wtorek, 7 stycznia 2014

gwiezdne wojny po kobiecemu

Stało się. Chodzę po domu, nucąc Marsz Imperialny. Przy Dual of the Fates podgłaśniam na tyle, na ile pozwolą uszy A. i sąsiadów nad nami. No! – teraz dopiero Moc jest ze mną! Po jej drugiej stronie zostawiłam wszystkich gwiezdnowojennych sceptyków i ignorantów. I jeszcze takich, co to, jak ja kiedyś, mimo szczerych chęci, zasypiają w połowie oglądania. 

Pierwsze moje podejście do uwielbianej przez A. sagi to lekka pobłażliwość, żeby nie powiedzieć – znużenie, ot, walczą, i walczą, i walczą, i to wszystko, wiele hałasu o nic. Przyznaję – myliłam się, teraz hałas robię i ja. Tym razem oglądaliśmy zgodnie z chronologią opowiadanej historii, od części I-VI, a nie według kolejności powstawania filmów. Oj, narażę się fanom starych Gwiezdnych Wojen, ale mnie podobały się bardziej 

i przekonały dopiero nowe, a raczej – dzięki nowym wreszcie polubiłam i zrozumiałam te wcześniejsze. Nagle czuję emocje, jakie musiały wypełniać katowicki Spodek podczas projekcji pierwszego filmu w 1979 roku. 

Kiedy kobieta zainteresuje się tym Lucasowym Kosmosem na tyle, że już nie zasypia po pół godzinie filmu, im bardziej wciąga ją historia, tym bardziej ją na swój niemęski sposób odbiera. Że tylko wspomnę o przeżywaniu każdej walki dobra ze złem, które to czuje potem w mięśniach przez tydzień. Ale weźmy na przykład to: który facet pamięta, jaki welon miała Padmé podczas ślubu z Anakinem? Założę się, że żaden, za to pewnie co druga kobieta nie tylko pamięta, ale zachwyca się nim przez resztę wieczoru, jak ja. Tylko kobieta jest w stanie takiego guru, jakim jest bohaterski Luke Skywalker, bezlitośnie podsumować: „Wszystko pięknie, ale dlaczego ma tak beznadziejną fryzurę, jak spod garnka?” I dla odmiany – fascynować się Haydenem Christensenem w roli Anakina, który za tę rolę dostał Złotą Malinę, a ortodoksyjni fani na forach internetowych nie zostawiają na nim suchej nitki. No i co z tego – to swoje mroczne spojrzenie ma zabójcze. I chyba tylko kobieta płacze przez cały koniec trzeciej części, od momentu, kiedy Obi-Wan Kenobi krzyczy w rozpaczy: „Byłeś wybrańcem!”. Płakać na Gwiezdnych Wojnach? A jednak, zaręczam, można. Tak, jak wzruszać się we wszystkich scenach z robotami, chętnie bym takie przygarnęła, cudne są. 3-PO uczyłby mnie języków i toczył ze mną intelektualne dysputy, a mały dzielny R2-D2 ratował mnie z opresji.  

A long time ago in a galaxy far, far away... Kiedyś, gdzieś – gwiezdny  świat walczących republik, w którym żyją obok siebie najróżniejsze, przedziwne stworzenia o niezwykłych językach, a to ich współistnienie takie jest naturalne, jak latanie na okoliczne księżyce. Podobają mi się te ich knajpy z ferajną spod wszystkich ciemnych gwiazd. Ładnie brzmią nazwy krain, taka np. Tatooine. Ładnie brzmi skakanie w nadprzestrzeń. Ale najpiękniejsze są miasta pełne świateł  i statków pływających po powietrznych ulicach, jak na planecie Coruscant. Jestem fanką wszystkich scen z latającymi statkami (ach, mieć taki – marzenie!) i z dźwiękiem świetlnych mieczy (chciałam kiedyś kupić podobny w prezencie dla A., dzisiaj sama bym takim pomachała). Cały dynamizm wszystkich walk, nawet tych dość drewnianych z pierwszych filmów, jest w muzyce Johna Williamsa, absolutnie fenomenalnej. I cały tragizm postaci Lorda Vadera jest w muzyce. 

Bo przecież Gwiezdne Wojny to nie tylko piękne światy przedstawione. To opowieść, którą, pomijając efektowne opakowanie, po prostu trzeba kupić, tak jest uniwersalna w mówieniu o namiętnościach, nie napiszę, że ludzkich, bo w tym przypadku byłoby to nadużycie. U Lucasa człowiek nie jest we Wszechświecie sam i to przesłanie też mi się podoba. Tak, jak i koncepcja Mocy, energetycznego pola żywych istot, spajającego galaktykę w jedną całość. Proroctwa o Tym, który przywróci równowagę Mocy, poczętym z midichlorianów – trudno nie dopatrywać się tutaj konotacji z różnymi religiami czy filozofiami. Jest i Miłość, która tak samo, jak dobra, bywa  zgubna i stawia mojego bohatera i po jednej i po drugiej stronie barykady. 
Tak, moim bohaterem, od kiedy wiem, jaką tajemnicę skrywa jego czarna maska, jest Darth Vader. Bezkonkurencyjnym w swojej nieoczywistości i w walce z samym sobą, przy całej mojej ogromnej sympatii dla prawości Obi-Wana, szyku przestawnego Yody, luzu Hana Solo i charakterku Lei. I oczywiście robotów. Mam wrażenie, że pierwsze części sagi są bardziej serio, mimo że kolejnym dramatyzmu też nie brakuje i że przecież wciąż ścierają się dobro i zło, to jednak więcej tam rozładowującego atmosferę komediowego sznytu. Bardzo jestem ciekawa tych postaci w VII części, choć trudno mi ją sobie wyobrazić bez świszczącego oddechu w tle. 

A więc stało się. Chodzę po domu nucąc muzyczny Temat Główny. I rozmyślam, jakby mi się przydała w życiu dyscyplina Jedi. „Skupiasz się na negatywach Anakinie. Pilnuj swoich myśli.” No właśnie. „Ćwicz się 
w umiejętności uwalniania tego, co lękasz się utracić”. „Nie próbuj. Rób albo nie rób. Nie ma próbowania”. 
I jeszcze: "Sprzymierzeńcem moim jest Moc. A to potężny sprzymierzeniec. Życie ona tworzy. I sprawia, że ono wzrasta. Jej energia... otacza nas i łączy. Świetlistymi istotami jesteśmy. Nie tą surową materią". 
Świetliste istoty. Ładne –  że tak jeszcze po kobiecemu zauważę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze