piątek, 29 czerwca 2012

NA SESYJNYM HAJU

Chyba nie ma dziewczyny, która nie miałaby w głowie wizji dnia swojego ślubu. Brak narzeczonego nie jest żadną przeszkodą dla wyobraźni, kiedyś w końcu Ten Jedyny się pojawi i pięknie dopełni marzenie. Można widzieć siebie w zwiewnej, bardzo dziewczęcej sukience, z bosymi stopami i kwiatami w rozpuszczonych włosach. Można w tych myślach posadzić gości w ogrodzie, przy długim stole pod drzewami, nakarmić ich najprostszymi smakami lata, tańczyć pod rozgwieżdżonym niebem do białego rana. Można. Ale – czego by nie mówić, jakkolwiek by się nie zapierać, że "nie, nie, wesele w tym najbardziej tradycyjnym wydaniu to nie dla mnie, żadne tam suknie ślubne i całe to wariactwo"... przy 16-stu kreacjach dla panny młodej prosto z Włoch, które w tamten piątek odebraliśmy z A. z poczty, mocno może się zachwiać radykalność przekonań. A jeżeli przyjeżdża za nimi kolejnych 30 i jeśli przez dwa dni od rana do wieczora jest się na sesji do katalogu ślubnego, w studiu, jak na jakiejś Ślubnej Planecie, zupełnie poza czasem i rzeczywistością – mimowolnie budzą się ukryte pragnienia, budzi się kobiecość. Nie zatrzymuję się przed wystawami salonów ślubnych, jeśli już spojrzę, rzadko cokolwiek mi się podoba, tym większy ubaw miał ze mnie A., kiedy podekscytowana wyciągałam z paczek kolejne sukienki. I chyba tylko zabobonność Babci, której krzyk zgrozy na widok mnie nastoletniej, ubranej w suknię ślubną kuzynki, pamiętać będę do końca życia uchroniła mnie przed przymierzeniem każdej jednej. Jest podobno taki przesąd, że przymierzanie czyjejś kreacji ślubnej, paradowanie w nieswojej sukni przed ślubem, sprowadzi na nieszczęśnicę pecha w miłości. W czwartek wieczorem stwierdziłam jednak, że skoro wyrok na mnie już zapadł, bardziej sobie nie zaszkodzę i dałam się namówić na prawdziwą ślubną sukienkę hippiski, w której A. kojarzyłam się raczej z damą dworu, niż z panną młodą. 
Przez ostatnie dwa dni dużo radości przyniosło mi bycie częścią zespołu. Praca na twórczym, sesyjnym, pełnym organizacyjnych wyzwań planie. Tak, nawet szorowanie desek podłogowych między zdjęciami może przynosić radość, taką samą, jak biała wstążka niespodziewanie podarowana przez panią w kwiaciarni, uwiecznianie backstage'u albo mój pomysł na wykorzystanie w jednej ze stylizacji krzesła, który niespodziewanie zachwycił wszystkich. I ta możliwość podglądania, uczestniczenia, właściwie od początku, od momentu pomysłu na sesję, aż do efektu końcowego w postaci zdjęć na ekranie komputera. Lubię patrzeć na A. przy pracy. Bardzo. I nie mogę się nadziwić tej jego kreatywności i zdolności zaplanowania wszystkiego. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wielu ludzi, poza oczywiście fotografem – wizażystów, stylistów, asystentów, grafików, jak dużo czasu i wysiłku stoi za każdym ze zdjęć oglądanych w kolorowych magazynach, katalogach czy na billboardach.
Teraz już wiem. I o tym, jak niełatwa jest praca modelki, też. W życiu nie wymyśliłabym tylu póz do jednego zdjęcia. Kamila i Karolina są tak różne, jak różne były kolekcje, w których pozowały. Pierwsza bardzo dziewczęca i zaskakująco minimalistyczna, delikatna, w otoczeniu białych balonów, pięknie jasne, czyste, doświetlone są te zdjęcia i wszystko jest tutaj takie lekkie, jak lekko przechodziła Kamila od uśmiechu do zamyślenia. Przed obiektywem
–  zmysłowa kobieta, o bardzo włoskiej urodzie. Po zdjęciach odwiozła nas do domu – mnie i Zoję, wizażystkę – już na zupełnym luzie, w dżinsach z dziurami na kolanach, opasce na włosach zwiniętych niedbale w kok, z dużym, różowym zegarkiem na nadgarstku. Na stacji benzynowej kupiła sobie trójkolorowego lizaka-loda, patrzyłam na nią kołyszącą się do muzyki z płyty, pokazującą Zojce dziecięce papierowe modelki z sukniami na każdy dzień dołączone do jakiejś gazety i myślałam dziewczyneczka... Tak duży był ten kontrast, to jest w modelingu najbardziej niesamowite, te metamorfozy. Karolina pozowała w sukniach dużo bardziej na włoską modłę, ale ze smakiem, nie był to na pewno klimat bezowy. Świetną scenerią dla tej linii były wymyślone przez A. i zrobione przez jego Tatę, ścianki z ozdobnymi stiukami, imitujące klasycystyczne wnętrze. Włosi zachwyceni Karoliny słowiańskim, bardzo pasującym do tych zdjęć, romantycznym typem urody i zupełnie nietypową dla modelek, jak im się wydawało dotychczas, otwartością. 
No właśnie, Włosi! Przesympatyczni sprawcy całego zamieszania, czyli kuzynka A. i jej włoski towarzysz życia, jego mamma i ich przyjaciółka. Nie mogę wyjść z podziwu zwłaszcza dla mammy, prasującej te tony jedwabiów, tiulów, falban i koronek bite dwa dni, niemal nieprzerwanie na nogach, to się nazywa oddanie rodzinnej firmie! I to właśnie spod jej ręki, przy wsparciu kuzynki A., wychodzą projekty sukien. Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy razem mecz, włoską żywiołową radość mieliśmy więc na żywo. 
I do tej pory słowa myślą się po włosku, melodyjnie, przyszła ze mną ta melodia do pracy. Do szarej, ściekowej rzeczywistości. Do kolejnego rozczarowania moją przezroczystością w tej firmie. Do planów zmiany siedziby na jakąś kompletną pustynię komunikacyjną, co będzie dla mnie chyba ostateczną przesłanką rzucenia tej roboty w cholerę. 
Pierwsze włoskie skojarzenie na dźwięk słowa "PR" to... bileter w dyskotece, śmialiśmy się z tego wczoraj do bólu brzucha, Fabio myślał bowiem, że tym właśnie się zajmuję. Cóż, jakoś nie mam teraz poczucia robienia czegoś dużo bardziej ambitnego.  
Ale pomyślę o tym jutro. Dziś ciągle jeszcze na sesyjnym haju. 

2 komentarze:

  1. buhahahha:D ostatnie najlepsze:D duży kac?

    OdpowiedzUsuń
  2. jaki tam kac:) to czysta euforia była z samego rozpakowywania paczek:)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze komentarze