środa, 1 sierpnia 2012

LICZY SIĘ TERAZ

Nie chce mi się już być nomadem. Obsesyjnie ostatnio. 12 lat takiego życia wystarczy. Kupiłam biurko. Piękne, małe, białe biureczko, na miarę przestrzennych możliwości. Myślałam – żeby pisać, muszę mieć miejsce do pracy. Nieprawda. Nie piszę, bo biurko to substytut, jak wszystko. Bo to nie biurka potrzebuję. I tak, nie gotuję, jak mogłabym, bo to wszystko nie są moje kuchnie. Być gdzieś wreszcie naprawdę u siebie –  jakbym dotarła do jakiejś granicy akceptacji dla takich, a nie innych –  losu, karmy, gwiazd, nie wiem. Może mnie samej? Korzenie zapuszczam w powietrzu – dość ulotny to grunt. 

Na obiedzie w Złotym Ośle

Przyszłam tam po raz pierwszy z Małgosią, totalnie uzależnioną od osłowej atmosfery i osłowego jedzenia, tak innego, niż wszystko to, co jadałyśmy do tej pory. To był jeszcze czas przedikeowy, z każdym talerzem
i kubkiem z innej parafii. Nakładane szpachelkami tarty i zapiekanki nie były opisane, jak teraz, więc na temat tego, co w końcu trafi do pieca, deliberowało się długo z obsługą, cierpliwie objaśniającą miliony razy, co jest co. W tym, co zamówiłam wtedy z Małgosią, nie pamiętam już
makaronie, czy zapiekance na pewno były bakłażany i pomidory. Jeszcze wtedy nie gotowałam, nie miałam pewnie nawet w ręku nigdy bakłażana, nie myślałam nawet, że takie jedzenie na stałe zagości kiedyś w mojej kuchni. Osła nie da się nie polubić, za to jego przekolorowe, eklektyczne wnętrze, za indyjskie chusty na stołach i kamienne anioły na wymalowanych ścianach, za te szpachelki i bardziej przyziemnie – za bardzo przystępne ceny. Nie zostałam stałą bywalczynią, ale przy nadarzających się okazjach przyprowadzałam innych. Moje Dziewczyny najpierw, którym, pamiętam, kazałam zamówić koniecznie kompot żurawinowy i lemoniadę imbirową i zobaczyć kompletnie odjechaną łazienkę, całą w granatowo-błękitnych słownych mozaikach. Kiedyś byłam tam z G. okazało się przy okazji, że to knajpa jego znajomych, których zainspirował długi pobyt w Indiach. Czasem wpadałam sama, podglądając zza gazety osłowych bywalców, od dredów do garniturów, co zawsze niezmiennie mnie fascynowało. W jakiś bardzo deszczowy dzień, po zupełnie nieudanych zakupach, trafiłyśmy tam z Kamilą na wegetariański żurek, który niestety podano nam w wersji: chłodnik. Kiedy już na dobre dojrzałam kulinarnie
i smakowo, jakoś przestało mi być z Osłem po drodze, aż w końcu wyparła go zupełnie zdrowsza Dobra Karma. Ale spotkaliśmy się tutaj ostatnio z Kamilą i Robertem, zabrałam do Osła Magdę, czasem wpadamy z A., tak, jak ja dzisiaj. Bo do placków ziemniaczanych przekładanych twarożkiem jakąś mam słabość. A w duecie z kompotem żurawinowym to już w ogóle.




***


Bo dzwon już dla was bije 

i kładzie się smuga cienia
kto wie, ile wam jeszcze zostało?

Ze Złotego Osła w Katowicach do Hotelu Marigold w Indiach.
Wieczorem lecimy z tymi, dla których "dzwon już bije", po spełnienie. Marzeń, pragnień, siebie. Takie mam poczucie, że o tym właśnie jest film
Johna Maddena. Lecimy w miejsce, pisząc o którym, zapyta retorycznie Evelyn (w tej roli Judi Dench): "Czy gdziekolwiek jeszcze na świecie zmysły są tak atakowane?" Lecimy
w miejsce, o którym rozmawiać będą Jean (Penelope Wilton) i Graham (Tom Wilkinson):

"– Jak pan wytrzymuje w tym kraju? Co pan tu widzi, czego ja nie dostrzegam?
– Światło. Kolory. Uśmiechy. I sposób, w jaki ludzie postrzegają życie, jako przywilej, a nie prawo". 
Powie Muriel (świetna Maggie Smith): "W moim wieku nie robi się odległych planów. Nie kupuję nawet zielonych bananów". 
A jednak. Nigdy nie jest za późno. Ani na plany. Ani na marzenia. Ani na życiowe rewolucje. I przede wszystkim – na Miłość, bo chyba o nic innego nie chodzi tak bardzo. To w gruncie rzeczy bardzo optymistyczny obraz, mimo że traktujący też o niespełnieniu, o przemijaniu, o starości i śmierci. Nasi towarzysze podróży w Indiach znajdują prawdę o sobie i sposób na dalsze bycie. Kiedy Douglas (Bill Nighy) zakochuje się z wzajemnością
w Evelyn, on i Jean z całą mocą uświadamiają sobie iluzję swojego małżeństwa, ale to Jean podejmuje decyzję o rozstaniu. Norman (Ronald Pickup) i Madge (Celia Imre) w końcu przestają udawać kogoś, kim nie są,
każde z nich dojrzewa do tego, żeby przyznać się, jak bardzo doskwierająca jest samotność, ona robi to

w przekapitalny sposób: "Jestem singielką z wyboru – nie swojego". Nawet śmierć Grahama zdaje się być nie tak tragiczna, bo przychodzi w najlepszym możliwym momencie – życie zatacza koło, a on jeszcze na chwilę odnajduje to, do czego tęsknił przez wszystkie lata z dala od Indii. I pięknie przełamuje swoje uprzedzenia Maggie, ta sama Maggie, która nie kupowała nawet zielonych bananów, a która niespodziewanie zostaje menadżerem podupadającego Hotelu Marigold. Cudownie klimatycznego w swojej niedoskonałości zresztą.
I tak jakoś krzepiące są te obrazki naprzemienne pędzących na skuterach przez rozwibrowane, kolorowe uliczki, Sonny'ego z jego piękną narzeczoną i Douglasa z Evelyn – wiosny i jesieni życia.
Kto wie, ile im wszystkim jeszcze zostało? Ale jakie to ma znaczenie? Zawsze, niezmiennie, liczy się Teraz.

2 komentarze:

  1. pięknie :) Indyjsko... myśl o tym, że jesteś obywatelką świata, a nie miejsca;) czasami pomaga;) A swoje miejsce kiedyś będzie. Więcej wiary Siostro:P buziak

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obywatelka świata, a nie miejsca - dobre Siostro:P

      Usuń

Dziękuję za Wasze komentarze