środa, 15 sierpnia 2012

MARTA

Był taki czas, że wolałam być Marią, nie Martą. Bo Maria to duchowość, a Marta, jak mi się wtedy wydawało, przyziemność. Bo Marta to ta, co zupełnie niepotrzebnie troszczy się i niepokoi o wiele – choć akurat pod tym względem to imię pasuje do mnie wybitnie. Pani domu, patronka gospodyń domowych – jak zwyczajnie, myślałam. I nazwałam się na bierzmowaniu Joanną d'Arc, na cześć wojowniczki, co spłonęła na stosie w dzień moich urodzin. Wtedy TO wydawało mi się niezwykłe. Dzisiaj dostrzegam niezwykłość w zwyczajności, a bycie panią domu, budowanie swojego miejsca na ziemi, gotowanie dla bliskich ludzi to jedna z moich definicji szczęśliwego życia. I szalenie dużo widzę w tym duchowości. Choć, jeśli trzeba będzie, smoka też pokonam – nie tylko z drewnianą łyżką albo dzbanem na oliwę przedstawia się Św. Martę na obrazach. Moi Kochani przywieźli mi z wakacyjnych wojaży maleńką piękną ikonę, zarzucili na ramiona chustkę w kwiaty, jaka kolorowa będzie w jesienne dni, w towarzystwie czarnego golfa. Jest coś pięknego w powrocie z podróży, w tym niekończącym się opowiadaniu, tak, żeby ten, kto słucha, poczuł na twarzy rześkie, górskie powietrze,
w nogach kilometry wędrówek, a w brzuchu kołysanie flisackiej tratwy, dotknął chropowatych murów gotyckich zamków, skrzywił się na specyficzną słoność leczniczych wód i uśmiechnął do smaku domowego, góralskiego jedzenia. Pourlopowy entuzjazm jest zaraźliwy. Tak bardzo, że prawie czuję się wypoczęta.

2 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze