewykończone domy i hotele, pachnące dawnym ustrojem pomniki i blokowiska, którymi trudno się zachwycić. Piękno jest w soczystych kolorach otaczającej je roślinności, w woskowych liściach fikusów i figowców, wyrastają w przestrzeni palmowe liście, strzeliste, jak wyrzeźbione. Tak, ta roślinna architektura ratuje krajobraz. I może jeszcze mozaiki, jakby ktoś rozwinął na ścianach bloków  tureckie dywany. Chętnie ubrałabym w taki niewielki turecki chodniczek swoją wymarzoną podłogę z białych desek.



 



 

 

Albo wariacje na temat budek. Gdziekolwiek jestem, fotografuję namiętnie budki telefoniczne, te tutaj to prawdziwy vintage! A skoro budki to i te ptasie, fantazyjne, i budki-skrzynki na listy. I jeszcze budki na kółkach, ze świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy, którego za każdym razem chce mi się obłędnie, ale pamięć żołądka jest nadal bezwzględna.

 





A żółte taksówki, których fanką zostałam "od pierwszego wejrzenia"? Jakkolwiek nie lubię ani żółtych, ani białych samochodów, tutaj zmuszona jestem na chwilę zmienić zdanie, bo oto odkryłam miejsce na ziemi,
w którym wyglądają świetnie. Na tle intensywnej zieloności, w krystalicznie czystym powietrzu,
w bezdeszczowej porze są przede wszystkim nieskazitelnie czyste, słonecznikowe, śliczne i już! Tak, jak białe samochody albo skutery,
całkowicie dominujące uliczny krajobraz. Bardzo rozgorączkowany krajobraz, coś takiego, jak kultura jazdy, tutaj w ogóle nie istnieje. A jeśli już, dość specyficzna to "kultura". Trąbienie na innych jest wpisane w jazdę, jak używanie kierunkowskazu, tu się po prostu trąbi "na zapas", jeszcze zanim światło zmieni się na zielone. Skoro już o zielonym mowa – to dla pieszych wcale nie gwarantuje bezpiecznego przejścia na drugą stronę ulicy, najwyraźniej nie obowiązuje raptusów, co gnają na skuterkach na złamanie karku. Tak, wielki mają temperament tureccy kierowcy, kakofonia trąbiących samochodów jest, jak muzyczny podkład tego miasta. 
Słucham go codziennie z hotelowego balkonu, mojego punktu obserwacyjnego. Prawie znajomy już rozwoziciel herbaty, jak nazywam w myślach krążącego pod oknami rowerzystę, zatrzymuje się dzisiaj jakimś cudnym przypadkiem w moim kadrze. Kilka godzin później mijać będziemy, wracając z miasta, piękną Turczynkę z dzieckiem na ręku, tak serdecznie będzie uśmiechać się do nas w tak mało łaskawym dla aparatu świetle. Czasem musi wystarczyć pamięć.

3 komentarze:

  1. normalnie chyba pojadę tak mi się podobają te opisy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Już się nie mogłam doczekać tego kolejnego dnia :)) Ja też mam ochotę tam kiedyś pojechać dzięki Twoim opisom :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Jedźcie, jedźcie, Dziewczyny:)) ja natomiast mam ochotę wreszcie stamtąd wyjechać:D

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze komentarze