piątek, 6 czerwca 2014

dzienniki z podróży - majowka 2012 - wrocław

Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie retrospekcyjny cykl na blogu. Dzienniki z bliższych i dalszych podróży, jak slajdy, które chciałabym tutaj mieć. Na początek majówka sprzed dwóch lat – tekst powstał zaraz po powrocie, dzisiaj napisałabym zdecydowanie inaczej, mimo to zostawiam w oryginale, zanotowane "na gorąco".

30 kwietnia, poniedziałek – dzień 1
Dzień Leniwy jak pierogi w Misiu. Z podtytułem: „Nie potrafię się odnaleźć”. Zaskakujące, ale naprawdę  nie potrafię, na szczęście A. bardzo jest cierpliwy dla mojego „Hmmm, to chyba jednak nie tędy… hmmm… znowu nie wiem, gdzie jestem”. Hostel Trio na dziwnie znajomej (?) Trzemeskiej na dobry początek podróży sentymentalnej – jest prawie, jak w Słowiance, identyczne kuchnie i łazienki na korytarzach i ten klucz zostawiany na portierni, jeszcze tylko blaszane meble z łodzi podwodnych i naprawdę byłoby jak w 2000 którymś tam, tylko ja już niestety nie 20-stka. A miasto – niby moje, a jednak na każdym kroku takie inne. Wciąż potrafię odtworzyć w pamięci tamto uczucie sprzed 12-stu lat, kiedy przyjechałam do Wrocławia po raz pierwszy na egzaminy wstępne, wysiadłam na Placu Dominikańskim i zachłystnęłam się, dziewczynka z prowincji, przestrzenią, ogromną przestrzenią, ciągle tak ją pamiętam i ten oszałamiający, ogłuszający huk tramwajów, te kawalkady samochodów ciągnących przez samo centrum miasta na Warszawę. Zupełnie, jak u Poświatowskiej: „chłód wieje z przestrzeni kiedy myślę jaka ona duża i jaka ja”, właśnie tak to wtedy czułam. 
A dziś? Zamajaczył nam na przywitanie już prawie ukończony Sky Tower, krajobraz miejski obyłby się wprawdzie bez niego, za to dużo jest innych, bardzo udanych realizacji, jak chociażby rewitalizacja Renomy czy Monopolu i tych całkowicie nowych, co, jak rozbujała roślinność, zdobywają po kolei, zagarniają tamtą zapamiętaną przeze mną przestrzeń, kolonizują i zasłaniają niebo. I oswoić trzeba wszystko znowu na nowo. 

Oswajanie rozpoczęliśmy więc od Misia, który na szczęście Misiem pozostał, choć zastawę ma już nie społemowską, tylko ikeową. Wciąż można zjeść tu obiad za śmieszne pieniądze, mój zestaw obowiązkowy – barszcz ukraiński, leniwe i kompot, pycha za całe 5,66 zł! Za każdym razem we Wrocławiu jestem naprawdę dopiero na Ostrowie Tumskim, w miejscu, które jak nam się kiedyś wydawało odkryłyśmy z dziewczynami jako jedne z pierwszych, a które, miałam dzisiaj wrażenie, znają już chyba wszyscy. Błoga chwila leżącego na trawie nicnierobienia, leniwego podążania wzrokiem za gondolami na Odrze i kropkami samochodów na Moście Grunwaldzkim, kropkami, już nie sznurkami, od kiedy miasto przy okazji Euro doczekało się w końcu obwodnicy. Chwila na przywitanie się z  mijanym po drodze starym platanem i ciąg dalszy siesty w Ogrodzie Botanicznym. A tam odkrycia: zachwycające fioletowe drzewo o mniej zachwycającej nazwie – Judaszowiec, bladoróżowa japońska wiśnia i ogromnie nas bawiący swoją nazwą ubiorek wiecznie zielony. Fontanna na odrze, jak wtedy, kiedy uczyłyśmy się tam do egzaminów. Znajoma, zawieszona na wodą, ławka. Krasnale, co dotarły 
i tu. Piękna w swoim zapuszczeniu ruina dawnej szklarni. I pełna słońca kawiarnia pod dachem z jasnych płócien. Głęboki oddech. 

A przed chwilą wróciliśmy z grilla nad Odrą, na który zabrała nas Magda. Bogatsi o nowe znajomości, nowe kilogramy (trzy kiełbasy, co to dla mnie!), nowe zdjęcia i o piękną filiżankę w mleczno-błękitne smugi, przypominające plażę i morze albo góry zimą, którą dostałam od Magdy, a która pochodzi z pracowni ceramicznej jej koleżanki. Uwielbiam takie rzeczy. Cieszę się. Cieszę się z tego spotkania w bardzo konspiracyjnym miejscu na tyłach szkoły, w którym znaleźliśmy się dzięki dziurze w płocie. W towarzystwie wędkarzy, kaczek i niczym niewzruszonego bernardyna. Cieszę się z rozmów z Magdą i Jej znajomymi, z Ich zaraźliwej energii, z wybuchów śmiechu, z tej totalnej beztroski i luzu. Krótka myśl, że zazdroszczę Im tego czasu i miejsca. Dłuższa, że ten listopadowy wypadek pociągnął  za sobą – paradoksalnie – tyle dobrych rzeczy, nie byłoby tu ze mną ani A., ani Magdy, pewnie w ogóle by mnie tu teraz nie było. 
W świetle tego nic to, że w prawie 40-stopniowym upale przemierzałam dzisiaj miasto w czarnych legginsach pod kiecką z cienkiej, zbyt cienkiej, jak na poparzone nogi, bawełny, bo nie zdążyłam kupić nic w stylu babcinych bieliźnianych reform, czy – jak życzliwie sugerował któryś z lekarzy – łowickich pantalonów. Naprawdę nic to.  


Na tropie typografii, oznaczeń, szyldów...

...reklam... czyli w swoim żywiole!
  
Ostrów Tumski, tym razem z innej perspektywy
 
"Ulica Japońskiej Wiśni niech ci się przyśni co jakiś czas..."

Judaszowiec, za ładny na to imię

Cały Wrocław w bzach

Nie narzekałabym, zielony to mój kolor

Takie klimaty lubię

Podróż sentymentalna, tylko już po drugiej stronie rzeki...

1 maja, wtorek – dzień 2
Dzień Spotkań w Mieście Spotkań. Z podtytułem „Nieprzypadkowych przypadków?” Bo gdybym tak nie wystrzeliła mi nagle przed oczami fontanna, co kazała przerwać  natychmiast przyjemność spacerowania boso po zielonej trawie i pociągnąć A. z powrotem na Pergolę… Kilka sekund w te czy we wte, kilka metrów dalej niż bliżej i minęlibyśmy się z Anią i Miśkiem niewiedząco. A gdyby tak nie zachciało nam się trawy na powrót po upalnym popołudniu na Rynku, a może gdyby więcej ławek było wolnych, a może gdybym nie powiedziała: „No to Ostrów, jest najbliżej”... Nie usłyszałabym po raz drugi tego dnia „Marta?!!!” i nie zobaczyła Doroty podrywającej się z koca i biegnącej w moją stronę. Wierzę,  naprawdę wierzę, w nieprzypadkowość zdarzeń, 
w sprawczą siłę myśli, w podświadome przyciąganie, gdzieś tam majaczyło jakieś chcenie, ale bez konkretnego umówienia się, bez telefonów, że jestem, no i proszę. 

Rankiem dość wczesnym, jak na Nas, zabrałam A. do Mleczarni na Włodkowica – klimat, jak na krakowskim Kazimierzu. Miło czasem zjeść śniadanie w ogródku na przedknajpianym chodniku, obserwować ludzi, pozwolić obco brzmiącym słowom wpadać jednym, a wypadać drugim uchem, poczuć wakacje wiosną. Zresztą, letnio jest bardziej nawet, niż wiosennie, zdążyłam już spalić nos, ramiona i dekolt. Nie przypuszczałam, że Mleczarnia zapamiętana z czasów studenckich głównie ze spotkań przy piwie, czy gorącej czekoladzie, serwuje tak pyszne śniadania. Przy rogalikach z dżemem truskawkowym Wrocław z Kazimierza stał się Paryżem. Choć A. twierdzi na przykład, że jeszcze bardziej – pewnie za sprawą Odry, kanałów i mostów – przypomina Mu Londyn. 
Wracając jednak do polskich korzeni, głównym punktem majówkowego programu miała być wreszcie Panorama Racławicka. W moim przypadku to już sprawa honoru, no bo jak to tak, przez 5 lat mieszkania we Wrocławiu zlekceważyć zupełnie panów Kossaka i Stykę, toż to prawie tak, jak mieszkać w Katowicach i nie być w Spodku, co też mi się udawało niezmiennie przez 5 lat. O ile do Spodka wreszcie dotarłam, o tyle pod Racławicami nie jest mi chyba dane się pojawić, bilety, zwłaszcza w czasie takim, jak najdłuższy wolny weekend w roku, rezerwuje się  z grubym wyprzedzeniem, kolejki zniechęcały do jakichkolwiek prób pertraktacji. Cóż, znowu została nam trawa, piękna ta Panorama z zewnątrz, naprawdę piękna. Ale, ale – gdybyśmy nie byli zmuszeni zostać na zewnątrz, na A. nie spadłoby z ptasiego nieba to, co spadło i nie miałby zagwarantowanego szczęścia na najbliższe lata, więc nie ma tego złego… 
Przy Renomie utknęliśmy zdjęciowo na dłużej. Złote, pasiaste, wydmowe abstrakcje na błękitnym tle. 
I wreszcie Plac Grunwaldzki – to dopiero przestrzeń nieoswojona, z każdym powrotem do Wrocławia bardziej obca. Każą się więc uśmiechać wciąż te same stare, poczciwe "Sedesowce", które A. na przykład bardzo się podobały. Za nimi… Dwudziestolatka, jak nie Dwudziestolatka, Stołówka Studencka, jak nie Stołówka, i moja Słowianka, jak… Przedszkole. A na poważnie – Akademiki zupełnie odmienione, kolorowe, ładniejsze, na pewno ładniejsze. Na portierni w Słowiance Ruda, w przegródce pokoju 227 klucz. Ta sama skrzynka na listy. Inne ściany, podłogi, nawet schody. W łazienkach i kuchniach świat się zatrzymał, A. zrobił mi zdjęcia pod drzwiami naszego dawnego pokoju i przy kuchence, na której się działy pierwsze samodzielne próby kulinarne. Biedny, buzia mi się nie zamykała od wspomnień. 

Chcieliśmy uciec przed upałem na Pergolę koło Hali Ludowej i do Ogrodu Japońskiego, kiedy tam dotarliśmy, niemal natychmiast zamarzyliśmy o ucieczce przed dzikimi tłumami, które towarzyszyły nam do wieczora. 
I właśnie wśród owych tłumów wypatrzyła mnie pod Pergolą Ania. Poza brzuszkiem całkiem już pokaźnych rozmiarów – Lilka ma przyjść na świat za jakiś miesiąc – nic się nie zmieniła, taka sama roześmiana Drobinka. Umówiliśmy się, że odwiedzimy Ich jutro. A potem próbowaliśmy pobyć trochę w duchu ZEN w ogrodzie pełnym strumyków, drewnianych mostków, drzewek bonsai, w towarzystwie złotego karpia, budującego na naszych oczach gniazdo gołębia i kaczki z całą gromadą kaczątek. I korków ludzi depczących sobie po piętach. Jakakolwiek forma medytacji – wykluczona, spokój niezwruszenie zajętej swoimi sprawami przyrody, która nic sobie z nas wszystkich nie robiła, imponujący! 
Nam pozostało wrócić do Centrum na wrocławski rynek, na którym tradycyjnie już 1 maja Thanks Jimy Festival. Las podniesionych wysoko w górę tysięcy gitar, świetna atmosfera, ale sam moment wspólnego grania „Hey Joe” – rozczarowujący, zupełnie nie tego się spodziewaliśmy. Słyszałam tylko gitary artystów na scenie, zagłuszające wszystko inne, o ileż lepiej wybrzmiałoby to bez jakiegokolwiek nagłośnienia, czy organizatorzy nie mogliby na to wpaść? Szkoda tej energii i szkoda tego rekordu pobitego znowu po 3 latach, 7273 gitarzystów! 
Obiad w knajpce ze zwisającymi z sufitu drewnianymi sztućcami, do której 4 lata temu zabrała mnie Ania, a potem Ostrów i niespodzianka kolejna w postaci(ach) Doroty, Przemka i Ewki. Jak na takie niespodziewane spotkania przystało, wypadało się umówić – oczywiście na jutro. Jutrzejszy wpis zatytułuję chyba „Dzień maratonu”. Ale nie bez radości, naprawdę dawno się wszyscy nie widzieliśmy.  

A to przecież nie koniec spotkań, bo po moich – przyszła kolej na Znajomych A. Patrycja, Filip i Mała Natalia – Ich przekochana Córeczka. Zabrali nas do swojej Pizzerii pod Strusiem,  która nie jest niczym innym, jak filią tej samej Pizzerii Pod Strusiem z okolic Koszarowej, do której zapraszał mnie Łukasz, w której wszyscy oblewaliśmy egzaminy (ach ta filozofia…). Nawet pizza, którą zamówili Patrycja z Filipem, okazała się być tą samą, moją ulubioną indiańską, jaki naprawdę mały jest świat. Tak sobie siedzieliśmy przy nadspodziewane dobrym czeskim piwie kozel i przy opowieściach o jedzeniu, magicznych piecach i planach otwarcia nowego miejsca – tym razem bistra, obserwowani przez blondyneczkę o wielkich, błękitnych oczach swojej Mamy 
i miłości do chowania się w kuchni, odziedziczonej pewnie po Tacie. Miły wieczór. Zakończony równie miło, bo kawą i herbatą różaną w „Zielonej Wróżce”, którą poleciła nam Magda. Jej właścicielka przemykająca bezszelestnie między stolikami z półuśmiechem na ustach, naprawdę miała  sobie jakąś wróżkową dobrą aurę. Dobrej energii było zresztą dużo, bo trafiliśmy na bardzo roześmiany, kobiecy urodzinowy wieczór, przy dźwiękach akordeonu, które mi przypomniały wakacje u Dziadków. Na wprost nas w okiennej ramie Cafe de Nuit van Gogha – nie sposób było nie polubić tego miejsca od pierwszego zajrzenia. 
A wieczór powrotny taki duszny, gorący i bez pachnie oszałamiająco.


Śniadania tylko w Mleczarni na Włodkowica!
Misz-masz na podwórku równie pociągający, jak ten we wnętrzach
W powietrzu lato
"Moja" Panorama Racławicka
Nowa część domu handlowego Renoma
A tu równie ciekawe architektonicznie "Sedesowce"
Krasnale przez ostatnie lata opanowały już całe miasto

Okolice Pergoli – siedziba Wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych
W Ogrodzie Japońskim...

...miejscami tylko spokojnie...

...bo amatorów spokoju i egzotyki było wielu...

Wśród nich i... Jogini (?!)... Pan gawędził w tej pozycji przez niemożliwie długą chwilę

Obok tej gromadki trudno było przejść obojętnie
Hey Joe – kolejny rekord
Dzień bez łowienia napisów...
... to dzień stracony, prawda, że ładne słowo?

Wrocław mówi "Dobranoc"


2 maja, środa – dzień 3
Dzień Szczególnego Porozumienia. Z podtytułem takim trochę z przymróżeniem oka – „I krańcowej cierpliwości A.” Dziewczyny moje, którym codziennie rano wysyłam smsową relację z podróży, zapytały dzisiaj, czy mój Towarzysz nie ma jeszcze dość? Hmmm… intensywny ten nasz Wrocław, to prawda, ale inaczej po prostu się tutaj nie da. Tym bardziej, kiedy wraca się po latach do miasta swoich studiów, i kiedy tyle chciałoby się Komuś pokazać.

Maraton zaczęliśmy od śniadania na tyłach Mleczarni, w towarzystwie polsko-niemiecko-włosko-hipsterskim. Wycieczek do Synagogi pod Białym Bocianem przemykających za plecami. Gwiazd Dawida w oknach. Wzrok wędruje za każdym razem do czarnych ptaków, które ktoś wymalował na sąsiednim murze i za którymi myśli szybują do przeszłości tego miejsca. 
Krótka chwila na konstatację, że tym razem w AA Woman nic dla mnie nie ma, dużo dłuższa w Księgarni Taniej Książki na Ruskiej, skąd wyszliśmy bogatsi o grubaśny tom Fistaszków, Listy Stachury i książeczki dla Antosia Doroty. 
Od pierwszego dnia tutuj zaskakują nas pozytywnie samoobsługowe wypożyczalnie rowerów, spotykamy je na każdym kroku. Zdrowo wkurzają mazaje na oknach, murach, drzwiach, to na pewno nie jest street art, a ja nie pamiętam takiej skali wandalizmu ze swoich czasów tutaj. I tylu reklam zasłaniających budynki, co my mamy 
w Polsce z tymi reklamami krzyczącymi zewsząd, nie pamiętam tego z Anglii, ani z Chorwacji. Za to istna inwazja krasnali każe się co chwilę uśmiechać, wczoraj Filip opowiadał, że pomysł na promocję miasta zmienił się w prywatne inicjatywy, kogo stać na krasnala za 6 tysięcy, ten zamawia sobie figurkę – lep na turystów. 
Patrzyliśmy dzisiaj na Wrocław także i mniej przyziemnie, z lotu ptaka , czyli ze szczytu jednej z wież Tumskiej Katedry. Ogrom nie do ogarnięcia nawet wzrokiem, tyle dzielnic na obrzeżach, w które nigdy się nie zapuściłam. A potem na trasie maratonu Muzeum Narodowe, a tam wystawa Polski New Look – ceramika użytkowa lat 50. i 60. Zakochałam się w serwisie Iza z Chodzieży, zachwycaliśmy się figurkami iwupowskimi – porcelanowymi kobietami i zwierzakami, są tak ładne, że aż pojawia się myśl, żeby mieć taką na półce, dobrze, że na krótko, najwyraźniej „Sztuka prostoty” jednak nadal działa. Bo ceny te cudeńka mają dzisiaj zawrotne – taka na przykład Dziewczyna siedząca z Ćmielowa, bardzo jogiczna, na Allegro za – bagatela – „jedyne” 429 zł. Ale pooglądać miło. 

Obiad zjedliśmy z Patrycją w wegetariańskiej knajpie o świetnej nazwie „Złe Mięso” – bardzo dobre jedzenie 
i niebanalny wystrój, dobrze grają ze sobą przykryte szkłem palety w roli stolików, kolorowe krzesła Eamsów, lampy ze skrzynek po butelkach, tu jakiś plastikowy miś, tam plakat z czasów PRL-u albo abstrakcja na sztalugach, totalny misz-masz, ale jest w tym klimat. Patrycja podrzuciła nas do Ani i Miśka, z którymi przegadaliśmy dwie godziny i pewnie zostalibyśmy dłużej, gdyby nie to, że w Parku Zachodnim miała czekać na nas Dorota z Antosiem. To spotkanie już takie inne, Dorota jest teraz przede wszystkim Mamą, napisała potem, że czuje niedosyt, bo trudno było spokojnie porozmawiać, ale ja bardzo się cieszę, że poznałam Jej Synka. Kiedy teraz patrzę na Dziewczyny, te migawki z czasów studiów, które mam w głowie, zdają się być takie odległe, jak jakiś inny wymiar, tylko na zewnątrz niewiele się zmieniłyśmy. 

Rytm dnia niezależnie od miejsca zawsze wyznaczany przez jedzenie, a więc kolacja w pierogarni na rynku, świetnie zawieszonym w powietrzu punkcie obserwacyjnym. Jak tu wszystko żyje do późnej nocy, jak tego brakuje w Katowicach, bardzo. Chociaż te nocne marki to pewnie w większości jednak turyści. 
Wieczorem z miejsc polecanych przez Magdę, po „Zielonej Wróżce” i „Złym Mięsie”, przyszła kolej na „Literatkę”, wspaniałą metę po dzisiejszej bieganinie. Szybkie zdjęcie pod neonowym napisem w stylu: „Co, ja nie napiszę książki, ja???”, a w środku miłe zaskoczenie aranżacją. Na parapecie, przy którym znaleźliśmy miejsce dla siebie, stare, biblioteczne książki i maszyna do pisania, przepiękność! I taki dobry czas. Zasłuchanej w siebie nawzajem rozmowy, przeciągłych spojrzeń i uśmiechu. Moich refleksji, spotęgowanych pewnie za sprawą dzisiejszych spotkań, że oto jestem tutaj 7 lat później i tak niewiele się w gruncie rzeczy 
w moim życiu zmieniło. Dziwne uczucie. A. tak bardzo dopingujący mnie do pisania, podsuwający tematy na książkę, chociażby "O Fotografie, który ma dużo czasu" – to byłoby chyba coś z gatunku science fiction. Obiecałam Mu, że kiedyś napiszę. Bardzo sobą i bardzo ze sobą byliśmy przez ten wieczór. Tak  bardzo, że nie chciało nam się stamtąd wychodzić. Czarze, nie pryskaj.

Dla tych śniadań przeniosłabym Mleczarnię do Katowic

Cały czas z oddechem historii na plecach

We Wrocławiu nikt nigdy nie rozumiał, kiedy prosiłam o kołaczyka...

Chadzało się tymi uliczkami...

Nigdy nie wiedziałam, który to Kredka, a który Ołówek

Znajome rewiry: w oddali Hala Ludowa...
 
... I Most Grunwaldzki

Wrocławska Złota Uliczka

Bez kolorów też ładnie


c.d.n.

2 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze