czwartek, 27 grudnia 2012

MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO PRZEJRZENIA

Wychowałam się na Jeżycjadzie Małgorzaty Musierowicz. To, co między innymi pamiętam szczególnie z pierwszych spotkań z Borejkami, to opisy ich mieszkania przy Roosevelta 5, bez przerwy pełnego książkowego bałaganu. Weźmy chociażby pierwszy z brzegu fragment Noelki:
"Zielony pokój, choć wysprzątany z wielką starannością, był, jak zwykle u Borejków, w stanie lekkiego nieładu, a to dlatego, że wszędzie, dosłownie wszędzie, leżały pootwierane, a w najlepszym razie pozakładane książki, których nie wolno było ruszyć pod żadnym pozorem." Albo w innym miejscu:
"Pyza i Tygrysek ukryły się w pokoju Idy. Za życia poprzedniej lokatorki wchodziło się do tego pokoju ze wspólnego korytarzyka. Teraz Borejkowie przywrócili wszystko do poprzedniego stanu, burząc prowizoryczną ściankę z dykty i powiększając w ten sposób własny przedpokój o dobrych kilka metrów kwadratowych, które można było natychmiast zapchać książkami."
Regały ciągnące się w nieskończoność wszędzie tam, gdzie tylko pozwalała na to przestrzeń, nie wyłączając kuchni czy przedpokoju, zawsze prowokowały myśl: "Ja też tak kiedyś chcę".
W moim zielonym pokoju powoli zaczyna brakować miejsca na ciągle powiększające się zbiory, a własna biblioteczka jest marzeniem tego samego kalibru, co drewniany, kuchenny stół.
Święta przyniosły ze sobą dużo książkowych niespodzianek, sama też zrobiłam sobie dwa prezenty: nową książkę J.K. Rowling i Seasons Donny Hay – miłość od pierwszego przejrzenia.
Miliarderów z przypadku
Bena Mezricha, których Marcin wręczył mi z życzeniami, żebym przekuła swój blog
w sukces na miarę facebooka, połknęłam w jeden wieczór.
Żaden ze mnie materiał na drugiego Zuckerberga, na szczęście geniusz, nie geniusz, ale jednak kawał drania, co na przestrzeni kilku lat zupełnie nieoczekiwanie zawładnął danymi, a przede wszystkim umysłami i światami miliarda ludzi na całej ziemi.
Przerażający fenomen.
Fistaszkom Charles'a M. Schulza należy się osobny wpis, to jest druga moja miłość od pierwszego przejrzenia. 



Tymczasem skończyłam Zapach świeżych malin Krystyny Wasilkowskiej-Frelichowskiej, prezent od Moich Kochanych. Książka, która cała jest z zapachów i smaków, momentami tak znajomych, że wywołujących lawinę wspomnień. Bo to przecież jest właśnie tak, jak we wstępie pisze córka autorki:
"Inaczej pachną święta Bożego Narodzenia, drożdżówka ukochanej cioci, świeży chleb, pieczeń wieprzowa, niedzielny obiad w rodzinnym domu, poranna kawa czy lato zamknięte w słoiczku z malinową konfiturą".
To opowieść, w której czas zatrzymał się w kuchniach i w spiżarniach, przy stołach i w gospodarstwach,
w sklepach i w restauracjach
Nieszawy, nadwiślańskiego miasteczka, łączącego w sobie tradycje polskie, żydowskie, niemieckie i kresowe. Zatrzymał się też na pięknych, starych fotografiach i w sekretnych recepturach nieszawskich gospodyń, które znajdujemy na kartach książki. Są tu przepisy na takie cuda, jak świeżynka i studzina, kartacze i żelazne kluski, czulent i oładki, mamałyga, pulpety z łoju albo parzybroda – intrygująca nazwa, prawda?
"Wielkimi świętami, do których gospodyni przywiązywała ogromną wagę, były imieniny: marcowe Józefa
i czerwcowe Janiny. Przyjęcie dla solenizanta przygotowywała w mikroskopijnej kuchni, więc tylko świetne zaplanowanie przyrządzania dań gwarantowało kulinarne powodzenie uroczystości"
– czytam i mam przed oczami wakacyjne imieninowe przyjęcia Babci i Dziadka.
Albo: "Kiedy było widać, że ulice miasta przemierza ubrany w zimową kurtkę i niosący duży kosz Józef Zborowski, wiadome było, że do Świąt Bożego Narodzenia zostały tylko dni, a nasz dom odwiedzi bardzo oczekiwany gość z opłatkami. Z niecierpliwością czekano, kiedy zapuka do drzwi, i były to wizyty, na które cieszyły się całe rodziny. Te wizyty miały całą obrzędowość: organista sadzany był w najbardziej honorowym miejscu, często podejmowany czymś gorącym do picia, a nawet obiadem. Odwzajemniał się, częstując tabaką, chętnie rozmawiał, wysłuchiwał pytań i radził w różnych sprawach. Dla domowników najważniejszy był otrzymany z jego rąk pakiecik z opłatkami. Dzieci cieszyły się z osobnych 'dziecięcych' opakowań, kolorowych opłatków przeznaczonych do dzielenia się po kolacji wigilijnej ze zwierzętami domowymi i wciśniętego w rączkę cukierka.
" toż to wypisz wymaluj Taty wspomnienia, które wracają przed każdymi Świętami.
I jeszcze: "W naszym domu to tata był specjalistą od makaronu. Nie żałował jajek, dobierał mąkę, zagniatał, wyrabiał, a przede wszystkim wałkował płaty na mikronową grubość (...). Nie mogłem patrzeć na jego ręce
i bałem się o jego palce bardzo szybko śmigał ostrym nożem, krojąc niteczki. Żółciutkie makarony domowe, innych nie znałem, były i są wspaniałym daniem – opowiadał Jerzy Roge, syn Alfreda, przedwojennego burmistrza Nieszawy" – i mogłabym przecież powiedzieć to samo, z tą małą różnicą, że w naszym domu ten makaron od zawsze wychodził spod kobiecej ręki, najpierw Babcinej, a potem Mamusinej. 

A jaki cudne rady przy zakupnie mięsa z książki Kuchnia polska: niezbędny podręcznik dla kucharzy 
i gospodyń wiejskich i miejskich oraz poradnik w wielu gałęziach gospodarstwa domowego, z 1901 roku,  
z których zacytuję tylko początek:
"Wołowina. (Zewnętrzne oznaki dobroci mięsa.) Wybierac mięso bardzo czerwone: oblane tłuszczem białym, przypominającym świeże masło. Tłustość powinna być twarda tak, aby nie ustępowała pod palcem. Tłustość miękka, kolor mięsa brunatny, siny, są niezaprzeczonymi oznakami pośledniego gatunku mięsa". 
Ciekawe, co by powiedziały panie z osiedlowego sklepu mięsnego, gdybym tak zażyczyła sobie sprawdzenie, czy tłustość aby twarda, czy przypadkiem nie ustępuje pod palcem... 
Bardzo podobają mi się też wspomnienia ojca autorki z międzywojennego Lwowa:
"We wspomnieniach ojca szczególne miejsce zajmowały jego wyprawy z mamą Heleną Wasilkowską (z domu Dabrowską) na zakupy. Na przykład zapamiętany obrazek z wędliniarni: mama prosiła o 10-15 dekagramów 'rozmaitości', które okazywały się mieszanką składającą się z kilkunastu cieniutkich plasterków różnej wędliny. (...) Fascynujące były też wizyty na ogromnym targu: '(...) mama trzymała mnie mocno za rękę, w obawie, że jak odejdę, to konie mnie stratują. A w poszukiwaniu zielonego do zupy
– zwanego trybulką, przemierzaliśmy czasem cały targ. (...) Ale regułą były dłuższe postoje przy kolorowych witrynach sklepów kolonialnych i moja degustacja ciastek tortowych w maleńkiej cukierni przy rynku' – opowiadał tato. (...) z rozrzewnieniem wspominał tez chrupiące rumiane precle z solą i makiem, kupowane na stoisku od ulicznego sprzedawcy,
a potem zjadane w drodze do szkoły. Jako najmłodsze dziecko w rodzinie najczęściej dostawał grosze na coś słodkiego. Wtedy kupowal kostkę chałwy tureckiej, chociaż, będąc już w sklepie, przez te kilka minut nie potrafił zdecydować się, którą wybrać. Były to ponoć unikatowe i wyborne smaki, których nigdy już nie odnalazł w chałwach, na przykład wedlowskich. Ze swego domu rodzinnego zapamiętał szczególny aromat świeżo zmielonej kawy i osobny stoliczek z tulskim samowarem".

Czytałam i czytałam, przez całe Święta i coraz większa rosła we mnie myśl, wcale nie nowa, o tym, jak bogaty materiał na książkę mam w swoim własnym domu.

6 komentarzy:

  1. Życzę Ci przepięknego, drewnianego regału, na którym zamieszkają wszystkie Twoje książki :)) Wyobrażam sobie, że będzie zajmował całą ściąnę i będzie miał porządne półki, które nie ugną się pod ciężarem Twojej kolekcj, którajest imponująca... :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Wam:) a regał - marzy mi się... tylko przestrzeni, przestrzeni brak:) ale wizualizuję, może kiedyś...

    OdpowiedzUsuń
  3. ależ smakowitości:D aż mi ślinka cieknie:D i pięknie opisane i zebrane te fragmenty:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ostatnie zdanie jest zgodne z tym co myślę, powinnaś zacząć spisywać Waszą historię. Jestem pierwsza, która kupi tą książkę :)))

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze komentarze