wtorek, 11 grudnia 2012

ULUBIONA PANI MAGDA

Do pracy przez zaspy odprowadza mnie Magda i spotkany po drodze pan, który ochoczo machając do obiektywu, wchodzi nam w zimowy kadr. Niektórzy ludzie zadziwiającą mają potrzebę opowiadania o swoim życiu nieznajomym. Po kilku minutach wiemy już, że nasz towarzysz spaceruje tędy codziennie, bo musi odetchnąć, uciec na chwilę z domu pełnego kobiet – mieszka bowiem z matką, siostrą, którą zostawił mąż
i siostrzenicą. Po paru minutach wiemy nie tylko, że jest
chemikiem i skrzypkiem, ale również nieszkodliwym dziwakiem z własnym zdaniem na każdy temat. Nie jest nam więc dane, mnie i Magdzie, przegadać tego, co potrzebuje jeszcze kropki nad „i”. Postawimy ją, dopowiemy później – w mailach.

Bo z babskimi spotkaniami tak to już jest, że aż kipią od słów. Bo czasem potrzeba być dla siebie nawzajem kierunkowskazem, porozkładać coś na czynniki pierwsze, poświecić inną lampą, z drugiej strony, nazwać to, czego same nie potrafimy, powiedzieć „zrób to”. Spróbować po raz enty zrozumieć, bywa, że odległe o lata świetlne, męskie galaktyki. Albo po prostu najzwyczajniej w świecie, dobrze spędzić czas, nurzając się z lubością w bardzo kulturalnych wspólnych tematach.  
Na przezabawnej kartce ze skołowanym świątecznym szaleństwem Mikołajem napisała mi Magda: „Dla ulubionej Pani Marty, poznanej w niecodziennych okolicznościach”.
„Magda chyba nie jest zadowolona, że będzie dzielić z tobą salę”, powiedział wtedy A. I zostawił mnie w tym najbardziej nieszpitalnym szpitalu, jaki tylko można sobie wyobrazić, z Towarzyszką niedoli, ostentacyjnie odgrodzoną od świata i ode mnie słuchawkami. Na szczęście niedługo. Śmiała się, kiedy jej to przypomniałam dzisiaj rano.

Przy okazji przyjazdu Magdy postanowiliśmy sprawdzić otwarte kilka tygodni temu na Tylnej Mariackiej nowe miejsce dla smakoszy. Na długo przed otwarciem intrygowało zawieszonym nad drzwiami neonem
„Pokrzep się”
, który wreszcie zaświecił kolorowo w ciemnościach, jak obietnica. I miało być tak pięknie… Tak śniły mi się ostatnio belgijskie frytki, grubo krojone, cudownie chrupiące, taka radość wraz z informacją, że oto wreszcie zawitają do Katowic. Kto wiele się nie spodziewa, ten uniknie rozczarowań.
Otóż, czy to rzeczywiście berlińskie klimaty, czy to tylko ich podróbka, ocenią ci, którzy w Berlinie byli i jedli tamtejsze curry wurst. Ja wiem, że na pewno nie jadłam wczoraj belgijskich frytek. I że nie zachwycił mnie ani smak kiełbaski, a może raczej nie byłam w stanie go poczuć, tak obficie pławiła się w ketchupie; ani chemicznie zastygła na środku tacki kupa wyjątkowo niedobrego majonezu. Nie wiem, czy to szczęśliwe połączenie, całą trójką stwierdziliśmy, że ciężkie, zapychające, bez spodziewanej rewelacji. Mogłabym przecież wrócić na same „belgijskie” frytki, skoro nie smakowały mi w duecie z kiełbaską. Mogłabym. Ale chyba jednak wolę częstochowskie. 

Za to neony mają piękne. 


Wieczór. 
W poszukiwaniu czasu straconego na chodzenie po sklepach, w których nic nie ma. Uzupełniamy garderobę A.
Raz i drugi łypie niechętnym okiem na sklepy, do których go prowadzę.

–  Może taka? – pokazuję którąś z rzędu kurtkę, znowu nie trafiłam, odpowiada mi skrzywiony grymas. 
– A ta?

– Tatusiowata – słyszę.
„No tak, porządny znaczy ‘tatusiowaty’, lepsze za to napakowane podkasańce” – myślę już lekko poirytowana.
Ostatnia próba.
„Kolejny sklep dla prawników” – udaję, że nie słyszę mruczenia A. za plecami.
W końcu nie wytrzymuje i wybucha:

– Ja nie mogę się ubierać, jak urzędnik! Ja jestem Artystą!
No tak. Artysta. Niebieski Ptak. A ja, głupia, chciałam z niego tatusiowatego prawnika zrobić... 

3 komentarze:

  1. :D a jak to jest artystyczna?:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. nie za długa, z rozwianym wiatrem futrem przy kapturze, raczej casual, i broń Boże czarna! :D

      Usuń

Dziękuję za Wasze komentarze