niedziela, 26 sierpnia 2012

OD NIEDZIELI DO NIEDZIELI

1. 
Śliwkowo. 
Piekę kruche z węgierkami z Maminego przepisu. Nie znalazłam lepszego w żadnej książce, na żadnym blogu. Niezależnie od tego, jak bardzo jestem otwarta na nowe i eksperymentująca w kuchni, jest we mnie miłość ogromna do smaków najprostszych, tych z dzieciństwa, które na moje kubki smakowe działają, jak żadne inne. 
No to jeszcze knedle ze śliwkami na obiad. Mały przerywnik w tygodniowych wariacjach na temat makaronu.

2.

Niespodziewane popołudnie w Brennej. A jeśli Brenna to cukiernia Bajka. Od wejścia uśmiecham się na myśl o kawałeczku nieba zamkniętym w ciastku "Agrestowa chmurka". Zamiast agrestowej jest malinowa, w poezji smaku to tak, jakby Słowackiego zastąpić Mickiewiczem. Liga niby ciągle pierwsza, najwyższa, Mickiewicz – wieszcz narodowy, a ja jakoś zawsze rozsmakowywałam się bardziej w Słowackim. 
Jak tu wszędzie pusto w tygodniu. Wiatr pachnie końcem lata. 

3.

Słoneczny poranek przed wyjściem do pracy. Ja, A. i kotka na gorącym drewnianym tarasie. Częściej, niż moje kościste palce, wybiera dłonie A. W sumie jej się nie dziwię. 

4. 

Co rano przed Supersamem rozkładają się książki. Zwykle rzucam okiem pobieżnie, mijam krokiem przyspieszonym, zanim w głowie zdąży zakiełkować myśl: "A może?" 
Nie ma jeszcze 9.00, gdy lądują w przepastnych głębinach torebki dwa tomiszcza "Anny Kareniny" Tołstoja.
Dziś "A może?" było szybsze, niż zdrowy rozsądek i pamięć o klaustrofobicznym zmęczeniu, co włącza się, ilekroć wzrok wędruje po moich czterech ścianach.


5. 

Studium kobiecości. Czytam po raz drugi, zupełnie inaczej, niż przed laty. Z jakimś tam, wcale nie małym, bagażem doświadczeń, współodczuwanie musi być głębsze, co więcej – chyba teraz dopiero jest możliwe naprawdę. Fantastyczny portret kobiecego udręczenia i wszystkich emocji, którym na imię Miłość – momentami, jak czytanie własnego dziennika. Namiętności takie same od zawsze. I trajektorie Miłości też. 
Początek.
"Odetchnęła mocno, raz jeszcze chcąc zaczerpnąć powietrza, i już wyjęła rękę z mufki, by ująć za poręcz
i wrócić do wagonu, gdy tuż przy niej ktoś w oficerskim płaszczu przesłonił jej migotliwe światło latarni. Anna obejrzała się i od razu poznała rysy Wrońskiego. Skłonił się salutując i zapytał, czy jej czego nie potrzeba i czy mógłby jej czymś służyć. Anna wpatrywała się w niego dość długo bez słowa i chociaż stał w cieniu, widziała — a może się jej tylko tak zdawało — wyraz jego twarzy i oczu. Był to ten sam wyraz pełnego czci zachwytu, który tak silnie wstrząsnął nią w przeddzień. Nieraz powtarzała sobie w ostatnich dniach, a nawet jeszcze przed chwilą, że Wroński jest dla niej jednym z wielu setek wiecznie tych samych, wszędzie napotykanych młodych ludzi i że nigdy nie pozwoli sobie nawet myśleć o nim. Teraz wszakże, w pierwszej chwili spotkania, ogarnęło ją uczucie radosnej dumy. Nie potrzebowała pytać, po co się tu znalazł. Wiedziała to tak dobrze, jak gdyby sam jej to powiedział, że jest tutaj po to, aby być tam, gdzie ona.

— Nie wiedziałam, że i pan jedzie. Po co pan jedzie? — zapytała opuszczając rękę, którą już trzymała na poręczy… I twarz jej ożywiła się i zajaśniała niepohamowaną radością.
— Po co jadę? — powtórzył Wroński, patrząc jej prosto w oczy. — Pani wie, że jadę po to, aby być tam, gdzie
i pani… Nie mogę inaczej.
W tej samej chwili wiatr przełamał jakby jakiś opór i jął sypać śniegiem z dachu wagonów, kołatać jakąś oderwaną blachą, na przedzie zaś płaczliwie i ponuro ryknął basem gwizdek lokomotywy. Cała groza śnieżnej zawieruchy wydała się teraz Annie jeszcze o wiele piękniejsza. Wypowiedział właśnie to, czego pragnęło jej serce, a czego lękał się rozsądek."
I koniec.

"Usiłował wskrzesić ją w pamięci taką, jaka była, gdy ją spotkał po raz pierwszy, również na stacji kolejowej: tajemniczą, prześliczną, kochającą, tęskniącą do szczęścia i dającą szczęście, a nie okrutną i mściwą, jaką pamiętał z tamtej chwili. Usiłował przypomnieć sobie najpiękniejsze momenty, jakie z nią przeżył, były one jednak na zawsze zatrute. Pamiętał ją jedynie w jej triumfie, gdy spełniła swoją groźbę wywołania w nim nikomu niepotrzebnej, a nieukojonej skruchy. Przestał odczuwać ból zęba i skurcz szlochu wykrzywił mu twarz."
 

Smutne.

6.

Rozbawiony wieczór z Emenemsami – tak skracamy sobie czasem Marcina z Moniką, o czym raczej nie wiedzieli – do teraz. Kiedy w końcu się rozstajemy, zapewne ku uciesze sąsiadów, zgodnie stwierdzamy z A., że wieczór taki piękny, wiatr taki ciepły, może by położyć się na tarasie, w gwiazdy popatrzeć? Więc wynosimy z domu bambetle, mościmy się, układamy i ledwo zastygamy w pozycjach najwygodniejszych z możliwych... zaczyna padać deszcz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze