poniedziałek, 27 sierpnia 2012

ZAKOCHANI W RZYMIE, W MEKSYKU - NIEKONIECZNIE

Od niedawna jest na Mariackiej w Katowicach nowa restauracja o pięknie kolorowej elewacji i budzącej duże nadzieje nazwie El Mexicano. Kiedy przyszliśmy tam po raz pierwszy, wyproszono nas ze słowami: "Niestety, nie mogą państwo zostać, dzisiaj otwieramy". Mały paradoks, tym bardziej, że otwarcie restauracji zapowiadano w lokalnych mediach i na portalach cały tydzień, najwyraźniej – tylko dla wybranych. Spróbowaliśmy jeszcze raz. A wczoraj trzeci – i ostatni. Z minuty na minutę coraz bardziej głodni, a jak głodni to, wiadomo, źli, czekaliśmy na nasze zamówienia ponad godzinę. Z jakiego powodu? Nie wiem – na zewnątrz 
i w środku były wolne stoliki, restauracja oblężenia nie przeżywała. Zazwyczaj cieszę się, kiedy czekam długo, mam wtedy poczucie, że to, co zjem, będzie świeże, nie odgrzane naprędce w mikrofalówce, apetyczne i warte mojego czasu. Ale kuchnia meksykańska, jaką serwują na Mariackiej, jest bardzo przeciętna. El Mexicano do Meksyku nie porywa, bo to niestety, za każdym razem, ani te kolory, ani te smaki. Za bezbarwnie, za mdło, zdecydowanie za długo. Szkoda. 

Za to nowy film Allena, na przekór negatywnym recenzjom, nam się podobał. Mogę oglądać Allena nawet 
w największych gniotach, bo go po prostu uwielbiam. Jako reżysera, jako bohatera swoich filmów i jako człowieka, z którym pod wieloma względami bardzo mi duszopokrewnie. I te jego monologi! Dlatego wybaczam mu całkowicie, że Rzym to nie Paryż i najzwyczajniej w świecie śmieję się z tego, co mnie po prostu bawi
z dialogów, komedii pomyłek, operowych arii pod prysznicem i z satyry na to, jak się dziś zostaje celebrytą.

Sam Allen tak podsumowuje swoje dwa ostatnie filmy:
"– Nie mam w sobie narcystycznej potrzeby, by ciągle coś światu obwieszczać. Ale kręcę filmy, bo organicznie muszę trzymać się codziennych rytuałów. To jak z ćwiczeniami fizycznymi i regularnymi wizytami u lekarzy – pozwala zachować formę. Muszę pisać, zjawiać się na planie i montować, tak jak muszę grać na klarnecie
i codziennie jeść. Bo to trzyma moją starość w ryzach. A kiedy twoje życie wypełnia myślenie o tak nieważnych drobiazgach, nie ma czasu na rozpacz. I jest mniej czasu na strach.

(...)
'O północy...' w żaden sposób mojego życia nie zmieniło i nie zmieni. Nie zgłosiła się żadna amerykańska wytwórnia, która chciałaby wyłożyć pieniądze na następny projekt. Z jakiegoś powodu mnóstwo ludzi chciało zobaczyć ten film i miało z tego radość. Jeśli wciąż mogę ją komuś dać, to być może umieranie trzeba jeszcze trochę odłożyć."
Ot co! – czasem wystarczy sama radość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze