piątek, 20 lipca 2012

URODZINY ODCZAROWANE

Na osławioną imprezę urodzinową do A. po raz pierwszy miałam trafić dwa lata temu. Miałam, ale nie trafiłam. Jakkolwiek banalnie to brzmi, wszystko ma swój czas i miejsce. I może, układając się tak, a nie inaczej, zmierzało do tego, żebym w tym roku wpadła od razu "od kuchni" (dosłownie), zamiast stać pod nieznajomymi drzwiami z bijącym sercem i galopadą myśli w stylu: "Co ja tu właściwie robię? Może by tak po prostu stąd zwiać, udać, że w ogóle mnie tu nie było?"
Końcówka poprzedniego tygodnia to planowanie menu, ogarnianie imprezowej przestrzeni i przy okazji również siebie. Całkiem udane, bardzo, bardzo kobiece zakupy, choć znalezienie "tej" sukienki okazało się jednak niemożliwością. Relaks w Natural Cut – Tomek jest, jak zaklinacz włosów, moje okiełznał całkowicie tym swoim "lekkim podejściem", z którym im dobrze, naprawdę dobrze. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że wizyta u fryzjera będzie mnie relaksować, roześmiałabym się w głos, a jednak... 
W sobotę po 14.00 na Asiny sms: "Jak tam przygotowania?", odpisałam: "Idę jak huragan, wyglądam jak kupa. Cała nadzieja w Was". Tak też było w istocie. I jeszcze nerwowość włączyła się parę godzin wcześniej, kiedy już co prawda pachniało ratatują, ale na horyzoncie ledwie majaczyły sałatki i pasty, a huraganową to ja miałam, chyba bardziej, niż prędkość siłę niszczenia, jakiej kuchnia A. pewnie nigdy wcześniej nie widziała.
Ale przecież zdążyliśmy, bo kiedy do drzwi zapukali pierwsi goście
moje Dziewczyny – wszystko było już właściwie gotowe. I, jak to zwykle na urodzinach A., po prostu samo się działo.
Co mnie cieszyło tego wieczoru najbardziej? Uśmiechnięty Świętujący. Asia i Olga blisko. Rozmowy z Moniką
i z Marcinem i to, że byli. Tak, to wszystko najbardziej. I zaraz potem Maja z Przemkiem, których wreszcie poznałam.
No i inni, chociaż nie stawili się w zaproszonym komplecie i trochę mi zabrakło integrującego, imprezowego szaleństwa, z którym zawsze urodziny A. kojarzyłam. Takiej na przykład kolejnej popogowej dziury w ścianie.
I pogody, co przeniosłaby świętowanie do ogrodu, pozwoliła zapalić lampiony i pochodnie i tańczyć na trawie, od przewrócenia się na którą kolana nie byłyby zdarte, jak u 6-latki. 

Trochę było też tak, jak w mojej ulubionej kreskówce, ratatuja ma jednak w sobie jakąś niezwykłą moc wyzwalania entuzjazmu i dobrych emocji, tak, to bardzo pozytywne danie jest.
Skoro już o niezwykłości mowa
– nazajutrz, jakby w odpowiedzi na naszą wielką zagwozdkę, co zrobić z całym tym jedzeniem, które zostało, przy furtce znikąd zjawił się bezdomny pan, który prawie oniemiał na widok reklamówek wręczonych mu przez A. Nawet piwo dorzuciliśmy, w końcu spadł nam z nieba. 
A pod sufitowym niebem jednego Kosmity nie przestaje latać... UFO. Niektórzy wcale by chyba nie protestowali, gdyby ich stąd porwało... 


2 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze