piątek, 28 listopada 2014

wypadki chodzą... listopadami

Zdarzyło Wam się kiedyś przed wyjściem z mieszkania szukać gorączkowo telefonu, jednocześnie rozmawiając przez niego? Albo przed drzwiami kina odkryć, że właśnie wyrzuciło się do kosza trzy kupione wcześniej bilety, razem z wręczoną na ulicy ulotką? I – ku uciesze Towarzyszek seansu – biegać od kosza do kosza, nie pamiętając oczywiście, gdzie te nieszczęsne bilety wylądowały? Aż w końcu z ręką w jednym z ostatnich śmietników krzyknąć triumfalnie: „Są” – na pół okolicy? Panie i Panowie – oto ja. 

Od trzech lat i czterech listopadów obserwuję dziwną prawidłowość. Późnojesienną porą zawsze przytrafia mi się „coś”. Nie wiem, czy to jakiś szczególny, sprzyjający nieszczęściom układ frontów, ale powoli staję się ekspertką od tego, czego w sytuacjach ekstremalnych absolutnie robić nie wolno. Mądrość ową zdobywam, jak nietrudno się domyślić, po szkodzie.

2011 rok. Kiedy zdarzy Wam się poważnie oparzyć wrzątkiem, co gorsza, w pracy, nie zrywajcie z siebie w pierwszym odruchu palących żywym ogniem rajstop, nie ufajcie swojemu lekarzowi rodzinnemu, który oparzenia II i III stopnia każe paćkać Argosulfanem i słuchajcie tych, którzy radzą Wam jechać do szpitala. Oczywiście po uprzednim długim chłodzeniu oparzonego miejsca, co w moim przypadku, w biurowcu z jedną toaletą na cały korytarz, było niestety niemożliwe. Zawsze wydawało mi się, że siemianowicki szpital to miejsce dla ciężko poparzonych w wypadkach, okazało się, że nic bardziej mylnego. Wypuszczono mnie stamtąd dopiero po tygodniu, jak nową – po niewesoło wyglądających ranach nie został właściwie ślad. Mimo całej grozy sytuacji, razem z tym zdarzeniem przyszło wiele dobrego – na oddziale poznałam Magdę, z którą przyjaźnię się do dziś, wtedy też zaczął się w moim życiu rozdział pod tytułem „A.” 

2012 rok. Znowu listopad. Kiedy zalejecie laptop herbatą, po pierwsze – natychmiast wyjmijcie baterię, po drugie – odwróćcie go klawiaturą do dołu i tak zostawcie na całą noc. Żadnych suszarek i innych wynalazków,
w przeciwnym wypadku przeczytacie w Internecie, że właśnie wszystko zrobiliście nie tak i cała historia skończy się serwisem i bolesnym drenażem portfela. 
A że wypadki lubią chodzić parami, dwa tygodnie później Internet znowu poniewczasie powiedział mi, że odkurzając rtęć z rozbitego termometru, skaziłam oparami całe mieszkanie, odkurzacz i siebie przy okazji 
i jedyne, co teraz powinnam zrobić, to dzwonić po straż pożarną, co też w przypływie rozpaczy uczyniłam. Odkurzono mi specjalistycznym sprzętem pół domu, zarekwirowano mój odkurzacz i zalecono wysypać podłogę siarką. Uwierzycie – tyle hałasu o maleńki termometr? Po tygodniowym wietrzeniu mieszkania straciłam głos 
i to by było na tyle ubocznych skutków rtęci. Pisząc o tym, uświadamiam sobie całą groteskowość tej sytuacji 
i łapię się za głowę. Dwa lata później stłukę następny termometr, który według pani z apteki miał być na pewno alkoholowy. Miał być. Tym razem rtęć gonić będę po kuchennej podłodze po bożemu – papierowymi ręcznikami do słoika z wodą, bez udziału strażaków, za to przy wtórze soczystych przekleństw. 

2013 rok. Koszmar nocy listopadowej trwa. Krótko – żeby już nie przedłużać – tak się zapamiętałam 
w podgrzewaniu obiadu, że nawet nie zauważyłam, kiedy moja ulubiona marynarka zajęła się ogniem z kuchenki, tym razem na szczęście ucierpiała tylko kieszeń. Spytacie – kto gotuje obiad w marynarce? – ano ja. 

Na progu tegorocznego listopada zaczęłam odczuwać lekki niepokój – co też wydarzy się tym razem, bo że coś się wydarzy, to pewne. No i zdarzył się sen tak niespokojny, że, rzucając się na łóżku, zaliczyłam zderzenie ze ścianą – obudził mnie potworny ból i guz wielkości śliwki. Między trzecią a czwartą nad ranem krążyłam niespokojnie po mieszkaniu, z braku lodu przykładając do głowy wygrzebane z zamrażalnika kurczakowe udko, nie mogąc uwierzyć, że można się tak urządzić w najbezpieczniejszym miejscu świata – własnym łóżku. I nie wiem, czy to lekkie wstrząśnienie mózgu było, czy naprawdę słyszałam, jak chichocze nade mną los.
 
Uważajcie na siebie Kochani, szczególnie w listopadzie. I pod żadnym pozorem nie wchodźcie w takich sytuacjach na internetowe fora, tam wam zawsze powiedzą, że właściwie to już po was. A najlepiej zróbcie mi tę przyjemność i napiszcie w komentarzach, że nie jestem jedynym frikowym roztargnieńcem i że niczym szczególnym nie jest wjechać kolejką na górski szczyt… w kapciach. 

Fot. Magda

3 komentarze:

  1. :D oj ubawiłam się moja sierotko Kochana:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze, że listopad już się kończy ;)) a kolejny przyjmij z uśmiechem a na pewno to odwzajemni :))

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze komentarze