piątek, 7 grudnia 2012

TO WŁAŚNIE MIŁOŚĆ

Zimowa scenografia jest dla mnie zawsze na granicy realności, żadna inna pora roku nie jest tak baśniowo nierzeczywista. Trochę tak, jakby cały świat nagle zamknął się w śnieżnej, szklanej kuli, takiej, jaką zawsze chciałam mieć na swoim parapecie i której próżno szukać wśród naszego sklepowego kiczu.
Piszę „scenografia”, nie bez powodu, obejrzeliśmy w tym tygodniu nową filmową adaptację „Anny Kareniny”, z Keirą Knightley w roli głównej. Ta historia ciągle mnie gdzieś znajduje – w drodze do pracy wśród rozłożonych na chodniku starych książek, w „Kołonotatniku” Tomasza Jastruna, w podglądanej przez ramię lekturze dziewczyny z autobusu, teraz w kinie.
Kino, a jakby dział się na naszych oczach pełen namiętności i pięknych obrazów spektakl, taką bowiem przyjął reżyser Joe Wright konwencję – mocno nieoczywistą. W filmie wystawił książkę na deskach teatru. I o ile zaczarował mnie tą teatralną scenografią, tak bajecznie zimową, jak tylko zima potrafi być bajkowa, o tyle teatralna maniera w grze aktorów mocno mnie uwierała. A może po prostu mam w głowie, podobnie, jak
T. Jastrun, swój własny film. Nie wiem, czy obsadziłabym w nim w roli Anny Keirę, być może, ale na pewno wiem, że mojego Wrońskiego nie zagrałby lalusiowato-młokosowato-mydłkowaty Aaron Taylor-Johnson. Wroński miał być facetem z krwi i kości, takim, dla którego naprawdę można stracić głowę i poświęcić wszystko, tymczasem tutaj – o zgrozo dla książki Tołstoja – bardziej podobał mi się Jude Law w roli Karenina. Kolejne ogromne rozczarowanie – Domhnall  Gleeson, podobno Lewin, podobno, bo jakby zupełnie nie on.
Panie Wright, dlaczego z taką premedytacją pozbawił pan ten obraz testosteronu, a damską część widowni,
w przeciwieństwie do męskiej, motyli w brzuchu i bodźców do fantazjowania? To niewybaczalny grzech dla tego filmu, ale chyba jedyny. Bo poza tym podobało mi się to inne ujęcie Tołstojowskiej historii, momentami bardziej, niż tragi, komiczne. Oczywiście pod warunkiem traktowania go po prostu jako jednej z możliwych wariacji na temat powieści.

I takie ładne to roztańczenie, rozwibrowanie całego świata przedstawionego: tanecznym krokiem ubiera służba bohaterów; w tanecznym rytmie przybijają się pieczęcie w urzędzie Stiwy, brata Anny; tańczą rolnicy z kosami na polach Lewina; płynie pociąg z zabawkowej kolejki Serioży, by za chwilę cały oszroniony, zlodowaciały wręcz, wjechać na moskiewską stację; płynnie w ślad za przesuwanymi kotarami, jeden w drugi, przechodzą rozdziały; tańczą rozwirowane płatki śniegu na tle tekturowych szkiców miast; roztańczona ślizgawka; rozkołysane przyjęcia i bale… I te momenty, w których wszystko zamiera, staje na chwilę, i tylko Anna
i Wroński nadal wirują w miłosnym, szalonym, niszczącym danse macabre, poza światem, poza czasem, aż do katastrofy.

Keira Knightley…  ma zestaw min i grymasów, którymi gra w każdym filmie, ale ma też potencjał, ujmujący uśmiech i sporo wdzięku. Już prawie zapomniałam, że grała przecież w „To właśnie miłość”, filmie, bez którego nie ma dla mnie Świąt i który przypomnieliśmy sobie z A. po raz enty niedawno. Uwielbiam. I ryczę, jak głupia, najbardziej, kiedy Mark mówi do Juliet (Keiry właśnie) napisami: "For me you are perfect", kiedy Karen słucha Joni Mitchell, kiedy Jamie oświadcza się Aurelii, a Pan Premier odnajduje swoją Natalie. Na przemian bawią mnie i wzruszają Sarah i Karl, Billy i jego Menadżer, Daniel i jego zakochany synek, Collin i jego triumfalny powrót ze Stanów. I nawet, jeśli „Listy do M.” naśladują ten film swoją formą, jak zarzucali recenzenci, to dla mnie też świąteczny klasyk. Następny w kolejce, nie tylko z sentymentu.  

3 komentarze:

  1. też mi ten film chodzi po głowie ostatnio.. chyba obejrzę po raz nie wiem który :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam w klubie, również tłukę ten film co roku.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze komentarze