sobota, 7 czerwca 2014

dzienniki z podróży - majówka 2012 - czechy

3 maja, czwartek – dzień 4
Nie ma słońca, nie ma rogalików – powiedział A., spoglądając na Mleczarnianą markizę. Taki nam się stworzył wspólnie początek dzisiejszego wpisu, a właściwie stworzył się A., który wstał tak twórczy, jak wczoraj poszedł spać, wystarczyła mała tylko inspiracja w osobie roztargnionego kelnera. Czy to za sprawą braku rogalików, czy pochmurnego poranka, śniadanie jakoś już nie takie, za to te ich krówki to bym wyniosła stamtąd kilogramami. Wyruszamy do Teplic. A., który jest Czechofilem totalnym, z uśmiechem dookoła głowy (nawet wiem, co go przede wszystkim wywołuje), ja z ciekawością, bo właściwie nigdy nie byłam tam dłużej niż jeden dzień. 
Pochmurne niebo potęguje wrażenie niesamowitości miejsc, przez które przejeżdżamy, mijamy ni to bloki, ni to kamienice, ni to domy na granicy ruiny, a jednak jest w nich jakieś koszmarne piękno. Biednie. Bardzo biednie. W oknach znudzone, podparte głowy, przed sklepami drobne pijaczki, trójkami, jak w serialowym Ranczu. Gdzieniegdzie łopocą na wietrze polskie flagi na przemian z praniem albo migają zza szyb święte obrazki, prawie jak w Boże Ciało. Wszystko po drodze zdaje się być odrealnione, jakby poza czasem i rytmem, którym my żyjemy na co dzień. Może dlatego krzyczę tak, jak nie krzyknęłabym gdzie indziej, kiedy ładuje nam się prosto pod koła, z przerażającą premedytacją pies-samobójca, którego w ostatniej dosłownie chwili omijamy. Dobrze, że co jakiś czas krajobraz łagodnieje wiosennie, żółto-biało. 

Lać zaczyna na szczęście dopiero, kiedy już mamy kwaterę, Ubytování Ve Mlýně, prawdziwy apartament po akademikowym noclegu we Wrocławiu. Jest nawet w pełni wyposażona kuchnia, A. skutecznie gasi jednak mój entuzjazm – Czechy to nie jest raj dla smakosza. Odwiedzamy pobliską restaurację, która bawi już samym dancingowym wystrojem. A. wniebowzięty – czeskie piwo jest przecież Ahoj, jak napisał na swoim blogu rok temu. Miła pani kelnerka, jeszcze nie widać dna, a już pyta „Ještě piva”? Raj, prawdziwy raj. Zamawiam czeski grog – herbatę z dużą ilością rumu. I kotleta z kurczaka z knedliczkami – co za rozczarowanie! Nie wiem, skąd we mnie przekonanie, że to coś na kształt naszych pierogów leniwych, bliżej im chyba do klusek na parze, a raczej powinno być bliżej, bo to, co mam na talerzu, najwyraźniej nie do końca jeszcze rozmrożone, nie przypomina swoją gumowatością niczego zjadliwego. „Sałatkę” stanowi liść sałaty z dwoma plasterkami ogórka. Nieźle. A. ma lepiej, Smažený sýr, zdrowy czy niezdrowy, w smaku całkiem dobry. I kofola, trochę jak cukierki cocacolowe. Witajcie Czechy! Przedziwny kraj. Jedyny chyba, w którym deser podaje się przed drugim daniem, śmieje się A, obserwując sąsiedni stolik. Tego wieczoru powie jeszcze: „To jest tylko w Pepikach możliwe, żeby padał na ciebie deszcz, kiedy siedzisz w knajpie”. No fakt, to się chyba zdarza tylko tutaj. I rachunki pisane, na których każde kolejne danie, czy piwo w tej samej cenie to kolejna kreska, prawdziwa osobliwość. 

Wieczorem osobliwości ciąg dalszy. Rozpakowani, odpoczęci, wyruszamy „na miasto”. Teplice po deszczu. Ani żywego ducha. Okien, w których świeci się światło, jak na lekarstwo. Jest po 20.00, co oni wszyscy robią, u licha, zastanawiamy się. Śpią? A. postanawia mnie zabrać do knajpy, w której byli z Idolem częstymi gośćmi 
w tamte wakacje. Otwarte, ale nim zdążymy się rozsiąść, wychodzi właściciel i mówi „vše zavřeno”. No jak zamknięte, skoro otwarte? Nie nadążamy za nimi. Wracamy, zaśmiewając się,  przez ciemne, wymarłe ulice. No, może nie jesteśmy do końca sami, towarzyszą nam… tabuny całe żab. W życiu nie widziałam tylu żab, istna inwazja. Ludzi wymiotło, są żaby. Może to ich drugie wcielenia? Pozostaje nam odwiedzona już dzisiaj knajpa. Właściciel – flegmatyk nieprawdopodobny, ale sympatyczny, mimo że już grubo po 21.00, przynosi nam pyszne, domowe hranolky, wreszcie coś mi smakuje. I piwo oczywiście, nalewane niespiesznie, po żadnej tam ściance, A. jest jego fanem totalnym i w sumie nie dziwię się, dlaczego. Obowiązkowe wyposażenie tutejszych knajp – telewizor. Tylko my, właściciel i jego znajomek w towarzystwie słomianego osła, oglądają coś w stylu naszego „M jak miłość”. Przy piwku, a jakże. Cudny widok, tak w całokształcie. Z sali obok dobiega głośny śmiech Polaków, jest ich wszędzie tyle, co tych żab na ulicach. Oczywiście nie obywa się bez  „Ještě piva”? Mnie to by się chciało ještě hranolków, ale nie mam serca skazywać żony właściciela na skrobanie ziemniaków po nocach. Kreskowy rachunek i do Mlyna. 
Sennie ni stąd ni zowąd majaczy w głowie czeska czołówka do  Večerníček. 

Jak nie napisy to okna

Świdnickie trykotaże pobiły modniarstwo

Po drodze obrazki bardzo wiosenne

I jak z planu "Rancza"

Ubytování w Krainie Osobliwości


4 maja, piątek – dzień 5
Czeski film od rana. A. wraca ze sklepu – minimarketu, w którym nie uświadczysz stoiska z warzywami, najwyraźniej nie przewidziano takiego, ku mojemu rozczarowaniu jedyne zdobycze to jajka, sery, marmolada 
i chleb, z kminkiem oczywiście. Na osłodę lentilky. 

Drewniane biało-brązowe domki, które mijamy w drodze w skały, przywodzą na myśl Austrię, Bawarię może. 
Z traw wyrastają nadgryzione zębem czasu kamienne figury świętych. Śmieją się do nas krasnal ogrodowy 
i staruszka z psem, kiedy robię jej zdjęcie przed domem. 
Wreszcie jest Teplické Skalní Město. Imponujące. Dzikie. Brama Spełnionych Marzeń, w której szepce się moje książkowe życzenie. Wędrówka śladami Goethego. W chmurach słychać sokoły, to ich lęgowy czas 
i szlaki są miejscami zamknięte. Gdzieniegdzie jeszcze śnieg. Zadziwiający, rdzawy kolor rzek i strumyków. Gra światła w szczelinach. Chropowate, ślisko-wilgotne, niemal pionowe, ogromne kamienne ściany. Echo, echo, echo… Sosny uparcie zdobiące skalne półki, prawie niemożliwe, że rosną w takich warunkach. Niektóre skały mają swoje imiona, czytamy i nagle widzimy w skalnych blokach psa z piłką, jeża na żabie, Madonnę z Dzieciątkiem… A obok te bezimienne, które sami nazywamy, bo przecież tak wyraźnie przypominają samuraja, twarz zgryźliwej staruszki, szympansa… Świetne pole dla wyobraźni, moglibyśmy uzupełnić tutejsze przewodniki o nasze odkrycia. 

Ja już wiem, że Czesi warzyw nie uznają. Dziewczyna przy stoliku obok w restauracji najwyraźniej jeszcze nie. Nie wiem, co bawi mnie bardziej – jej szczere zdziwienie: „Ale jak to? Nie moża zamówić sałatki? Noooo, takiej zwykłej, z warzyw… Nie ma?”, czy mina pani kelnerki pt.: ”Sałatki???? Pierwsze słyszę…”  
Teplice nad Metují całe są, jak z czeskiego filmu. Bo właściwie nie wiadomo, dlaczego w sklepowej witrynie pod szyldem „Potraviny & Uzeniny z Polska” stoją… meble. Albo na pierwszy rzut oka niczego sobie Hotel Sokol, 
w którym uznano najwyraźniej, że wystarczy pomalować tylko front, a boczne ściany mogą straszyć, bo kto by się tym przejmował. Jest słoneczny wieczór i gdzieniegdzie przemykają ludzie, ale ciągle nie umiem się pozbyć wrażenia jakiejś niesamowitości tego miejsca. I wszystko dziwnie piękne w swoim zapuszczeniu – poczta, kino z zamurowanym okienkiem biletowym, stary barokowy Kościół. 
Wieczorem Kozel Medium 11° Svetly Lezak, wyjątkowo dobry. Czas bardzo zwalnia tempo.

Miasteczko pełne Świętych, a Czechy to podobno laicki kraj

Taki dom wystarczyłby mi do szczęścia

Kiczowate czy nie, od czasu Amelii jestem fanką krasnali

Ładnie brzmiące Teplice nad Metuji

Trochę, jak w Górach Stołowych?

No czy nie Samuraj?

Światło nie było tego dnia po naszej stronie

Ale pochmurność pasowała do krajobrazu

Estetyka wybitnie czeska

I każdy dom z innej bajki

Kino, niestety nieczynne...

Poczta

Owoce i Zelenina czyli... meble do wyboru, do koloru

"Salon" chyba fryzjerski

Psy w vestibulach niemile widziane

Za to hotelowy front bardzo zachęcający


5 maja, sobota – dzień 6
W Polsce już. Bardzo słonecznie pożegnała nas Kraina Osobliwości. Osobliwości, ale i ujmująco życzliwych ludzi, gdziekolwiek się nie znaleźliśmy. Nasz Mlýn opuszczaliśmy w pośpiechu, z oddechem właściciela na plecach, lada moment mieli chyba przyjechać kolejni goście. Za to zamarudziliśmy dłużej na zakupach, Koneser Czeskiego Piwa i Amatorka Czeskich Słodyczy, Czekolady Studentská w szczególności. Na koniec odkrycie – żeby kupić w Teplicach coś zielonego, trzeba iść do sklepu prowadzonego przez Azjatów. Proste.
 
Adršpach – drugie skalne miasto, które chciał pokazać mi A., było dzisiaj miastem w stanie prawdziwego oblężenia. Bezskutecznie próbuję rozstrzygnąć , które z miejsc poznanych przez ostatnie dwa dni zrobiło na mnie większe wrażenie. Bezskutecznie, bo są właściwie zupełnie inne. Adršpašské skály miejscami przypominają trochę postacie z obrazów Rubensa albo Franciszka Starowieyskiego, w Teplickich więcej jest średniowiecznej strzelistości. Adršpach poraża wręcz monumentalnością skalnych wytworów, w większości wymykających się nazywaniu bezkształtnych, ogromnych form, w których trudniej dostrzec podobieństwa do. Ale za to, jeżeli już są – są bardzo, bardzo widowiskowe. 
W mojej głowie same piękne pocztówki z błękitnym niebem w tle, zastygli w miłosnym zbliżeniu Kochankowie, zapatrzeni w siebie Starosta i Starościna, pięknie wieczni. W nogach z kolei pamięć schodków w miejsca bardziej ukryte – jaskinię z wodospadem, jezioro z kaczką najbardziej kolorową ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałam i wodą odbijającą świat, jak na abstrakcyjnym obrazie. I Mysia Dziura, szczelina, 
w której przy większych gabarytach wcale nie tak trudno utknąć. Bramy skalne, jak do innego świata. Na ścianach jeszcze niezatarte do końca napisy – daty, imiona tych, którzy byli tu przed nami ponad sto lat temu. XIX-wieczne graffiti.  
Przed podróżą ostatni smak Czech – marlenka i miodownik. 
A potem już tylko białość, żółtość, zieloność, błękit i fioletowość na ulicy A. 

Teplice pożegnały nas piękną pogodą

Ostatnie okna...

I  jeszcze trochę lokalnego kolorytu na koniec

Adršpach zaczął się imponująco

Zagadkowy kolor rzek

Dotyk w zapamiętywaniu tego miejsca tak ważny, jak wzrok

Mysia Dziura

I wszędzie uparte sosny

Ja tu widzę posąg jakiegoś bożka

XIX-wieczne graffiti
 
Zaklęci w skały Kochankowie

Starosta i Starościna

Dotknąć dłonią nieba...

Na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy nie zapłacić?

Obrazy abstrakcyjne

A tu sielankowy realizm

I równie sielankowa perspektywa na najbliższe wieczory

Przez cały wypad zaczytywaliśmy się w Fistaszkach

1 komentarz:

  1. To niemożliwe, że to 2012.... zdjęcia są tak sielsko-wakacyjne, a cała opowieść tak zachęcająca - że wybrałabym się z wielką chęcią na takie łono przyrody pooglądać inwazję żab i pochodzić między skałami :) i czas zwalnia .. tylko, żeby czeska kuchnia była inna ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze komentarze