poniedziałek, 6 sierpnia 2012

ZA ROK OD OFF-A OFF

Ubiegłoroczny OFF Festival miał być moim ostatnim. Ani żadna ze mnie hipsterka, ani też wielbicielka serwowanego tam muzycznego menu. A jednak trzy ostatnie dni spędziłam ze Znajomymi w Dolinie Trzech Stawów, głównie chyba z sentymentu, bo to na OFF-ie poznaliśmy się z A. 
W tym roku zgodnie stwierdziliśmy wszyscy, że towarzysko ta impreza wypada najlepiej. Toczyło się więc życie towarzyskie z jakąś tam muzyką w tle. Określenie "jakąś tam" w pełni oddaje niestety mój stosunek do zaproszonych na VII edycję artystów. Żadnych ekstatycznych odkryć, żadnych nowych fascynacji. Szkoda. Choć prawda jest taka, że to jednak nie za bardzo moja muzyczna bajka i miotam się zawsze między czterema scenami zupełnie bezwiednie, w odróżnieniu od zagorzałych fanów, dla których line up nie jest czarną magią, jak dla mnie. Nie było spektaklu na miarę The Flamming Lips i nikt nie porwał tłumów i nas tak, jak Oscar Suleyman. Nuda, nuda, nuda, z małymi wyjątkami. 
Zacznijmy jednak od początku, czyli od... deszczu. Bo nie ma OFF-a bez deszczu, co potwierdziło się po raz kolejny. Deszcz jak preludium do trzech festiwalowych dni. Iście jesienna sceneria towarzyszyła koncertowi Kasi Nosowskiej, na który bardzo chciałam pójść, bo przez cały studencko-juwenaliowy i późniejszy czas nigdy nie miałam okazji posłuchać jej na żywo. A. wytrzymał bohatersko do trzeciego utworu, po czym uciekł przed deszczem i depresją. A że ja, jak powiedziała kiedyś Carrie z SATC, lubię się czasem "emocjonalnie podziargać", zostałam zasłuchana do końca. Kaś z moich młodzieńczych lat na OFF-ie było więcej, w którymś momencie przeszła obok mnie, ramię w ramię, Kaśka Kowalska z córką, taka rockowa, zwyczajna, jaką lubiłam ją najbardziej. I taka dziewczyneczka, podobnie, jak Nosowska, dygająca po każdej piosence przed publicznością.
Wieczorem zasiedliśmy z A. na fotelach, jak ze starego kinoteatru i pod chmurką, z daleka, słuchaliśmy koncertu Charles'a Bradley'a, przesympatycznego pana o niezwykle mocnym głosie,  z czarnym łabędziem na mikrofonie. Jak on się wzruszył ciepłym przyjęciem przez publiczność, po występie zszedł ze sceny i uściskom ze stojącymi najbliżej nie było końca. I tak nam się jakoś udzieliło to wzruszenie, lubię takie niezwyczajne koncertowe momenty. Przeżycia.
Sobota minęła pod znakiem przemycania alkoholu w spodniach (tak, tak, niewinna buźka i mina aniołeczka uchroniły nas na chwilę przed jedynym słusznym, a według koneserów bardzo kiepskim, festiwalowym piwem).
I pod znakiem udziału w konkursie organizowanym przez producenta owego piwa mimo wielkiej bez wątpienia kreatywności A. i Tomka, do Amsterdamu żaden z nich niestety nie pojedzie, ale było zabawnie. W kawiarence literackiej posłuchałam przez chwilę Stasiuka, gdzieś tam mignął mi w niedzielę Janusz Rudnicki na żywo też oryginał, bardzo go lubię. Świetnym tegorocznym pomysłem i chyba najbardziej okupowanym miejscem była T-Mobilowa kabina z aparatem do samodzielnego robienia sobie zdjęć. Zawsze czegoś takiego szukałam!
W piętek daliśmy się z A. ponieść fantazji w pozowaniu i robieniu najdziwniejszych min, a w sobotę powtórzyliśmy to w piątkę  z Marcinem, Moniką i Tomkiem. A muzycznie? Apteka bez zachwytów, chyba tak trochę "z braku laku". I gwiazda wieczoru – Iggy Pop & The Stooges. Z Iggym to ja mam problem. Ja wiem, że legenda, ja wiem, że podziwiać trzeba charyzmę i taką energię w niemłodym już wieku. I świetnie było ją widać we wspólnym wykonaniu z rozszalałą publiką kawałka "Search And Destroy", w całym właściwie koncercie. Była jakaś zwierzęcość w tym wszystkim – gołym pomarszczonym torsie, rzęsistym spluwaniu wodą na prawo i lewo, rzucaniu przekleństwami, w głosie – niezmordowanym, w tym miotaniu się na scenie i pod. Można było czuć niesmak, można było uznać to wszystko za żenujące, wystudiowane widowisko, a można było po prostu dać się porwać muzyce. Męska część nas na przykład bardzo dała się porwać, tak bardzo, że po pogowaniu Marcin nam się zawieruszył, na szczęście dla nerwów Moniki – nie na długo, a Tomek z kolei tak się zmęczył, że zasnął jak kamień pod Dużą Sceną. 

Bardzo spokojny był za to OFF-u dzień trzeci. Rozleniwiony, przeleżany na trawie, rozkołysany przez chwilę afrykańskim graniem Group Doueh, włóczący się między festiwalowiczami i zalegający w leżakach nad pałkowym stawem. Pięknie, gdyby tej kojącej błogości szlag nie trafił w sekundę, kiedy o północy na scenę weszli Swansi. W życiu chyba tak nie uciekałam z żadnego koncertu, bo też nigdy nikt mi swoim graniem tak nie spiłował i nie storturował mózgu. Dosłownie! I nie do wytrzymania.
I znowu, jak przed rokiem, nie wiem, czy większy czuję OFF-owy niedosyt, czy przesyt. Dobrze było się spotkać razem w tym miejscu Katowic, które uwielbiam. Z nieodłącznymi samolotami nad głową, jak zawsze. Tyle.  

2 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze